poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wyzwania, rozdział II

Rozdział II

Spotkanie okazało się krótsze i bardziej ogólnikowe, niż Tom się spodziewał. Sądził, że od razu przejdą do jakiegoś szkolenia, tymczasem skończyło się tylko na kwestiach organizacyjnych. Na szczęście Derks zdawał się Ziemianinowi poświęcać nieco więcej uwagi niż pozostałym.
- Jeśli masz jakieś pytania czy wątpliwości, mów śmiało. Odpowiem na wszystko – zapewnił mouk, gdy wyszli z sali odpraw.
- Jak właściwie powinienem się teraz do ciebie zwracać?
- Per „dowódco” albo w liczbie mnogiej. Oczywiście tylko na służbie. Prywatnie nic się nie zmienia. Coś cię jeszcze interesuje?
- Na razie jestem ciekaw, jak mi się będzie współpracowało z tymi wszystkimi obcymi. Teneri to Olikanka, zgadza się?
- Tak.
- A Sys?
- Wywron.
- Hmm... Wybacz głupie pytanie... ale to chłop czy baba? - Tom podrapał się za uchem. Kroczyli korytarzem w samotności.
- Ani jedno, ani drugie.
- Czyli jest taki jak ty?
- Nie, jest różnica między obupłciowym i bezpłciowym. On jest tym drugim. Znoszą jaja w trzech cyklach w życiu. Tak to u nich wygląda.
- Ma jakieś szczególne umiejętności?
- Wywroni są generalnie bardzo odporni. I na wysokie temperatury, i na brak wody, i na promieniowanie. Jedynie kiepsko znoszą zimno. Zresztą będziesz jeszcze miał okazję się wiele dowiedzieć. Urządzam w domu spotkanie integracyjne. Jesteś zaproszony – rzekł Derks z wyjątkowym brakiem entuzjazmu, ale do tego tonu już się Tom przyzwyczaił, więc nie zniechęciło go to.
Boże, będę w tej drużynie jedynym facetem – uświadomił sobie jeszcze.


Początkowo wszystko wskazywało na to, że przyjęcie będzie niewielkie. Derks planował zaprosić tylko osoby ze swojej drużyny, jednak szybko sobie przypomniał, że w pierwszej kolejności powiedział o wszystkim Merike. Może i nawet lepiej. W końcu z nim również będą współpracować, a jedna osoba w te czy we wte nie robi różnicy. Potem pojawił się kolejny problem – Ormiks. Gdy tylko dowiedział się o spotkaniu, postawił sobie wręcz z punkt honoru, że pomoże je zorganizować. Choć Derks kochał siostra całym sercem, jakoś nieszczególnie widział go na tym przyjęciu, ale nie potrafił zrobić mu przykrości, więc dał za wygraną. Na tym się jednak nie skończyło. Chen bardzo mocno nalegał na spotkanie dokładnie w ten sam dzień, zaś Derks doszedł do wniosku, że w sumie czemu nie, może go zaprosić. Nawet dobrze, że świeżo upieczony ambasador będzie miał okazję kogoś poznać. Zaś Bumaga? On jak zwykle wiedział o wszystkim, więc siłą rzeczy się wprosił. W ten sposób kameralne spotkanie, przekształciło się w całkiem spore przyjęcie, przynajmniej na derksowe standardy.
- Ależ to ekscytujące – skomentował Ormiks, mieszając coś w wielkim kotle. Właściwie on przejął całą inicjatywę, jeśli chodzi o przygotowanie poczęstunku. - Uwielbiam imprezy, tylko jakoś nigdy nie sądziłem, że nadejdzie dzień, w którym razem jakąś urządzimy.
- To nie impreza, tylko spotkanie integracyjne – mruknął Derks, polerując miseczki.
- Ja nie mogę... tyle się pozmieniało. Mój sióstr nie dziewica i nie totalny odludek. Trafiłem przez przypadek do alternatywnego wszechświata, czy coś?
- Uważaj na temperaturę, zaraz to przypalisz! - Derks ignorował komentarze, jak się tylko dało, i zaczynał żałować, że pewnego razu zachciało mu się zwierzeń.
Czasem Ormiks potrafił być denerwujący, ale w gruncie rzeczy Derks uważał go za wielki skarb. Biorąc pod uwagę fakt, że matka dość dawno pozostawiła ich samym sobie i młodszemu z rodzeństwa brakowało właściwych wzorców, aż cud, że wyrósł na kogoś tak porządnego. W przeszłości sprawiał trochę problemów, ale teraz, w wieku dwudziestu jeden lat, Ormiks był naprawdę samodzielnym i rozgarniętym młodzieńcem. Choć pozostało w nim trochę ekstrawagancji. Ostatnio, na przykład, często zmieniał fryzurę. Obecnie mocno podciął włosy po bokach i jedynie przez środek zostawił bujną grzywę, sięgającą łopatek. Dobrze, że chociaż przestał ubierać się wyzywająco.
Jako pierwszy przyszedł Broko. Derks posadził go w salonie, po czym poszedł po coś do picia.
- On jest w twojej drużynie? Ta kruszyna? - szepnął Ormiks, snując się za plecami siostra niczym cień.
- Tak. - Derks nalał wody do dzbanka.
- Słodki, słodki, słodki, słodki, słoooooooooodki. - Ormiks był naprawdę podekscytowany.
- To tylko pozory. Mógłby cię złamać jedną ręką.
- Nie musi tego robić, bo będę dla niego super miły.
- To rusz tyłek i idź dotrzymać mu towarzystwa.
Na szczęście Ormiks zostawił Derksa w spokoju, nim ten zdążył się zirytować jego infantylnym zachowaniem. Starszy z rodzeństwa mógł wreszcie dokończyć przygotowania.
Gdy Derks odrobił się z wszystkim i wrócił do salonu, zaczęli się schodzić kolejni goście. Trochę się denerwował, bo nie był pewien, jak sprawić, by poczuli się komfortowo. Na razie wszyscy poza Merike i Ormiksem wyglądali na trochę spiętych. Dobrze, że Derks miał duże mieszkanie, przynajmniej każdy znalazł dla siebie wygodny kąt. Tylko gdzie podziewał się Bumaga? Akurat teraz Derks czuł, że go potrzebuje, bo on zawsze umiał rozruszać towarzystwo.
- No cóż... jest was trochę więcej, niż początkowo planowałem, ale to nie szkodzi – oznajmił Derks. - Chciałem przede wszystkim, żebyście się trochę lepiej poznali. Dlatego proszę, nie bójcie się ze sobą rozmawiać.
Po tym jak skończył swoje przemówienie, nastała długa chwila ciszy. Dopiero Merike bez skrępowania uniósł rękę, jakby dając do zrozumienia, że chce coś powiedzieć.
- Impreza według Derksa... Czaję koncepcję, ale wybacz, to się nie sprawdzi – rzucił. - Jeśli chcesz, żeby ludzie ze sobą rozmawiali, to musisz zrobić tak... - Sięgnął do swojej torby i wyjął dużą, czarną butelkę. - Bierzesz jakiś alkohol... Dziewięć na dziesięć cywilizacji ma jakiś swój, więc to nie problem. Nalewasz trochę każdemu...
Przez moment Derks obserwował lekarza w ciszy, ale gdy ten nagle urwał i zaczął posyłać mu naglące spojrzenia, westchnął i poszedł po miseczki.
- Tak, nalewasz trochę każdemu... - Merike w końcu przeszedł od słów do czynów. - I wtedy każdy zaczyna pić, języki się rozwiązują, są rozmowy i po problemie. - Dokończył jednym tchem, napił się i uśmiechnął.
Tom ostrożnie powąchał tajemniczy płyn i nieco się skrzywił. Zapachem przypominał trochę rozpuszczalnik. Zmieszany żołnierz spojrzał pytająco na Chena, licząc na zachętę lub przestrogę, ale ten tylko bezradnie wzruszył ramionami. No cóż, raz kozie śmierć. Tom wypił trochę i poczuł nieprzyjemną gorycz na języku. Trunek był naprawdę mocny.
- A co mi tam. Pijałem gorsze rzeczy – stwierdził po namyśle i wychylił resztę.
Ciepło momentalnie ogarnęło jego ciało i poczuł, że dostał wypieków na twarzy. Na szczęście, gdy spojrzał na pozostałych, zauważył, że nie on jeden. W zasadzie tylko Merike się nie zaczerwienił, bo miał zbyt ciemną cerę, by było to widać, no i oczywiście Sys.
- Och, widzę, że przybyłem w samą porę. - Bumaga pojawił się nagle. Bez wątpienia wszedł drzwiami, bo właśnie przed nimi stał, ale Tom nie przypominał sobie, by usłyszał dzwonek, a jemu akurat słuch nie szwankował.
- Każdemu się tak włamujesz na chatę? - rzucił Merike.
Bumaga puścił to mimo uszu i zdjął swoje różowe buty. Sam wziął sobie miseczkę i nalał trunku.
- Paskudne jak zawsze, ale ważne, że działa – skomentował, gdy się napił.
- Niektóre zioła ładnie idą w parze z alkoholem.
- Czyli wiedza znachora jednak na coś się przydała.
Już teraz Tom był w stanie stwierdzić, że między Merike a Bumagą jest jakaś zła energia. Nie wiedział, czy to przez to Sys wyszedł na taras, ale postanowił do niego dołączyć.
- Piękny widok, co? - powiedział Tom, wpatrując się w wysokie budynki i mosty. Słońce przyjemnie grzało, choć zaczynało już się chylić ku zachodowi.
Sys jako jedyny przyszedł w kombinezonie termicznym, ale długo w nim nie posiedział, bo nagle po prostu go zdjął. Usiadł na nagrzanych płytach i spojrzał w słońce, które jakimś cudem go nie raziło.
- Lubisz się wygrzewać, prawda? To dlatego twój kombinezon jest inny? - Tom usiadł obok wywrona.
- Jest przystosowany do zmiennocieplnych.
- Tam, skąd pochodzisz, musi być zupełnie inaczej niż tutaj.
- Yrynysa ma trzy słońca i rzadko zapada tam zmrok.
- Brzmi jak piękne miejsce.
Do tej pory zapatrzony w horyzont Sys przeniósł spojrzenie swych czarnych oczu na Toma.
- A jaka jest twoja planeta? - spytał.
- Ziemia? W sumie dość podobna do tej. I mocno urozmaicona. Są tam zimne miejsca i gorące. Suche i mokre.
- Co cię skłoniło, żeby ją opuścić?
- Gdyby nie Derks, gdyby nie moukowie, pewnie bym już nie żył... ja i moi przyjaciele. Mam dług do spłacenia. A ty czemu postanowiłeś tu służyć?
- Nie postanowiłem. Postanowiono za mnie – wyznał Sys bez cienia emocji, znowu obserwując horyzont.
- Nie dali ci wyboru? - zdumiał się Tom.
- Na Yrynysie nie ma wyborów. Robimy to, do czego jesteśmy przydzieleni.
- No rozumiem... Chyba. Ale czemu służysz tutaj, a nie tam?
- Każdego wielkiego roku szef przybywa na Yrynysę w poszukiwaniu najlepszych wojowników. Jeśli któregoś wybierze, płaci za niego wysoką sumę.
Tom rozszerzył oczy z niedowierzaniem.
- Płaci? Chcesz powiedzieć, że jesteś niewolnikiem?
- Nie, otrzymuję pensję, jak wszyscy.
- Ale nie mogłeś odmówić.
- Nie wolno nam wybierać. Wybór hamuje postęp. Gdy nie wybieramy, jest szybciej i efektywniej.
Najwyraźniej Sys nie miał ze swoim życiem najmniejszego problemu, bo o wszystkim opowiadał bez cienia żalu. Tomowi podobał się jego głos. Brzmiał bardziej kobieco niż męsko, ale dało się w nim wyczuć głębię i siłę.
Słońce schodziło coraz niżej. Gdy zrobiło się chłodnawo, Sys wstał i ubrał swój kombinezon.


Chen krążył po mieszkaniu, podziwiając wnętrze. Na razie nie chciał naprzykrzać się Derksowi, który zajęty był omawianiem ważnych spraw ze swoimi ludźmi. Chyba nie umiał jeszcze do końca oddzielić życia prywatnego od zawodowego.
Apartament różnił się znacznie od stylizowanego na ziemski domu Chena. Przeważały tu ciemniejsze barwy, więcej zieleni i błękitów, dużo roślin i mebli, które zdawały się mocno nieforemne, ale taka teraz panowała tu moda. Geolog zatrzymał się przy wąskim, wysokim regale, na którym rzędem stały liczne zwoje. Nie multimedialne, ale prawdziwe, na oko bardzo stare.
- Jedna z pierwszych encyklopedii. Dałem ją Derksowi w prezencie, gdy po raz pierwszy awansował – usłyszał za swoimi plecami Chen.
Odwrócił się gwałtownie. Bumaga stał tuż przy nim i również podziwiał zwoje. Nie wiedzieć czemu Chen poczuł się przy nim strasznie skrępowany. W tym mouku było coś niepokojącego i tajemniczego. Nawet nie dało się określić jego wieku. Niby miał całkowicie siwe włosy, ale za to doskonale gładką twarz, nawet sympatyczną na pierwszy rzut oka. Nie był ani barczysty, ani specjalnie wysoki, ale Chen wiedział, że konfrontacja z nim mogłaby się źle skończyć.
- To musiało kosztować fortunę – wykrztusił wreszcie z siebie.
- Powiedzmy, że złapałem okazję.
Teraz zamiast wpatrywać się w regał, Bumaga bacznie przyglądał się jemu, co jeszcze bardziej onieśmieliło Chena.
- Kwiatu puri-puri? - spytał od niechcenia mouk z uśmiechem na ustach.
Otworzył jakieś małe pudełko, w którym znajdowały się duże, żółte płatki.
- Co to robi? - mruknął podejrzliwie Ziemianin.
- Daje lekkiego kopa.
- Nie, dzięki...
Bumaga włożył sobie jeden płatek do ust i zaczął rzuć. Zaś Chen postanowił się przełamać i zadać pytanie, które chodziło mu po głowie.
- Jak się tu dostałeś? Mieszkanie jest dobrze zabezpieczone.
W odpowiedzi Bumaga uśmiechnął się tajemniczo i podwinął rękaw różowo-zielonej koszuli. Tak różowo-zielonej. To była kolejna rzecz, która się Chenowi rzuciła w oczy odnośnie Bumagi. Ubierał się dziwacznie, nawet na kosmiczne standardy. Trochę jak stereotypowy gej, ale kompletnie pozbawiony gustu.
- Widzisz to? - Mouk wskazał na białą bransoletę, którą miał na nadgarstku. - Tu są zapisane wszystkie moje uprawnienia. Mogę wejść wszędzie.
- Kapuję, Biały Oddział. Skąd się w ogóle wzięła ta organizacja?
- W czasach, gdy prowadziliśmy wyniszczające wojny z naomitami, król postanowił powołać grupę do zadań specjalnych. Kazał zebrać najlepszych i najbardziej przebiegłych wojowników w kraju i nadał im specjalne uprawnienia. Nazwał go Białym Oddziałem, bo to kolor królewski. Podlegali tylko jemu, a ich zadaniem było dążyć do celu po trupach, nie bacząc na nic. Oczywiście przez wieki zasady tej organizacji trochę się zmieniły, ale dalej mamy podobny status.
- I pewnie chciałbyś, żeby Derks kiedyś do was dołączył.
- Być może... Jeśli to uzna za słuszne. - Bumaga żuł dalej i nie przestawał wpatrywać się w Chena. - Jak czujesz się w nowym domu i w nowej roli?
- W porządku. Podoba mi się tu.
- Cieszę się, bo poparłem twoją kandydaturę.
Tego Chen się nie spodziewał i rozszerzył oczy w zdumieniu.
- Jesteś dobrym człowiekiem – dodał Bumaga, ponownie uśmiechając się tajemniczo. - Gdybyś był złym, nawet bym cię do niego nie dopuścił. - Z tymi słowy odszedł.


Długo z Sysem Tom sobie nie pogadał, bo wywron zebrał się dość szybko. Broko był zaabsorbowany opowieściami Ormiksa, ale za to Teneri zdecydowała się poświęcić Ziemianinowi trochę czasu.
- Słyszałam, że byłeś raz na Oliku – podjęła.
- Tak, ale niestety od tego zaczęła się ta cała przygoda z Lakszmee i terrorystami.
- Czytałam raport. Przykro mi, że musiałeś doświadczyć tego wszystkiego. Olikanie naprawdę nie są źli, ale cóż, wyjątki się zdarzają.
- Nie uważam, że jesteście źli.
- Choć fakt, niektóre Olikanki nadużywają swojej mocy.
- A ty... też tak potrafisz? Też umiesz zahipnotyzować? - Tom z powagą i niepewnością spojrzał w zielone oczy kobiety.
- Tego nie umiem, ale potrafię zajrzeć do czyjegoś umysłu. Potrafię zadać ból samym dotknięciem. Potrafię narzucić swoją wolę.
Teneri nie zachowywała się tak, jakby próbowała Toma zastraszyć, raczej rzeczowo wytłumaczyć na czym polegały jej zdolności. Jednak chcąc nie chcąc mężczyzna trochę się przejął.
- Dla laika brzmi przerażająco. Bez urazy, ale zaczynam rozumieć, czemu wasi mężczyźni często nazywają was wiedźmami – wyznał.
- Nie musisz się mnie bać. To dla mnie forma obrony, tak jak dla ciebie tężyzna fizyczna. Wiem, że ty byś mnie nie uderzył i wiedz, że ja nie grzebałabym w twojej głowie bez pozwolenia.
- Na mnie już pora – uszu Toma doszedł delikatny głos Broko. - Dziękuję, dowódco, za zaproszenie. Dziękuję wam za dotrzymanie towarzystwa. - Mouk skłonił się grzecznie.
- Poczekaj, odprowadzę cię! - Ormiks zerwał się na równe nogi.
- Miałeś pomóc mi sprzątać – mruknął Derks i skinął na swego siostra, który nieco zmarkotniał.
Rzeczywiście było już dość późno i Tom uznał, że może również powinien wracać. Wyszedł wraz z Broko, więc przy okazji zdążył zamienić z nim kilka słów. Sympatyczny był z niego młodzieniec. Jeszcze trochę nieśmiały i nieopierzony, ale widać było, że do swojego fachu podchodzi z wielką pasją, a Derksa uważa za wielki wzór. Tomowi spadł kamień z serca. Czuł, że będzie w stanie zaufać nowym towarzyszom.


Z Wrenem Derks nie widział się szmat czasu. Ten dość starej daty mouk był bez wątpienia geniuszem, bez którego żaden agent specjalny nie wspiąłby się na wyżyny swej profesji. Trochę przytył przez ostatnie dwa lata, ale akurat w jego przypadku liczył się przede wszystkim intelekt.
- Będę miał do ciebie wielką prośbę – podjął Derks, siedząc w warsztacie Wrena. - Potrzebuję sprawdzić swoją drużynę w boju. Przydałaby mi się jakaś dobra symulacja.
- Jakieś konkretne życzenia? - Wren nie przestawał dłubać w swoich mechanizmach.
- Zdam się na ciebie. Ważne, żeby przetestować zarówno ich zdolności indywidualne, jak i pracy w zespole.
- Hmm... Chyba mam coś w sam raz. Zgłoście się, kiedy będzie wam pasować.
- Dzięki, jesteś niezastąpiony.
Derks założył ręce za głowę i wyłożył się na szerokim krześle. Przez chwilę obserwował inżyniera przy pracy. Dla mouków cisza nie była czymś krępującym, więc na razie tkwili w milczeniu.
- Słyszałem, że brałeś udział w badaniach nad pierścieniem Lakszmee – rzucił po chwili.
- Owszem.
- Odkryłeś coś ciekawego?
- Ciężko powiedzieć. Wciąż nie rozumiemy jego działania. Na pewno wytwarza jakąś dziwną formę promieniowania. Raczej nie jest szkodliwe dla życia, ale to prawdopodobnie ono zmieniło tego chłopaka.
- Myślisz, że wpłynęło na jego psychikę?
- Nie jestem psychologiem, ale biorąc pod uwagę nieciekawą przeszłość tego terrorysty, sądzę, że już wcześniej był zdolny do takich czynów. Pierścień mu po prostu wszystko ułatwił. Fakt, Lakszmee twierdził, że miał wizje, ale nie mam pojęcia, ile w tym prawdy. - Wren odłoży narzędzia i spojrzał Derksowi prosto w oczy. - Prawda wygląda tak, że zwiększyła się jego siła fizyczna i może też intelektualna. Uodpornił się na zdolności parapsychiczne Olikanek. I jest to stan trwały. Niezmienny po tym, jak zabraliśmy mu pierścień. To bez wątpienia potężne narzędzie.
- Ziemianie twierdzą, że to dzieło Pierwszych. Ponoć spotkali kiedyś jednego z nich. Miał taki sam pierścień. Mówili, że potrafił przy jego pomocy tworzyć otaczającą go rzeczywistość. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby tak potężne narzędzie trafiło w niepowołane ręce.
- Raczej niewiele by się stało. Ta technologia przewyższa nas o eony. Nie umiemy z niej korzystać.
Derks wstał.
- Tak czy siak, lepiej żeby ten pierścień był pilnie strzeżony, a Lakszmee stracony za swoje czyny. Drugi raz mogę już nie być w stanie go powstrzymać – powiedział.
- Chcą go odesłać na Olik i tam osądzić. Oni nie mają kary śmierci.
- Więc mam nadzieję, że skażą go na wygnanie do Piekła, a tam już jakiś inny bandyta dokończy robotę.


Od samego rana Derks przepytywał Toma z niezbędnej dla każdego członka sił specjalnych wiedzy, którą wpajał mu przez kilka dni.
- Jakie są ograniczenia przenośnego teleportera?
- Zasilanie. Pobiera tak wielkie ilości energii, że pozwala tylko na jakieś trzy skoki na dobę. Do tego wiązkę łatwo namierzyć i przechwycić, więc nie każda sytuacja jest odpowiednia do jego użycia.
- Zasięg?
- Około dziesięć tysięcy kilometrów. Sorry, musiałem to sobie przeliczyć na ziemską jednostkę.
- Dobrze, z wiedzą teoretyczną nie ma problemu. Jeszcze dziś w praktyce poćwiczymy korzystanie ze sprzętu. - Derks zabrał ze stołu przenośny teleporter i przypiął go sobie do nadgarstka. - Jeszcze jedna ważna rzecz... To ściśle tajne, więc nie mówiłem ci o tym wcześniej, ale nadszedł czas... Neurotoksyna. Wiem, że brzmi strasznie, ale wszystkim agentom to wszczepiają i może pewnego dnia okazać się potrzebna.
- Chodzi o takie coś, co pozwala się zabić, gdybyś został schwytany i mieli cię torturować? - Tom nie wyglądał ani na zaskoczonego, ani przerażonego.
- Dokładnie. Wszczepiają to bezpośrednio do mózgu. Zabieg jest bezbolesny, a sam środek całkowicie bezpieczny w nieaktywnej formie. Istnieje kilka sposobów, by go aktywować, ale to już ci wyjaśni doktor Merike.
- Jeszcze raz dzięki, że mi zaufałeś. Mam nadzieję, że cię nie zawiodę.
Zapał Toma przypadł do gustu Derksowi, który momentalnie się uśmiechnął.
- Jutro będziesz miał pierwszą okazję, żeby się wykazać – rzekł.


Byli zwarci i gotowi. Tom zdążył przyzwyczaić się do kombinezonu termicznego oraz zaawansowanego sprzętu bojowego. Szybko opanował techniki zaprezentowane przez Derksa i nie mógł się już doczekać prawdziwego sprawdzianu umiejętności.
Hala do symulacji okazała się ogromna. Z tego, co Tom zdążył się dowiedzieć, działała podobnie jak holodek ze Star Treka. A przynajmniej takie skojarzenie przychodziło mu do głowy. Holograficzni wrogowie ponoć sprawiali bardzo realistyczne wrażenie, a pole elektromagnetyczne nadawało im fizyczności.
- Można w tym zginąć? - spytał przezornie Tom.
- Nie, ale lepiej nie dać się trafić, bo jak dostaniesz w witalny punkt, to będziesz nieprzytomny przez kilka godzin. - Derks poprawił słuchawkę w uchu. - Dobra, Wren, jesteśmy gotowi. Na razie ustaw tryb uśpiony. Muszę jeszcze im wyjaśnić parę rzeczy.
Momentalnie hala zmieniła się w rozległą, skalistą pustynię, na której stał gigantyczny, betonowy moloch bez okien. Prowadziły do niego jedne drzwi strzeżone przez dwóch uzbrojonych mężczyzn w białych, matowych zbrojach. Z wyglądu przypominali doktora Merike ze swymi ciemnymi ciałami i kolorowymi włosami, ale byli zdecydowanie bardziej masywni i nie mieli kitek na końcu ogona. Nie poruszali się wcale, jak w grze, w której ktoś wcisnął pauzę.
- Wybrałem urukinów, bo są silni i bezwzględni. Gotowi poświęcić własnych ludzi, by dopiąć swego. Musicie mieć to na uwadze przy planowaniu misji ratunkowej – przemówił Derks.
- Misji ratunkowej? - zainteresował się Broko.
- Tak, to wasze zadanie: odbić zakładnika – tłumaczył dalej dowódca. - Jednak nie otrzymacie żadnego planu budynku ani informacji, gdzie dokładnie przebywa więzień.
Tom zaczynał się niepokoić. Jeśli w środku roiło się od żołnierzy, to misja zdawała się praktycznie niewykonalna.
- Kim jest zakładnik? - spytał Sys.
- Ja nim będę. Teneri przejmie dowodzenie – oznajmił Derks ku zdumieniu wszystkich.
Teraz Tom przejął się jeszcze bardziej. Mieli działać bez dowódcy? Czy to aby nie przesada jak na pierwszy test?
- Będę was obserwować. Chcę wiedzieć, jak sobie radzicie w akcji – wyjaśnił Derks. - Pamiętajcie, macie działać tak, jakby w grę wchodziło wasze własne życie. I moje, rzecz jasna. Wren, możesz włączać. A wam życzę powodzenia. - Dowódca nacisnął teleporter i znikł.
Reszta załogi momentalnie schowała się za jedną ze skał. Na razie Tom postanowił całkowicie zdać się na rozkazy bardziej doświadczonych od siebie.
- Widzę tylko jeden sposób – przemówiła Teneri. - Teleportujemy się prosto za plecy tych strażników. Jednego unieszkodliwimy od razu, a drugiemu pogrzebię w głowie. W ten sposób poznam plan budynku, może nawet miejsce, w którym przebywa więzień.
- Chcesz użyć teleportera już teraz? - przejął się Tom.
- Prawdopodobnie i tak mają urządzenie przechwytujące. Teleporter przyda się tylko teraz, gdy nie wiedzą o naszej obecności.
- To sensowny plan. Powinniśmy tak zrobić – zgodził się Sys.
Nikt już nie protestował. Broko ogłuszył jednego ze strażników szybkim ciosem w kark, zaś drugiego Tom i Sys przytrzymali i rozbroili.
Cholernie realistyczne te hologramy – pomyślał Ziemianin, trzymając dłoń na ustach szarpiącego się strażnika.
Teneri przyłożyła rękę do ciała mężczyzny i rozpoczęła proces sondowania umysłu.
- Widzę mniej więcej jak to wygląda w środku – mówiła. - Są cele. Dużo cel... na kilku poziomach. Nie ma informacji, gdzie go przetrzymują.
- Moglibyśmy wziąć tego tutaj jako zakładnika i dokonać wymiany – zasugerował Tom.
- Nie zrobią tego. Prędzej go poświęcą. Dowódca nie bez przyczyny wybrał urukinów. Nie chciał, żeby było za prosto. - Sys odpiął broń od pasa i odbezpieczył. - Dobra wiadomość jest taka, że nie są najlepszymi strzelcami. Jeśli będziemy wystarczająco szybcy, może się uda przez nich przebić.
- Pójdę przodem. Wszyscy kierują się za mną. Obstawiona każda flanka. Strzelać, żeby zabić. Jak włączą alarm, to będzie problem. - Teneri zmusiła strażnika, by przyłożył oko do skanera otwierającego drzwi.
Tom wziął ostatni głębszy wdech, by przygotować się mentalnie, po czym wkroczył za resztą do środka i zaczęło się. Był doświadczonym żołnierzem i odbył wiele ciężkich treningów, ale takiego tempa nie doświadczył jeszcze nigdy. Wahanie i analizowanie nie wchodziło w grę. Należało wyeliminować wroga, nim ten zdążył choćby położyć palec na spuście. Tom czułby się wręcz jak na strzelnicy, gdyby nie ogromna presja. Na szczęście dawał radę. Nie miał czasu patrzyć, jak idzie jego towarzyszom, ale przynajmniej z tego, co słyszał, wynikało, że całkiem dobrze. Posuwali się dalej.
Gdy rozbrzmiał dźwięk alarmu tempo wzrosło jeszcze bardziej.
- Cholera, tędy! - krzyknęła Teneri, prowadząc swą drużynę.
Wbiegli w boczny korytarz i Tom szybko zauważył opuszczające się grodzie, gotowe odciąć im drogę ucieczki.
- Szybciej! Ma szansę się udać! - ponagliła kobieta.
Kiedyś Tom myślał, że jest dobrym biegaczem, ale Broko swą szybkością prześcignął wszystkich. Tylko on zdołał się wturlać pod opuszczające się grodzie i znaleźć po drugiej stronie, nim to kompletnie odcięło im drogę ucieczki. Tom wiedział, że nie zdąży. Gdyby teraz spróbował, opuszczająca się ściana prawdopodobnie, by go zmiażdżyła, a nie miał ochoty sprawdzać, jak poważnych obrażeń można się nabawić w symulacji.
- Cholera – zaklęła Teneri, gdy znalazła się przy metalowej ścianie.
Byli w potrzasku, otoczeni przez oddział wroga. Uzbrojeni urukini mierzyli prosto w nich. Ich mroźne spojrzenia i zawzięte wyrazy twarzy sprawiały, że łatwo dało się zapomnieć, że to tylko program treningowy.
- Rzucić broń! - warknął jeden z nich.
Sys i Tom spojrzeli na Teneri niepewnie.
- Zróbcie to. Symulacja wciąż trwa. Jeszcze nic straconego – szepnęła kobieta.
Kapitulacja przyszła z trudem, ale nie mieli zbytniego wyboru. Może chociaż Broko zdołał uciec? Może w nim tkwiła jeszcze jakaś nadzieja?
Cela, do której trafili, nie przypominała niczego, co Tom kojarzył z filmów o kosmicznych więzieniach. Otaczały ich zwykłe metalowe kraty i betonowe ściany. Zamek sprawiał wrażenie prymitywnego, ale solidnego, bo nijak nie szło go wyłamać.
- Ci urukini zdają się dość prymitywni. Naprawdę uważasz, że mogę mieć urządzenie przechwytujące? - rzucił Tom do Tenerii, ściskając z niezadowoleniem pręty od krat.
- Uwierz mi, wiem o nich więcej od ciebie. Może nie są zaawansowani technologicznie, ale mają kilka bajerów kupionych nielegalnie – odparła Olikanka. - Zresztą co za różnica? I tak zabrali nam cały sprzęt.
- Nie do końca cały. - Sys wyjął coś zza buta.
Gdy Tom przyjrzał się tajemniczemu przedmiotowi, zauważył, że to tylko kawałek drutu. Sceptycznie spojrzał na wywrona.
- Gdy szkoliłem się na Yrynysie, bardzo dużo uwagi poświęcano umiejętności wyzwalania się ze wszelkich pułapek – z tymi słowy Sys zaczął dłubać w zamku.
Ciężko było oszacować tu upływ czasu, ale Tom miał wrażenie, że cały proces zajmuje wywronowi zdecydowanie więcej, niż powinien. Ziemiani zaczynał się niepokoić, zwłaszcza że jego uszu doszły mało optymistyczne dźwięki.
- Ktoś się zbliża – szepnął ze zdenerwowaniem.
- Jesteś pewien? - zdziwiła się Teneri.
- Tak, słyszę kroki. Coraz bliżej. Nie mamy wiele czasu.
Wywron zdawał się pracować z niezwykłym opanowaniem, ale Teneri spojrzała na niego z niepokojem.
- Sys... - Jej głos zdradzał stres.
- Już prawie. - Wywron dalej działał w skupieniu.
Mimo kombinezonu termicznego, Tom poczuł spływający z czoła pot. Słyszał już nie tylko kroki, ale też walenie serc ich wszystkich. Jak zegary odmierzające czas do spotkania z przeznaczeniem, coraz szybciej i coraz głośniej. Łup, łup, łup.
- Jest... - ucieszył się Sys, gdy zamek zazgrzytał.
Cała trójka natychmiast wypadła na zewnątrz i przycisnęła się do ścian przy drzwiach wiodących do sąsiedniego korytarza. Trzy, cztery, może pięć kroków – Tom wiedział, że zostało tylko tyle.
Wzięli wroga z zaskoczenia, podobnie jak strażników na samym początku. I tym razem Teneri nie omieszkała wysondować mu umysłu.
- Wiem, gdzie jest dowódca. Znajdujemy się niedaleko – powiedziała z poruszeniem, gdy żołnierz leżał już ogłuszony na podłodze. - Niestety mamy tylko jedną broń. - Odpięła miotacz od jego pasa. Tom zdziwił się, gdy mu go wręczyła. - Widziałam twój trening z dowódcą. Jesteś dobrym strzelcem.
- Nigdy nie używałem takiej broni.
Była duża i ciężka. Niezbyt wygodnie leżała w dłoni.
- To proste. Tu odbezpieczasz, tym strzelasz. Tylko uważaj, bo ma spory odrzut.
Wyjaśnienia Teneri zdawały się wystarczające. Tom przyjął „prezent” i w zasadzie cieszył się, że został doceniony. Na szczęście urukin miał jeszcze przy sobie zestaw noży, więc przynajmniej reszta nie została z gołymi rękami.
- Za mną. - Teneri skinęła na pozostałych.
O dziwo korytarz jak na razie zdawał się pusty, ale to nie pomagało w rozładowaniu napięcia. Zwłaszcza że gdy dotarli do schodów, Tom usłyszał liczne dźwięki stóp na wyższym poziomie. Gestykulując, dał do zrozumienia, że lepiej się tam nie zapuszczać.
- Musimy. Tam go właśnie trzymają – szepnęła kobieta.
Tom jeszcze raz przyjrzał się krętym schodom i przygryzł wargę. No cóż, chyba nie mieli wyjścia. Wziął głęboki wdech i zacisnął dłonie na miotaczu. Zrobił kilka kroków w górę, bardzo powoli, nasłuchując. Reszta podążała za nim, a on za wszelką cenę próbował oszacować liczbę żołnierzy i ich rozmieszczenie. Wszedł jeszcze wyżej. Wyczekiwał odpowiedniej chwili. Chyba był gotów.
Wychylił się zza ściany i zaczął zdejmować wrogów jednego po drugim. Otworzyli ogień. Schował się. Potem znowu wychylił i wystrzelił. Biegli prosto na niego. Wiedział, że nie zdąży zdjąć ich wszystkich. Zostało paru. Znowu przycisnął się do ściany, modląc się w duchu, by jakimś cudem mu się udało. Jednak wrogowie nie przyszli. Za to dało się słyszeć kolejną serię strzałów. I nie był to dźwięk broni urukinów.
- Broko? - Tom wychylił się zza ściany. Nie wierzył, ale to naprawdę był on. Młody mouk jakimś cudem zdołał zajść niedobitki żołnierzy od tyłu i wziąć ich z zaskoczenia.
Nie było czasu na zadawanie pytań. Musieli dokończyć misję. Cała czwórka wpadła do sektora więziennego i kamień spadł im z serca, gdy ujrzeli dowódcę, który ze spokojem przeniósł wzrok z holograficznych ekranów prosto na nich. Tym razem Sys już nie bawił się zamkiem, bo nie było na to czasu. Tom otworzył drzwi jednym strzałem.
- Dobrze was widzieć, dowódco – ucieszyła się Teneri.
- Nie spuszczać gardy, to nie koniec zadania – rzekł beznamiętnie Derks. Tom spojrzał na niego pytająco. - Nie wystarczy odnaleźć więźnia. Trzeba go jeszcze wydostać. A tak się składa, że połamali mi nogi i nie mogę poruszać się samodzielnie. - Derks powiedział to z taką beztroską, że zabrzmiało wręcz komicznie. Niestety nikomu nie było do śmiechu.
- Ktoś się zbliża – rzekł Sys, który stał najbliżej korytarza.
Zaaferowane spojrzenie Ziemianina spotkało się z brązowymi oczami Derksa, które świdrowały go niemiłosiernie.
- To całkiem realna sytuacja, nie sądzisz? Co byś zrobił, gdyby doszło do tego naprawdę? - spytał Derks z nieukrywaną stanowczością.
Nie ulegało już żadnej wątpliwości, że należało działać, a nie rozmawiać. Tom wręczył broń Teneri, a sam wziął Derksa na plecy.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Lista ras

Na blogu pojawiła się nowa podstrona: rasy. Możecie tam poczytać o kosmicznych nacjach, które pojawiają się we wszechświecie ISETu. Podobnie jak "postacie" podstrona będzie od czasu do czasu aktualizowana, bo sądzę, że pojawią się jeszcze nowe rasy, a także więcej informacji o tych już istniejących.

Zapraszam do czytania dalej

Wyzwania, rozdział I

Dziś na blogu rozpoczynam nową serię. Jest to spinoff do ISETu i rozgrywa się niedługo po wydarzeniach z drugiego tomu, jednak tym razem fabuła koncentruje się na postaci Derksa. Pojawią się tu też inni bohaterowie, których możecie kojarzyć z ISETu, ale także wiele nowych. Zwłaszcza fani obcych ras powinni znaleźć tu coś dla siebie. Na razie seria jest w trakcie powstawania, więc nie mogę zagwarantować regularności w ukazywaniu się nowych rozdziałów.


Rozdział I

Derks leżał i myślał. Taka bierność nie była dla niego typowa, ale czuł, że tym razem musi dokładnie podsumować swoje życie, zrobić rachunek sumienia i ostatecznie zdecydować o słuszności swoich ostatnich wyborów. Pomyśleć, że kiedyś wszystko zdawało się takie proste. Jako dziecko Derks nie różnił się zbytnio od swoich rówieśników, miał podobne marzenia, zainteresowania i nawyki. Ale zdarzenie sprzed siedemnastu lat zmieniło wszystko. Porwanie, z którego cudem uszedł z życiem, śmierć przyjaciela... Mimo że olikańska specjalistka zablokowała mu te wspomnienia, i tak zawsze był świadom tego, co miało wtedy miejsce. To zmieniło i jego, i drogę, którą obrał. Skończyło się dzieciństwo, beztroska i błazenada, a zaczęły mordercze treningi w najbardziej wymagającej Akademii na kontynencie Enis. Tylko wola walki i potężna chęć zmieniania świata na lepsze pozwoliły Derksowi to przetrwać. I gdy zaszedł już tak daleko i stał się wysokiej klasy agentem, nagle rzucił to wszystko z powodu wygórowanych zasad moralnych. Czy pluł sobie za to w brodę? Nie do końca. Przygoda z Ziemianami również przypadła mu do gustu i czuł, że podróżując z nimi, także wypełnia jakąś istotną misję. Ale dano mu drugą szansę. Szansę, by powrócić w blasku chwały, i nie mógł jej tak po prostu odrzucić. W końcu do tego kiedyś tak usilnie dążył. Pozostawała jeszcze kwestia Chena, Ziemianina, który widział w nim kogoś więcej niż przyjaciela. Czy ich wspólne zbliżenie było dobrym wyborem? Tego Derks dalej nie umiał określić.
Gapił się w sufit wymalowany kwiecistymi wzorami, jak ten z hotelu, w którym do niedawna pomieszkiwał. Derks widział, że służby specjalne chcą go za wszelką cenę zatrzymać przy sobie. Tylko dlatego, że prawie dał się zabić i wyszedł na bohatera. Dali mu mieszkanie, piękne i ogromne, na najwyższym piętrze wieżowca w samym sercu stolicy. Doceniał ten gest, choć dziwnie się czuł, wiedząc, że nie będzie już mieszkać ze swoim siostrem. Z drugiej strony Ormiks dojrzał i się usamodzielnił, już nie potrzebował opiekuna.
W końcu Derks wygrzebał się z morza kolorowych poduszek na okrągłym łożu i podszedł do największej skrzyni. Otworzył ją i spojrzał na swój nowy kombinezon termiczny. Był czarny, tak jak poprzedni, ale uszyty z grubszego materiału, nieco bardziej toporny, zapinany pod samą szyją. Gdy Derks go ubrał, poczuł się wygodnie, jakby włożył na siebie drugą skórę. Kombinezon był mocno dopasowany i poza prążkowaną fakturą na przegubach, nie różnił się jakoś bardzo od poprzedniego. Spoglądając na siebie w lustrze, Derks upewnił się w przekonaniu, że dokonał słusznego wyboru. To było jego przeznaczenie. Nadeszła pora, by rozpocząć służbę na nowo.


We wszechświecie istniały trzy osoby, przed którymi Derks nie miał oporów się rozebrać. Rzecz jasna Ormiks, bo w końcu wychowali się razem. Chen, gdyż dopuścił go do siebie bliżej niż kogokolwiek innego, oraz Merike, jego wieloletni współpracownik. Merike miał wiele wad, był pozbawiony taktu, zapatrzony w siebie, a jego zachowania niekiedy zdawały się skrajnie nieprofesjonalne. Nie zmieniało to jednak faktu, że uchodził za jednego z najlepszych lekarzy na Mloku i, o dziwo, mimo skrajnych różnic w charakterach, Derks był w stanie uznać go za swojego kolegę.
- Słyszałem, że podziurawili cię jak sito – powiedział lekarz.
- Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni.
- Niesamowite, prawie nie widać śladów. - Merike wpatrywał się z zaciekawieniem w odkryty brzuch pacjenta. - Nie wiem, kto cię poskładał do kupy, ale to robota prawdziwych profesjonalistów. - Przyjrzał się dokładnie nodze, na którą jeszcze do niedawna Derks kulał. - Zaczynam czuć się zagrożony.
Lekarz zakończył oględziny i wrócił za biurko. Należało do rasy arlokinów, ale na Mloku mieszkał od dziecka. Jego sięgające karku włosy przypominały sierść wielobarwnego zwierzęcia, poczynając od bieli, poprzez pomarańcz i brąz, na czarnym kończąc. Barwy te nie układały się w żaden konkretny wzór. Jego łysy ogon, zakończony kitką zgiął się w znak zapytania. Zakładając kombinezon, Derks obserwował poczynania doktora. Miał nadzieję, że jest już w formie, by rozpocząć czynną służbę. Merike wyjął zwój multimedialny z tuby komputera i zaczął go przeglądać.
- Zobaczmy, czy się zgadza... Imię: Derks, obywatelstwo: Zjednoczone Królestwo Enis, planeta: Mlok, rasa: mouk, wiek: dwadzieścia dziewięć lat mlokańskich... bla bla bla... O, zdolny do służby... - Lekarz napisał palcem na zwoju, po czym odcisnął obok swój kciuka.
Gdy podał Derksowi zwój, ten również pozostawił swój papilarny podpis.
- Dobrze, że Bumaga cię przekonał do powrotu. Jak cię tu nie było, to wkurwiał nas wszystkich swoją frustracją – rzucił Merike.
- To nie jego zasługa – odparł Derks beznamiętnie i ruszył do wyjścia.
- Hej, podobno dali ci nową chatę! - zawołał jeszcze lekarz. - Będzie impreza?
Wszyscy współpracownicy Derksa dobrze wiedzieli, że imprezy były dla niego mniej więcej tym, czym kąpiele dla wywronów. Nie przewidzieli jednak, że trochę się zmienił.
- Tak – powiedział mouk. Co prawda równie beznamiętnie co zazwyczaj, ale z premedytacją. Miał po prostu ochotę wprowadzić kolegę w konsternację, co mu się zresztą udało.
Kolejny przystanek - biuro szefa. Był on moukiem w średnim wieku, szczupłym i wysportowanym, podobnie jak Derks. Miał czarne, faliste włosy, które nosił rozpuszczone, tak że opadały mu na ramiona, a jeden siwy kosmyk przysłaniał lewe oko. Nawet ten niewielki szczegół przez dwa ostatnie lata pozostał bez zmian. Zabawne, że nikt nie znał imienia dowódcy, tak jakby była to największa tajemnica na świecie. Wszyscy po prostu nazywali go szefem. Poza, rzecz jasna, królem, któremu, jako członek Białego Oddziału, bezpośrednio podlegał.
- Zdolny do służby... Doskonale. - Szef rzekł równie beznamiętnie, jak zwykł to robić Derks, i włożył zwój do tuby swojego komputera. - Po tym, co ostatnio tu odstawiłeś, miałem pewne opory, ale król kazał cię awansować.
- Słyszałem.
- Zostaniesz dowódcą drużyny. Sam ją skompletujesz.
Nie tego spodziewał się Derks. Otworzył szeroko swe brązowe, migdałowe oczy.
- Drużyny? Przywykłem do działania w pojedynkę – odparł niepewnie.
- Doprawdy? Podobno z Ziemianami szło ci całkiem nieźle.
- No tak... Ale chodziło mi o specjednostkę.
- Szpiegostwo chyba niezbyt przypadło ci do gustu, więc uznałem, że najlepiej sprawdzisz się w działaniach bardziej... bezpośrednich.
Cały czas Derks miał wrażenie, że szef odnosi się do niego dość sarkastycznie, ale nie śmiał tego skomentować.
- Rozumiem. Postaram się dać z siebie wszystko – zapewnił.
- Dostaniesz dane wszystkich agentów z naszej bazy. - Szef stukał coś na holograficznej klawiaturze. Aż dziw, że był w stanie skupić się na tylu ekranach, które się przed nim wyświetlały. - Nie musisz się spieszyć. Masz wybrać cztery osoby w sposób jak najbardziej przemyślany. Pamiętaj, od tego, jak będziecie współpracować, będzie zależało wasze życie. – Wyjął zwój i podał go Derksowi.


Było jeszcze za wcześnie, by iść do domu. Derks doszedł do wniosku, że skoro już jest w bazie, to upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Brakowało mu porządnego treningu, a Bumaga nie dość, że zawsze chętnie dotrzymywał mu towarzystwa, to jeszcze służył dobrą radą, jak na dawnego mentora przystało.
Trening przypominał Derksowi ten z Akademii. Stali na mocno ugiętych nogach, jakby siedząc na niewidzialnym krześle, co już samo w sobie potrafiło zmęczyć, ale by poćwiczyć też mięśnie rąk, używali dodatkowo hantli.
- Dobierając członków drużyny, musisz wziąć pod uwagę każdy szczegół – tłumaczył siwy mouk, po którym nawet nie było znać wysiłku. - Nie chodzi o to, żeby wybrać samych najsilniejszych wojowników, ale o to, żeby się wzajemnie uzupełniali. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka ktoś wyda ci się gorszy, ale będzie miał jakąś unikatową umiejętność, która może znacznie podnieść wydajność twojej drużyny, powinieneś go poważnie wziąć pod uwagę.
- Chcę postawić na różnorodność.
- Bardzo dobrze. Im więcej umiejętność, tym większa szansa powodzenia. Jeśli będziesz miał już jakieś swoje typy, zgłoś się do mnie. Postaram się je ocenić. I pamiętaj, musisz ufać swoim ludziom. Kiedy kogoś dobrze znasz i wiesz, że nie zostawi cię nawet w najtrudniejszej sytuacji... Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dobrze jest mieć przy sobie kogoś takiego.
Gdyby tylko Derks mógł do swojej drużyny wcielić Bumagę, zrobiłby to bez wahania, ale niestety jeszcze nie przewyższał go stopniem.
- Myślisz, że szef żywi do mnie jakiś uraz? Jak z nim dziś rozmawiałem, sprawiał takie wrażenie, jakby się wcale nie cieszył z mojego powrotu. - Derks zaczynał się męczyć. Niedobrze.
- Twoja ostatnia rezygnacja nieźle go wytrąciła z równowagi. Ale nie martw się. Chce cię mieć w swoich szeregach, docenił twoją akcję z odbiciem tego ziemskiego statku, tylko cóż... Musi się trochę wyładować. Przejdzie mu.
Derks nie odpowiedział, tylko zaczął szybciej oddychać, by nieco zwiększyć wydajność pracy mięśni.
- Już padasz? - rzucił Bumaga, dalej trenując bez cienia bólu na twarzy.
- Opuściłem się. Przecież nie mogłem trenować z tymi wszystkimi szwami – stęknął Derks z lekkim oburzeniem.
- Zostaw to mnie. Tak cię wezmę w obroty, że wrócisz do formy w mgnieniu oka.
- To groźba czy obietnica?
- Jedno i drugie.
Derks się uśmiechnął, choć z trudem. Treningi z Bumagą? Tak, brakowało mu tego.


Po krótkim pobycie na Ziemi, by pozałatwiać swoje sprawy, Chen utwierdził się w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję. Oczywiście miał chwile zwątpienia. Kiedy spełniał swoje marzenia jako geolog w misjach kosmicznych, nawet przez myśl mu nie przeszło, że któregoś dnia zostanie ambasadorem Ziemi na obcej planecie. Kochał Derksa, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, i zrobiłby wszystko, by móc go widywać, a mimo to perspektywa tak drastycznej zmiany w życiu nieco go przerażała. Z dala od ludzi, z dala od Ziemi... Każdemu byłoby ciężko, nawet na tak przyjaznym świecie jak Mlok. I mimo że już wcześniej Chen żył z dala od rodziny, nie wiedział za bardzo, co jej powiedzieć. Do tej pory mógł chociaż dzwonić lub pisać maile. Teraz musiał ograniczyć kontakt jeszcze bardziej. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło mu do głowy, to długa wyprawa do odległych zakątków świata. Dobrze, że to łyknęli.
Chen stał przed swoim nowym domem, w towarzystwie tragarzy i pośrednika, który wszystko zorganizował. Posiadłość znajdowała się na obrzeżach stolicy, otoczona zielenią i licznymi kwiatami, które tubylcy uwielbiali. Wyglądała tak szokująco ziemsko, że Chen na moment zaniemówił, wpatrując się w białe ściany, spadzisty, beżowy dach oraz kolumny podtrzymujące taras na pierwszym piętrze.
- Na podstawie danych z Ziemi staraliśmy się jak najlepiej odwzorować waszą architekturę – wyjaśnił z uśmiechem pośrednik.
- Znaczy się... zbudowaliście to specjalnie dla mnie? - wydukał geolog.
- Och, to żaden problem. Programowalne domy są bardzo popularne i tanie w produkcji.
- Programowalne?
- Tak. Rozumiem, że to dla pana obca technologia. Ale to bardzo proste. Programujemy materiał, z którego ma powstać dom, a on potem już sam się rozbudowuje. - Pośrednik wyjął z kieszeni spory klucz. - Nie byliśmy pewni jakiego zamka użyć, ale uznaliśmy, że z takim powinien być pan najbardziej oswojony. Oczywiście możemy zmienić na bardziej nowoczesny.
- Nie trzeba. Jest okej.
Gdy weszli do środka, Chen oniemiał jeszcze bardziej. Wnętrze kojarzyło mu się trochę z wygodnymi apartamentami w hotelach, które odwiedzał podczas konferencji. Ściany również zostały pomalowane na biało, w salonie stał duży, jasnoszary narożnik, z pomarańczowymi poduszkami, które dodawały nieco kolorystyki. Do tego czarne krzesła i pasujący do nich elegancki stół.
- To taka surowa wersja. Pan pewnie sobie tutaj doda, co zechce. Oczywiście odwzorowaliśmy to tylko na tyle, na ile potrafiliśmy, więc pewne odstępstwa mogą mieć miejsce. Może pokażę, jak korzystać z kuchni, bo to na pewno będzie dla pana coś nowego – zaproponował pośrednik.
- Tak, chętnie. - Chen doceniał trud, ale nie zależało mu na tych wszystkich cudach. Chciał się jak najszybciej spotkać z Derksem.


W obecności szefa Derks czuł się średnio komfortowo, ale nie mógł go unikać, skoro miał z nim jeszcze wiele rzeczy do uzgodnienia.
- Tak się zastanawiam... - podjął. - Czy mógłbym do drużyny wcielić kogoś spoza listy?
- To znaczy? - Szef uniósł z zaciekawieniem brew.
- Chciałbym mieć w drużynie kogoś, kogo znam. Kogoś, komu już na starcie mógłbym zaufać.
- Hmm?
- Ostatnie dwa lata nauczyły mnie, że Ziemianie, mimo pewnych braków, są doskonałymi kompanami i mają bardzo wysokie zdolności adaptacyjne. Do tego podczas swojej służby na Spacediverze poznałem mężczyznę, który oprócz bycia dobrym żołnierzem, posiada niesamowicie czuły słuch. Umiejętność z pozoru mało przydatna w boju, ale w grupowych misjach dająca wielką przewagę. Bardzo chętnie widziałbym go w swojej drużynie. - Derks bał się odmowy i niechętnie patrzył szefowi w oczy.
Cisza z reguły nie zwiastowała niczego dobrego, a szef lubił dramatyczne pauzy. Postukał palcami w blat biurka i wykrzywił swoje szerokie usta w grymasie niepewności.
- Ten człowiek w ogóle wie o twoich planach? - spytał wreszcie.
- Nie – przyznał Derks, cicho i z zawstydzeniem.
- Chcę wszystkie dane na jego temat i jego ewentualną zgodę. Niczego nie obiecuję, ale jak już mamy coś robić, to róbmy to profesjonalnie.
- Dziękuję. - Derksowi kamień spadł z serca.
- I jeszcze jedno. Dostaliśmy wiadomość od tego nowego ambasadora. Jest adresowana do ciebie.


Mlok zdawał się idealną planetą dla ludzi. Rok tutaj był tylko odrobinę krótszy od ziemskiego, a doba nieco dłuższa, co akurat miało wiele zalet. Na kontynencie Enis panował przyjemny umiarkowany klimat, a nocne niebo zdobiły trzy piękne księżyce. Wielokulturowość sprawiała, że Chen nie czuł się tu kompletnym odmieńcem, a gdy Derks złożył mu wizytę, Ziemianin zapomniał już o wszelkich troskach.
- Nie sądziłem, że cię tak szybko zobaczę. - Wprowadził przyjaciela do środka.
- Podałeś mi adres, to przyszedłem. To, że powiedziałem parę nieprzyjemnych rzeczy, nie znaczy, że przestałeś być dla mnie ważny. - Derks zdjął buty i wszedł do salonu. - Nieźle się tu urządziłeś.
- Nawet nie zdążyłem się jeszcze całkowicie rozpakować. Napijesz się? - Chen nalał coli do szklanki i podał moukowi.
- Strasznie słodkie – skomentował Derks po jednym ostrożnym łyku.
- Ulubiony napój Ziemian. - Chen puścił mu oko i opróżnił szklankę. Oblizał się i westchnął. - Nie mogłem wziąć ze sobą zbyt dużych zapasów. Pora zaadaptować się na dobre i przerzucić na tutejsze specjały.
- Na pewno będziesz dostawać przepustki.
- Pytanie jak często. Dokonałem tego wyboru z pełną świadomością konsekwencji. Jestem gotów je ponieść, nauczyć się tutejszego języka... bez czipów tłumaczących, tutejszych obyczajów... Naprawdę chcę to wszystko zrobić. Moja mama zawsze mi tłukła do głowy: masz coś zrobić, zrób to perfekcyjnie.
- Nie będzie ci brakowało pracy geologa? - Derks usiadł na narożniku i odłożył szklankę na stolik.
- Na pewno będzie. - Chen zajął miejsce obok. Chciał otoczyć mouka ramieniem, ale się powstrzymał. Ich relacje nie były na razie do końca klarowne, więc wolał się nie narzucać.
- O to mi chodziło, Chen. Nie chciałem się ciebie pozbyć. Po prostu nie mogłem znieść myśli, że z mojego powodu zaprzepaścisz marzenia – wyznał Derks z troską.
Teraz mam tylko jedno marzenie – pomyślał geolog, ale to przemilczał.
- Zawsze mogę zmienić zdanie. Nikt mnie tu nie trzyma na siłę. - Chen uśmiechnął się. - Ale na razie jestem zadowolony ze swojego wyboru. Ty, zdaje się, ze swojego również.
- To prawda.
- Dostałeś awans?
- Tak. Będę dowódcą drużyny.
- To super. Wiesz już, kto się w niej znajdzie?
- Jeszcze nie, ale zależy mi, żeby był w niej Tom.
Chen ze zdziwieniem spojrzał na towarzysza.
- Tom McMahon?
- Moim pierwszym typem byłby Gareth, ale wiem, że by się nie zgodził. Tom to najlepszy wybór. Ufam mu i dostrzegam jego umiejętności. Zależy mi na tej współpracy.
Przez moment Chen wyglądał na zamyślonego. Obwinął końcówkę swego długiego warkocza wokół palca, co lubił robić podczas zadumy.
- To byłoby nie głupie... Miałbym kompana – wypalił.
- Widzisz jak o ciebie dbam? - zażartował Derks.


Jak zwykle Bumaga był bardzo gościnny. Dla Derksa jego drzwi zawsze stały otworem. Dokładnie przyjrzał się danym osób, które młodszy mouk postanowił wcielić do swojej drużyny.
- Olikanka plus wywron... mocne połączenie. Znam ich, to dobrzy agenci – skomentował, studiując zwój multimedialny. - Ale mam spore zastrzeżenia co do jednej osoby.
- Ziemianin?
- Nie, Ziemianin jest w porządku. Martwi mnie Broko.
- Jedyny mouk, którego wybrałem? - Derks popatrzył na Bumage z niedowierzaniem.
- Nie ma doświadczenia.
Jeszcze do niedawna Derks sądził, że zna swojego mentora na wskroś, ale ten zaskoczył go kompletnie. Z wszystkich agentów, którzy byli to dyspozycji w życiu nie pomyślałby, że Bumaga odrzuci akurat tego.
- Jest niesamowicie utalentowany. Skończył akademię z najwyższym wynikiem od dwudziestu lat. - Derks zażarcie bronił swojego rekruta.
- Nie wątpię, że jest genialny i za pewne kiedyś będzie świetnym agentem, ale póki co to totalny świeżak.
- Dlatego chcę dać mu szansę zdobyć doświadczenie. Też kiedyś taki byłem, nie pamiętasz? Też dałeś mi szansę.
- Z tobą było inaczej. Pracowałeś wcześniej w policji. Wiedziałeś już co nieco o życiu - W przeciwieństwie do Derksa Bumaga zachowywał stoicki spokój.
- Broko sobie poradzi, jestem tego pewien. Kiedyś musi zacząć...
Bumaga chwycił stołek i z niezachwianym opanowaniem zbliżył się do kompana, siadając tuż przed nim. Położył Derksowi ręce na ramionach i spojrzał mu prosto w oczy.
- Posłuchaj, Derksiu...
- Błagam, tylko nie znowu ten protekcjonalizm. Wiesz jak ja tego...
- Posłuchaj. Po prostu mnie posłuchaj... - ciągnął ze spokojem Bumaga. - Nie wątpię, że Broko jest świetnym wojownikiem. Jestem też pewien, że jesteś dla niego bohaterem i zrobiłby dla ciebie wszystko. Ale musisz wiedzieć jedno. Jeśli coś pójdzie nie tak, a on zginie tak młodo, służąc pod tobą... to będziesz się za to obwiniać do końca swoich dni.
Derks wlepił wzrok w podłogę i nerwowo oblizał wargi. Zazgrzytał zębami i z powrotem spojrzał na Bumagę.
- Utrata podwładnego jest zawsze ciosem dla dowódcy. Ale gdy przychodzi co do czego, nie myślimy o tym, tylko staramy się za wszelką cenę wygrać. Jeśli mam nie podejmować ryzyka, to może w ogóle nie powinienem wracać do służby? - odparł ze spokojem i pewnością siebie.
- Wiesz dobrze, że nie podejmę za ciebie tej decyzji. Ja tylko miałem udzielić ci szczerej rady. I to uczyniłem. A co dalej z tym zrobisz, to już zależy tylko od ciebie. - Bumaga wstał i oddał koledze zwój.


Kiedy Tom McMahon znalazł się w załodze Spacedivera, myślał, że złapał Boga za nogi. Gdy dowiedział się, że Derks chce go w swojej drużynie, nie do końca w to wierzył. Owszem, miał poczucie własnej wartości, w końcu trafił do grona najlepszych z najlepszych, nielicznych wybrańców, którym dane było zwiedzić kosmos. Ale nie uważał, by wyróżnił się aż tak, by pozaziemski bohater próbował go zwerbować. Wkrótce jednak zaczęło do niego docierać, że to dzieje się naprawdę.
Początkowo wahał się mocno. Walczyć dla obcych, czy na pewno tego chciał? Z drugiej zaś strony ten sam obcy, dla którego miałby służyć, walczył kiedyś dla niego. Należało spłacić ten dług w imieniu Ziemian. Poza tym, gdyby powiedział „nie”, możliwe, że wypominałby to sobie do końca życia. Zmarnować taką szansę? Przecież nie miał żony, dzieci, nie czuł się niczym uwiązany. Pragnął przygody, a ona pragnęła jego, bo sama wyciągała po niego rękę.
- Podobno masz niesamowity słuch. Chciałbym to zbadać. – Już podczas pierwszej wizyty kontrolnej doktor Merike wykazywał niezwykłe zainteresowanie jego osobą.
- W porządku – odparł niepewnie Tom.
Był już wcześniej na Mloku, oswoił się już z tutejszymi procedurami, a jednak czuł niesamowity stres.
- Chcą cię, mimo że nie należysz do Unii Planetarnej? Lepiej żebyś okazał się wyjątkowy – nie ukrywał doktor.
- Nie wiem, czy jestem wyjątkowy, ale jeśli Derks coś we mnie widzi i tak mi ufa, to ma moją lojalność – wyznał Ziemianin.
- Ostateczne słowo nie należy do niego. - Merike wyjął z szuflady cienki, cylindryczny przedmiot. - A teraz pokaż te uszy. Mam nadzieję, że są czyste, bo jeśli nie, to będę to musiał zawrzeć w raporcie i szef odejmie ci za to punkty.
Tom spojrzał na lekarza ze zmieszaniem.
- Żartowałem – padło z ust doktora.


Stało się, naprawdę się stało. Tom wciąż ledwo w to wierzył, ale naprawdę go tu chcieli. Przeszedł testy sprawnościowe i psychologiczne, odbył wiele trudnych rozmów, a teraz zmierzał z dumą na pierwsze spotkanie drużyny. I ze sporą tremą. Nie wiedział, z kim dane będzie mu pracować w nowym zespole, wszystko miało się wyjaśnić w najbliższych minutach.
Gdy wszedł do sali odpraw, zauważył, że trzy inne osoby już tam czekają. Zamiast usiąść stały na baczność w lekkim rozkroku, z rękami założonymi za plecami, jakby się zmówili. Tom przyjrzał się dokładnie każdemu z osobna. Najpierw jego wzrok powędrował w stronę kobiety, dość wysokiej i wysportowanej, co podkreślał dobrze dopasowany kombinezon termiczny. Nie była może w jego typie, ale Tom potrafił dostrzec jej urok. Wściekle rude włosy, kręcone, sądząc po kilku luźnych kosmykach, upięte miała w kok. Jej lekko piegowata twarz nie zdradzała żadnych emocji. Obok kobiety stał człowiek jaszczur, a tak przynajmniej określiłby go Tom, bo nie pamiętał nazwy tej rasy. Miał bardzo ludzką sylwetkę, nie licząc masywnego ogona, i androgeniczną twarz z mocno zarysowanymi łukami brwiowymi. Co zdecydowanie odróżniało go od ludzi, to szaro-niebieskawa łuska pokrywająca ciało i brak owłosienia. Nawet kombinezon nosił inny, bardziej metaliczny, jakby utkany z cienkich drucików. On również beznamiętnie gapił się w ścianę, podobnie zresztą jak jego towarzysz. Ten, sądząc po wydłużonych płatkach uszu, był moukiem, gdyby jednak Tom zobaczył go w innej sytuacji, w życiu nie wziąłby go za agenta. Wyglądał bardzo młodo, jakby ledwo co skończył szkołę. Rozmiarów był filigranowych, a duże oczy i mały nos tylko potęgowały ogólne wrażenie. Gdyby nie ostrzyżone na krótko ciemnobrązowe włosy, dałoby się go łatwo przebrać za dziewczynkę. Nikt z tej trójki nie wyglądał na równie zainteresowanego Tomem, co on nimi. Ziemianin doszedł do wniosku, że zamiast tak się wpatrywać, powinien zająć pozycję. Najwyraźniej sposób stania podczas witania dowódcy był tu istotny. Tom zajął miejsce obok kobiety. Nawet dobrze się złożyło, bo stali teraz w konfiguracji od najwyższego do najniższego, choć Tom nie wiedział, czy ma to jakieś znaczenie.
Derks przyszedł niedługo później i dokładnie przyjrzał się wszystkim agentom, podobnie jak Tom wcześniej. Na razie nikt nic nie mówił, więc i Ziemianin wolał nie pchać się przed szereg. Czekał. Zauważył, że Derks uśmiechnął się lekko, więc uznał to za dobry znak.
- Broko, Sys, Teneri, Tom... - zwrócił się do każdego z osobna, poczynając od młodzika, na Ziemianinie kończąc. - Wybrałem was nie bez powodu i cieszę się, że będzie mi dane z wami współpracować. Liczę na to, że będziemy zgranym zespołem, opartym przede wszystkim na zaufaniu. Przed nami wiele wspólnych trudów i niebezpieczeństw, ale zanim rzucimy się na głęboką wodę, chciałbym was lepiej poznać i przeszkolić pod kątem tego, czego będę od was oczekiwał. Mam nadzieję, że się na was nie zawiodę. Czy mogę liczyć na to, że dacie z siebie wszystko?
- Tak jest, dowódco – krzyknęli wszyscy jak jeden mąż. Tom zaczynał się wczuwać.
- Doskonale. A teraz spocznij. Mamy wiele do omówienia.

sobota, 29 sierpnia 2015

ISET, tom II, rozdział XII

Rozdział XII - „Dom”

Choć w pewnym sensie było już po sprawie, Bumaga zaprosił najważniejszych członków załogi Spacedivera na zebranie do swojej bazy.
- Po pierwsze chciałem wam podziękować za współpracę – oznajmił. - Dowiedliście swojej odwagi i zaangażowania. To musi być prawda, co o tobie powiedzieli – zwrócił się do Iba. - Że jesteś najlepszym strzelcem pośród swoich. Jednak za wcześnie na odpoczynek. Po raz kolejny przesłuchałem Lakszmee, zaczął sypać. I wcale mnie to nie dziwi, nie ma już nic do stracenia. Twierdzi, że Rinan sama zaproponowała, że przechowa pierścień. - Nacisnął opaskę na nadgarstku, odtwarzając nagranie z przesłuchania.
- Byliśmy osaczeni, pod obstrzałem... przyznała się wtedy... że tylko udawała tę hipnozę... - dało się słyszeć łamliwy głos Lakszmee. - Powiedziała, że jest po mojej stronie... że mi wierzy... że też chce odnaleźć ten lepszy świat... Mówiła, że ukryje pierścień... Nie ufałem jej, ale... wolałem to, niż pozwolić, żeby oni go zabrali...
Bumaga wyłączył nagranie. Niektórzy patrzyli na niego w szoku, ale nie Abz. On wyglądał tak, jakby już ze wszystkim się pogodził, miał wręcz znudzony wyraz twarzy. Albo zmęczony tym całym zamieszaniem, które ostatnio miało miejsce.
- Czy będziemy mogli uczestniczyć w badaniach nad pierścieniem? - Joanna niepewnie zabrała głos.
- Naturalnie – odparł Bumaga.
Ponieważ na razie nie było więcej pytań, zebranie zostało zakończone i wszyscy zaczęli się rozchodzić. Wszyscy poza Derksem. On siedział dalej przy długim stole w kształcie podkowy i czekał, aż pozostali wyjdą. Nie umknęło to uwadze Bumagi, który wziął krzesło i usiadł naprzeciwko niego, gdy tylko zostali sami.
- Jak się czujesz? - spytał z taką troską, jakby matka zwracała się do dziecka.
- Jeszcze trochę boli przy większym wysiłku, ale lekarze mówią, że to kwestia kilku dni. - Derks przeczesał włosy dłonią. - Powiedz mi... Jak to jest? Uratowałeś mi życie nie raz. I wiem, że zależy ci na moim bezpieczeństwie... żebym tego życia nie stracił. A jednak chcesz, żebym je narażał. Wytłumacz mi to.
Nagłe stwierdzenie Derksa wcale nie zaskoczyło Bumagi. Nawet uśmiechnął się wyrozumiale.
- Jestem egoistą, Derksiu – wyznał. - Wolę, żebyś narażał życie pod moim dowództwem, niż dla kogoś innego, gdzieś, nie wiadomo gdzie, gdzie nie mogę ci nawet przyjść z pomocą. No bo powiedzmy sobie szczerze, będziesz to robić, jeśli nie tu, to gdzieś indziej. Taki już jesteś.
Derks zachował kamienną twarz, choć i tak nie miał czego ukrywać. Decyzję podjął dużo wcześniej.
- Chciałem się tylko upewnić – przyznał. - Pewnie i tak znasz moją odpowiedź.


- Jak to wracasz?! - Chen wprost nie mógł uwierzyć, że Derks się zgodził i świdrował go spojrzeniem, mając nadzieję, że jego wzburzenie da jeszcze moukowi do myślenia.
- Powinienem robić to, w czym jestem najlepszy. To, do czego dążyłem tak wytrwale – odparł Derks ze spokojem.
- Ale możesz wykorzystać swoje umiejętności też w innych celach. Przecież mówiłeś, że lubisz z nami podróżować. - Chen oparł ręce o ramiona Derksa.
- Mam zobowiązania wobec kraju, który mnie wykształcił.
- I zaoferował niezłą sumkę – mruknął z sarkazmem geolog.
- Naprawdę nie chodzi o pieniądze. Dobrze się razem podróżowało, ale chyba na dłuższą metę bym tak nie mógł. Miałem marzenia, cele... Zrezygnowałem z nich, ale dostałem drugą szansę i czuję, że będę żałować, jeśli ją odrzucę. Wiesz, w Akademii miewałem naprawdę trudne chwile, kiedy już myślałem, że nie dam rady. I gdy miałem te myśli, żeby zrezygnować, bo już nie wytrzymam, to wtedy sobie mówiłem, że nie mogę się poddać. Bo to wszystko po to, żeby chronić swoich rodaków.
- Ale ty już ich ochroniłeś. Jesteś bohaterem.
- I tym bardziej oczekują po mnie, że będę chronił ich dalej. Chen... zrozum mnie... proszę. - Derks zacisnął dłonie na nadgarstkach przyjaciela i spojrzał mu w oczy błagalnie. Geolog nigdy wcześniej nie widział u niego takiego wzroku.
- W takim razie ja zostanę. Zgłoszę się na ambasadora – oznajmił z determinacją Chen.
Tak jak się spodziewał, jego nagła decyzja kompletnie zbiła Derksa z tropu.
- Tak po prostu? Rzucisz wszystko?! - wykrzyknął zszokowany mouk.
- A co, wolisz, żebym zniknął z twojego życia?
- Nie... ale... Nie chcę, żebyś z mojego powodu zostawił wszystko i wszystkich... Z powodu czegoś nieosiągalnego... Bo to chyba był błąd... Teraz tak sobie myślę, że przez to nasze zbliżenie chcesz czegoś więcej, ale ja ci nie mogę tego dać, bo nie jestem taki jak wy, nie wcielę się w rolę twojej partnerki. To był błąd... - Derks zwiesił głowę, zaś Chen wyszarpał ręce z jego uścisku.
- I rozumiem, że chcesz trzymać mnie na odległość na wszelki wypadek, jakbym chciał ci się oświadczyć, czy coś w tym stylu? Nie traktuj mnie jak idiotę. Od samego początku wiedziałem, na co się piszę. Spoko, nawet cię nie dotknę, jak masz z tym taki problem. Ale nie masz prawa mówić mi, co mam robić. Chcę zostać i zostanę. Nie powstrzymasz mnie. - Gdy Chen zdał sobie sprawę, że zaczyna Derksowi grozić palcem, szybko opuścił go i nerwowo przygładził włosy. Trochę go poniosło i choć chciał być stanowczy, obawiał się, że mógł zabrzmieć zbyt ostro. - Jesteś moim przyjacielem i tak pozostanie – dodał cicho, nim zdecydował się opuścić apartament swego kompana.


Początkowo długie dnie i noce na Mloku zdawały się ciągnąć w nieskończoność, a teraz, gdy pobyt tu zmierzał ku końcowi, zdawało się, że czasu jak zwykle było za mało. Zwłaszcza, że najciekawsze badania dopiero się zaczynały.
- Myślisz, że kiedykolwiek dowiemy się, czym tak naprawdę jest pierścień? - spytał Abz swoją koleżankę podczas wspólnego posiedzenia w hotelowej kawiarni.
- Szczerze wątpię. To tak, jakby człowiekowi pierwotnemu dać do zbadania napęd na antymaterię. W ogóle nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale zastanawiam się, czy powinniśmy to badać. To może być niebezpieczne – odparła Joanna.
- Tutejsza nauka jest bardziej rozwinięta niż u nas.
- I nawet nie potrafią określić z czego jest zrobiony.
- Wiesz... dużo o tym myślałem... i to mi jakoś nie daje spokoju. Co jeśli Lakszmee wcale nie jest taki szalony? W sensie, no okej, robił złe rzeczy, ale może on rzeczywiście coś widział. Coś, co istnieje. Monus mówił, że nie powinniśmy tego dotykać. Może właśnie dlatego? Może to pozwalało widzieć więcej i wiedzieć więcej, a nasze mózgi nie są do tego dostosowane? No bo tak sobie uświadomiłem, że Lakszmee wcale nie ciągnął nas w pustkę. Przecież tam coś jest. Poza galaktyką coś jest. Nasze pomiary to wykrywają, a jednak tego nie widzimy. A jeśli on widział i to mu nie dawało spokoju?
- Wiem, o co ci chodzi, Abz... To mnie fascynuje i przeraża jednocześnie. Tak mało wiemy. - Joanna odchyliła głowę do tyłu, włożyła ręce do kieszeni i na chwilę zamknęła oczy. - Niby odkrywamy coraz więcej, podróżujemy na inne planety, ba, nawet spotkaliśmy naszego stwórcę... w pewnym sensie, a jednak ostatnio coraz bardziej mnie przytłacza, że ciągle powstaje tyle pytań. Kurcze, też tak masz?
- Wiem, że nic nie wiem?
Joanna spojrzała na Abza z zaskoczeniem.
- Dobry jesteś – przyznała i przysunęła się z powrotem do stołu. - Tak jeszcze chciałam cię spytać... Sorry, że wracam do tego tematu, ale jak myślisz, Rinan na serio chciała się przyłączyć do Lakszmee czy to był tylko blef?
Pytanie zadane przez Joannę Abza nie ubodło, a przynajmniej nie było tego po nim widać.
- To co powiedziałem przed chwilą. To się też tyczy Rinan. Myślałem, że ją znam, ale się myliłem – westchnął i splótł dłonie za głową. - Ale myślę, że mogła chcieć się do niego przyłączyć. Ona chyba rozpaczliwie poszukiwała lepszego świata. Nawet za taką cenę.
- Kiedyś znajdziemy lepszy świat. Zobaczysz – uśmiechnęła się Joanna.
- To nie jest kwestia znalezienia lepszego świata, to kwestia stworzenia go sobie.
Nie potrafiła się z nim nie zgodzić.


Gareth zdążył się już częściowo spakować. Co prawda czekała go jeszcze jedna noc na Mloku, ale wolał być gotowy z samego rana. Cieszył się, że dowództwo podjęło decyzję o ich natychmiastowym powrocie, gdy będzie to możliwe. Stęsknił się za domem, a i najbliższe plany miał bardzo przyziemne w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
- Nie przeszkadzam? - Chen złożył mu niespodziewaną wizytę.
- Siadaj. Co tam? - Gareth powiedział serdecznym tonem, ale geolog nie skorzystał i stał dalej. Wyglądał na mocno spiętego, co od razu zaniepokoiło dowódcę. - Wszystko w porządku?
- Chciałem cię o coś prosić – podjął Chen z wyraźnym przejęciem. - Gdybyś mógł... Proszę, poprzyj moją kandydaturę na stanowisko ambasadora.
Czegoś takiego Gareth się nie spodziewał. Przez moment badawczo wpatrywał się w kolegę, próbując wyczytać jak najwięcej z jego twarzy. W oczach Chena dostrzegł determinację i zakłopotanie. Zaczął zachodzić w głowę, skąd ta nagła decyzja, co spowodowało, że ten żądny przygód i podroży naukowiec nagle postanowił rozpocząć nowe życie na obcej planecie. Czemu mu tak strasznie zależało?
- To z powodu Derksa? - wypalił nagle Gareth. Żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło mu do głowy. Właściwie dopiero teraz sobie uświadomił, ile ci dwaj spędzali wspólnie czasu.
Chen wlepił wzrok w podłogę.
- Też – przyznał po chwili i z powrotem spojrzał Garethowi prosto w oczy z niebywałą powagą. Chyba starał się sprawiać wrażenie pewnego siebie.
Przez moment Gareth nic nie mówił. Podrapał się za uchem z lekkim zakłopotaniem i zbliżył się do kolegi. Próbował postawić się w jego sytuacji, wyobrazić sobie, co Chen teraz czuje i o dziwo, udało mu się. Naprawdę to dostrzegał.
- Jesteś tego absolutnie pewien? - spytał z troską. Nie jak dowódca podwładnego, lecz jak przyjaciel przyjaciela.
- Nigdy w życiu nie byłem niczego tak pewien.
Gareth pokiwał głową na znak, że rozumie, ale zrobiło mu się trochę smutno. Kolejna osoba zdecydowała się odejść. Westchnął.
- W porządku. Zrobię to – obiecał.


Ostatni wieczór na Mloku Gareth i Joanna spędzili w atrium. Wzięli koc, zaszyli się zaroślach i po prostu chłonęli atmosferę. Jakaś ich cząstka chętnie zostałaby tu na zawsze, a ta inna chciała jak najszybciej wrócić już do domu.
- Mam ochotę odpocząć od tego wszystkiego. Zaszyć się w jakiejś chatce w górach i zapomnieć, że wszechświat jest taki wielki. Zająć się banałami, chociażby na jakiś czas – stwierdził Gareth, obejmując partnerkę.
- Ja też. Kocham swoją pracę, ale myślenie o tym wszystkim czasem mnie przytłacza. I mam chatkę w górach. - Joanna uśmiechnęła się wymownie.
- Wyjdziesz za mnie? - palnął nagle Gareth, niemalże od niechcenia.
Kobieta wybuchnęła śmiechem.
- Mieliśmy na razie tylko spróbować, czy nam się ułoży, głupku.
- Po co próbować? Wiem, że się ułoży.
- Jesteś szalony.
- Idziesz o zakład, że się ułoży?
- A jak mi się znudzisz? - rzuciła Joanna żartobliwie.
- Już ja się postaram, żeby ci się nie nudziło. - Gareth pochwycił kobietę w pasie i legł z nią na koc, kąsając ją w szyję.
Początkowo Joanna udawała, że próbuje się wyzwolić z żelaznego uścisku, ale szybko sobie darowała. W obecnej pozycji, z Garethem przyciśniętym do jej pleców było jej zbyt błogo, by się szarpać i wierzgać.
- Niczego nie żałuję. Ani jednej spędzonej wspólnie chwili – szepnął mężczyzna, przyciskając brodę do ramienia Joanny.
- Ja też nie.


Gdy załoga zajmowała swoje miejsca na pokładzie Spacedivera, Garethem targały sprzeczne emocje. Nie był pewien, czy misję powinien uznać za sukces, czy za porażkę. Nie obyło się bez ofiar ani zmian ustalonych planów. Misja potoczyła się zupełnie inaczej, niż z początku zakładano, ale czyż nie liczono się z tym? Wszechświat jest nieprzewidywalny i nigdy nie da się z góry założyć, co się wydarzy. Utrata członka załogi zawsze boli, ale fakt, że w zaistniałych okolicznościach udało się uniknąć większej ilości ofiar należało chyba uznać za sukces sam w sobie.
Ujrzeli tak wiele, nauczyli się tyle nowego, dokonali rzeczy do tej pory niepojętych. To był powód do dumy, co do tego Gareth nie miał wątpliwości. A na dodatek sam odniósł małe, prywatne zwycięstwo. Szybko odrzucił negatywne myśli. Nawet jeśli kogoś stracił, zyskał znacznie więcej.
Cieszył się, że pozytywnie przyjęto kandydaturę Chena. Obawiał się co prawda trochę, czy geolog nie podjął decyzji zbyt pochopnie, ale sam już się przekonał, że czasem lepiej podążać za głosem serca. Pozostawało mu żywić nadzieję, że jego przyjaciel odnajdzie swoje szczęście, że wszyscy je odnajdą w miejscu, które mogą nazwać domem, gdziekolwiek by ono było.
- No dobra, pora wracać – po raz pierwszy podczas tej wyprawy zajął fotel pilota.
Poczuł się dobrze, jak właściwy człowiek na właściwym miejscu. Miał nadzieję, że jeszcze kiedyś do tego wróci, ale póki co zasłużył sobie na wymarzony urlop.

koniec tomu II

piątek, 28 sierpnia 2015

ISET, tom II, rozdział XI

Rozdział XI - „Już dosyć”

Gdy Joanna została wyrwana z konferencji naukowej i sprowadzona do hotelu, wiedziała już, że musiało wydarzyć się coś niedobrego. Jak tylko Gareth zaczął nakreślać jej zaistniałą sytuację, kobieta musiała usiąść, bo z trudem do niej docierało, że coś takiego mogło mieć miejsce.
- Major Clark nie żyje, Hilda jest poważnie ranna – powiedział ponuro oficer. - I módlmy się, żeby na tym się skończyło.
- Że przez ten cały czas... Że nawet Abz się nie domyślał... - mamrotała Joanna. - Trzeba zgłosić to tutejszym władzom. Ona nie może wydostać się z planety.
- Wiem, Derks poszedł przekazać te informacje. Muszą nam pomóc. Jeśli Rinan potrafiła zrobić coś takiego na własnej planecie, to pomyśl, do czego może być zdolna tutaj.


Na szczęście władze Mloku nie zbagatelizowały sprawy. Nim Gareth się obejrzał, siedział już w towarzystwie Derksa na pokładzie latającej maszyny, która wielkością nie przekraczała zwykłego samochodu osobowego, choć kształtem przypominała rakietę. O dziwo Garetha nie wgniotło w fotel, gdy wystartowali, za to niepokoił go brak pilota.
- Inteligentny komputer. Nie martw się, zabierze nas, gdzie trzeba. - Derks rozwiał wątpliwości oficera, widząc, jak ten szuka sterów.
Gareth wziął głęboki wdech i stwierdził, że nie będzie teraz rozmyślał o środku transportu. Chętnie sam przeleciałby się takim cacuszkiem, ale innym razem.
- Ten Makumba jest dobry? - spytał.
- Bumaga.
- Właśnie.
- Jest najlepszy. Jeden z ośmiu członków Białego Oddziału. Jeśli on sobie z tym nie poradzi, to już chyba nikt.
- Biały Oddział? A cóż to takiego? - Gareth podrapał się po głowie.
- Elitarna jednostka agentów z praktycznie nieograniczonymi uprawnieniami i przywilejami. Licencja na zabijanie, torturowanie, immunitety, wszystko darmowe... dużo by wymieniać. A biały, bo biel to kolor królewski, a w przeszłości podlegali bezpośrednio królowi i... Zresztą nie ma czasu na omawianie zawiłości historycznych, jesteśmy prawie na miejscu. - Derks rozejrzał się dookoła, spozierając przez przeźroczyste części obudowy pojazdu.
Wkrótce się zatrzymali, co wywołało u Garetha niemałe zdumienie, bo nie spodziewał się, że dolecą do bazy tak szybko. Bazy, której nigdzie nie było widać, ale podpułkownik domyślił się, że musi się ona znajdować pod ziemią albo w środku góry, bo stali u samego jej podnóża.
Derks zbliżył się do stromej skały i przez chwilę stał tam bez ruchu. Pierwsza myśl, jaka przyszła Garethowi do głowy, to że jest tam jakiś skaner lub kamera i chyba zbytnio się nie pomylił, bo wkrótce głazy się rozsunęły i mogli spokojnie wejść do środka. Pomieszczenie było niewielkie, ale dobrze oświetlone i całe pokryte jakimś metalicznym tworzywem.
- Zapraszam do windy. - Siwy mouk w kombinezonie termicznym, którego zastali na miejscu, nacisnął panel i drzwi się otworzyły.
Gareth uznał, że należałoby się najpierw przywitać.
- Podpułkownik Gareth Carpenter. - Odruchowo wysunął rękę.
- Och... - Mouk spojrzał na jego gest z zaciekawieniem. - Komandor Bumaga. - Ustawił rękę w tym samym położeniu co mężczyzna i przez chwilę trzymał tak z dumą.
Gareth stwierdził, że to nie czas i miejsce na naukę ziemskich powitań, wsiedli więc do windy i zjechali na dół. Gdy drzwi się rozsunęły, oczom podpułkownika ukazała się kopuła wypełniona holograficznymi ekranami ukazującymi chyba wszystkie zakamarki miasta. Liczni agenci bacznie obserwowali zmieniające się obrazy, wielu z nich zdawało relacje przez przypięte do uszu urządzenia komunikacyjne.
- Wstrzymaliśmy już wszystkie loty i zablokowaliśmy komunikację naziemną między miastami – wyjaśnił Bumaga. - Policja również została zmobilizowana. Wiedzą, kogo szukać.
- Miałbym pewną prośbę... Jeśli to oczywiście możliwe – podjął Gareth. - Moi ludzie również są doskonale przeszkoleni. Chciałbym, żeby i oni wzięli udział w poszukiwaniach.
- Zrozumiała postawa. Dodatkowa pomoc w patrolowaniu miasta nie zaszkodzi.
- To my jesteśmy odpowiedzialni za całe zamieszanie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nikt już nie ucierpiał – podsumował Gareth i z determinacją zmarszczył brwi.


Silne środki nasenne podane przez zastępcę Hildy podziałały na Abza, który zapadł w głęboki, pozbawiony wszelakich wizji sen. Przebłyski świadomości pojawiły się dopiero, gdy poczuł gwałtowne potrząsanie, a z czasem zaczęły do niego również docierać dźwięki.
- Abz, zbudź się... Proszę, zbudź się... To ważne...
Z ust Anahibianina zaczęły dobywać się ciche pomruki. Ktokolwiek nim potrząsał, nie odpuszczał.
- Słyszysz mnie? Słyszysz mnie?
Najpierw Abz ziewnął przeciągle, potem niepewnie otworzył oczy, wciąż nie do końca pewien, co się dzieje. Miał przed sobą twarz Joanny – tyle zdołał wywnioskować.
- Wiem, że miałeś wypoczywać, ale potrzebuję twojej pomocy. Wpadłam na pomysł, jak zlokalizować Rinan. Możemy zakończyć ten chaos raz na zawsze.
Na dźwięk słów Joanny Abz od razu oprzytomniał i zerwał się do pozycji siedzącej.
- Możemy użyć skanera statku. Myślę, że byłabym w stanie skalibrować go tak, żeby wykrywał tylko Anahibian.
- Do tego potrzeba dużo energii.
- Sprawdzałam. Jeden akumulator jest sprawny. Nie trzeba zużywać mocy na systemy podtrzymywania życia, więc wystarczy. I zawęzimy zakres poszukiwań tylko do obrębu miasta. Ale potrzebuję cię w maszynowni. Iku też by się przydał. Przez te zniszczenia trzeba się trochę będzie pobawić okablowaniem.
Dziesięć minut później Abz był już na nogach i po dużej dawce tutejszego napoju pobudzającego.
Dla Joanny kwestia schwytania Rinan również była obecnie sprawą nadrzędną. Anahibianka pokazała już, do czego jest zdolna i mogła stanowić ogromne zagrożenie, tak więc Joanna działała na najwyższych obrotach, pozostając w stałej łączności z Abzem i Garethem. Uruchomiła konsolę, wprowadziła współrzędne i na ekranie mostka wyświetliła się jasnozielona mapa miasta, w którym obecnie przebywali.
- Dobra, Abz, szczegółowe dane dotyczące Anahibian są już w komputerze, dawaj całą moc – rzekła do słuchawko-mikrofonu.
- Robi się, ale staraj się spieszyć, bo nie wiem, jak długo to uciągnie.
Szybkie palce uczonej stukały w konsolę z wprawą wieloletniej maszynistki. Na twarzy Joanny pojawił się pełen satysfakcji uśmiech, gdy na mapie ujrzała czerwone punkty.
- Dobra, widzę ciebie z Iku... To niedaleko to pewnie jest Ib. Zgadza się z mapą. Tam jest szpital. - Uwaga Joanny skupiła się na punkcie nieco bardziej oddalonym od pozostałych. Natychmiast połączyła się z Garethem, a emocje sprawiły, że aż dostała wypieków. - Mam ją! Już podaję współrzędne.


Wiedzieli, że Rinan zdołała uciec zsypem na śmieci, wiedzieli, że jest uzbrojona i ranna. A teraz znali też jej lokalizację. To jednak nie znaczyło, że zadanie wydawało się proste. Panował tu taki ruch, że ciężko było wypatrzyć jedną konkretną osobę. Plątanina mostów i budynków o nieregularnych kształtach sprawiała, że miasto przypominało wręcz pajęczynę, którą nieustannie przemierzały tłumy ludzi, nieludzi i przeróżnych pojazdów. Jednak żaden oficer sił powietrznych nie obszedłby się bez sokolego wzroku i doskonałej spostrzegawczości.
- Jest! - wskazał Gareth pośród tłumu.
Wraz z Bumagą rzucił się w pościg. Szalony pościg. Przypominał istny slalom z przeszkodami. Wymijanie licznych przechodniów należało do najmniejszych problemów, gorzej, że pchana adrenaliną Rinan zadziwiała swoją szybkością i zwinnością. Skakała z mostu na most, przemierzała dachy budynków, a nawet wnętrza otwartych mieszkań, by tylko uciec. Gareth nie narzekał na niską sprawność fizyczną, ale ten istny kosmiczny parkour stanowił dla niego nie lada wyzwanie. Na razie jakoś sobie radził, ale i tak Bumaga zdążył go mocno wyprzedzić i teraz to on deptał Rinan po piętach.
Skoczyli z jednego dachu na drugi. Bumaga próbował strzelać, ale w biegu trafienie nie było proste nawet dla niego. Rinan wciąż mu się wymykała. Gareth widział, jak zbliżają się do krawędzi kolejnego dachu, ale tym razem nie dostrzegał budynku, który by z nim sąsiadował. Sądził, że to już koniec, ale ku jego zdumieniu Rinan skoczyła i zniknęła z pola jego widzenia. Dotarł do krawędzi i spojrzał w dół. Widział tylko drogę pełną przemykających w obie strony pojazdów.
- Nie mogła uciec daleko – stwierdził Bumaga. Aż dziw, że nie miał zadyszki.
Nie pozostawało nic innego niż skontaktować się z Joanną.
- Namierzacie ją? - rzekł Gareth do mikrofonu.
- Niestety... padło zasilanie – odpowiedziała uczona.
Gareth jeszcze raz spojrzał w dół. Po Rinan nie widział ani śladu. Znowu zdołała uciec.


Teraz Joanna nie miała już wątpliwości, że kiedyś Abza i Rinan musiała łączyć mocna więź. Siedział koło niej na podłodze w maszynowni, z kolanami blisko klatki piersiowej, przygnębiony, zagubiony. Nie aż tak, jak wtedy, kiedy dowiedział się o zgładzie swojej cywilizacji, a jednak Joanna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej przyjaciela prześladuje niesamowity pech. Widziała, że Abz próbuje wziąć się w garść, nie być słabym, jak na początku ich znajomości, ale i tak potrzebował wsparcia.
- Kochałeś ją? - szepnęła niepewnie kobieta.
- Może... przez jakiś czas. Nie mogłem znieść jej trudnego charakteru, ale to nie znaczy, że przestała być dla mnie ważna.
Joanna chwyciła go za rękę, patrząc na niego ze współczuciem i żalem.
- Szkoda, że nigdy nic mi nie powiedziałeś – westchnęła.
- Ty nigdy nie powiedziałaś, co łączy cię z Garethem – mruknął Abz.
Zaskoczył ją. Tym razem to Joanna poczuła się dziwnie i nieswojo, wręcz skrępowana. Ale kogo próbowała oszukać? Musiała liczyć się z tym, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Nie próbowała dociekać, w jaki sposób Abz o wszystkim się dowiedział. Po prostu zaakceptowała obecny stan rzeczy.
- Masz rację. Też się przed tobą zamknęłam. Przepraszam.
- Nie przepraszaj. Wszyscy mamy prawo do swoich sekretów.
Abz nieco się rozchmurzył, więc Joanna odwzajemniła to uśmiechem.


Stan Hildy poprawiał się, więc Ibowi spadł kamień z serca, ale nie oznaczało to, że mógł w pełni zaznać spokoju. Sprawa Rinan nie została jeszcze zamknięta, a on czuł, że nie może bezczynnie czekać, aż inni się z nią uporają. Na szczęście podpułkownik zaangażował swoich ludzi w poszukiwania, a Ib miał nawet okazję odwiedzić bazę tutejszej specjednostki. Wspólne zebranie okazało się naglące, bo pojawiły się dość dramatyczne informacje w sprawie uciekinierki.
- Wiemy, że sterroryzowała centrum kontroli lotów i wzięła zakładników – oznajmił z powagą Bumaga. - Zażądała statku, którym mogłaby uciec. Próbowaliśmy negocjować, ale nie odpowiada. Budynek jest już otoczony. Przykro mi, ale jeśli tylko nadarzy się okazja, moi ludzie otworzą ogień. Ja nie patyczkuję się z przestępcami.
Taka postawa odpowiadała Ibowi, ale zauważył, że Abz mocno się zaniepokoił.
- Jest zdesperowana... - wymamrotał inżynier. - Ona już sama nie wie, co robi.
- Tym lepiej. Może łatwo popełnić jakiś błąd – zauważył Bumaga.
Początkowo pogrążony w myślach Abz mocno się ożywił.
- Pozwólcie mi z nią porozmawiać! Musi być jakiś sposób, żebym się tam przedostał. - Teraz to on zdawał się zdesperowany. Zwracał się raz do Garetha, raz do Bumagi. - Ona mnie dobrze zna... Ufa mi... Jeśli ma kogokolwiek posłuchać, to... Spróbuję jej przemówić do rozsądku. Dajcie mi szansę!
Gareth nie wyglądał na przekonanego. On i Bumaga spojrzeli na siebie porozumiewawczo, ale na razie nie padało z ich ust żadne słowo. Przypominało to raczej niemą burzę mózgów, a atmosfera zrobiła się wręcz napięta.
- Za duże ryzyko – stwierdził wreszcie dowódca.
Przez moment Abz patrzył na Garetha błagalnie, ale to Bumaga dał mu cień nadziei.
- Ja bym to jeszcze przemyślał – padło z ust mouka.


Udało się. Gdyby nie Bumaga i fakt, że Gareth darzył go szacunkiem za doświadczenie i umiejętności, Abz pewnie nie miałby co liczyć na wzięcie udziału w tej akcji. Jednak sprawy wreszcie zaczęły się układać po jego myśli, Rinan zgodziła się z nim negocjować, a on odzyskał nadzieję, że jeszcze wszystko jest do uratowania.
Pomieszczenie rozświetlały głównie holograficzne monitory z mapami, gdyż ciemne zasłony w oknach skutecznie blokowały światło słoneczne. Było tu jednak na tyle jasno, by Abz mógł się w pełni zorientować w sytuacji. Pracownicy leżeli na podłodze, brzuchem do dołu, wystraszeni, nie mający odwagi nawet się poruszyć. Abz popatrzył na Rinan z niedowierzaniem, wciąż nie mogąc zaakceptować, że była zdolna do czegoś takiego. Zaś ona celowała prosto w niego, z determinacją i zdenerwowaniem w oczach. Nie zamierzał jej prowokować. Założył ręce na kark jeszcze zanim tu wszedł. Dał jej się przeszukać. Nie miał przy sobie broni, a podsłuch, który zamontował mu Bumaga, był praktycznie niewykrywalny.
- Masz minutę, żeby mnie przekonać, że wpuszczenie cię tu miało jakiekolwiek sens. - Widać było, że Rinan jest zmęczona. Włosy miała w nieładzie, pot spływał jej z czoła, a w jej oczach Abz doszukał się desperacji, o którą ją podejrzewał.
- Wypuść ich. Ja będę twoim zakładnikiem – powiedział, starając się zachować spokój, a to wcale nie było łatwe.
- Nikt stąd nie wyjdzie, póki nie dostanę tego, czego chcę. Nie chcę problemów. Dajcie mi statek, to na zawsze zniknę z waszego życia.
Wiedział, że to pewnie nic nie da, ale Abz nie wytrzymał. Musiał się o to spytać.
- Dlaczego to zrobiłaś... Rinan... Czemu zgodziłaś się przyłączyć do Odrodzenia? Czemu?! - Nawet nie próbował ukryć rozpaczy.
Zdziwił się ogromnie, gdy zdał sobie sprawę, że Rinan też jej nie kryje.
- Żeby oszczędzić innym cierpienia. Dlatego! - podniosła głos, wargi jej drżały. Abz jeszcze nigdy nie widział jej takiej. - Wiesz, w jakim tempie ochładza się nasza planeta. Wiesz, że kończą nam się zasoby.
- Ale przecież jesteśmy o krok od odkrycia drugiej Anahibi.
- Jak przesiedlisz miliardy ludzi? Jak zapewnisz im przetrwanie, póki rozwiązanie będzie możliwe?
Abz nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Wiedział, że jego ojczyznę czeka ciężki okres, wszyscy jego rodacy to wiedzieli, a jednak z optymizmem patrzyli w przyszłość. Dostrzegali przeróżne szanse, rozwiązania i przez myśl mu nie przeszło, że mogły istnieć osoby, dla których jedynym wyjściem była zbiorowa eutanazja.
- To nie miało tak wyglądać... Miało zabijać od razu... Ktoś popełnił błąd... Nie ja... Było za szybko... niedopracowane... - Rinan już cała się trzęsła, choć nie przez zimno, mimo że wiatr raz po raz dął przez otwarte okna. Była emocjonalnym wrakiem. Dopiero teraz Abz to dostrzegł. Beznamiętna maska opadła raz na zawsze i widział teraz emocje Rinan jak na dłoni. Ta kobieta naprawdę się bała i naprawdę miała już dosyć. Wydawało się wręcz, że zaraz zacznie płakać. - Proszę... pomóż mi odejść. To co się stało... tego nic już nie zmieni, nawet jeśli wymierzycie mi karę. Zaszyję się gdzieś... Nie będę nikomu wadzić. Ja naprawdę nie jestem złą osobą. Sam tak powiedziałeś. Wtedy na statku... Powiedziałeś, że wybaczasz mi wszystko i że wiesz, że jestem dobrą osobą... Nie mówiłeś wtedy prawdy, Abz?
To, czy mówił wtedy prawdę, czy nie, przestało być istotne, gdy uświadomił sobie coś przerażającego.
- Przecież... Mówiłaś, że nic nie pamiętasz... Że byłaś zahipnotyzowana... - wymamrotał i gapił się w Rinan rozszerzonymi w szoku oczami.
Zrobił kilka kroków do przodu. Kobieta zamarła. Zacisnęła obie dłonie na pistolecie i zaczęła trząść się jeszcze bardziej niż przedtem.
- Nie zbliżaj się! - krzyknęła, ale Abz nie zdążył nawet zareagować.
Wiedział tylko, że padł strzał, początkowo nawet nie umiał określić skąd. Ciało Rinan zastygło na moment, a potem runęło na podłogę, twarzą do przodu. W jednej sekundzie Abz znalazł się przy niej. Odruchowo przewrócił ją na plecy, przytrzymał jej głowę i z desperacją próbował znaleźć jakiekolwiek oznaki życia, ale bardzo szybko poczuł coś mokrego na ręce. Wysunął dłoń zza włosów Rinan. Świeża krew. Zamroczyło go na sam widok. Jednak wziął się w garść i spojrzał na pobliskie okno. Okno, którego zasłona uniosła się przy kolejnym podmuchu. Niczym w transie zbliżył się powoli do niego i spojrzał na zewnątrz. Gareth, Bumaga i Ib stali na dachu pobliskiego budynku. Anahibianin wciąż trzymał w dłoniach karabin snajperski.


Po takim dniu Gareth był bardzo zmęczony, ale mimo to nie mógł zasnąć, więc siedział na tarasie i obserwował trzy księżyce widoczne na nieboskłonie. Największy z nich, czerwonawy, przypominał mu o krwi, która dziś została przelana. Przeniósł wzrok na dwa mniejsze, tak bardzo podobne do ziemskiego. Jakże chciał już wrócić do domu. Będąc żołnierzem, przywykł do trudnych sytuacji i nie pierwszy raz stracił podwładnych, a jednak czuł się niebywale przygnębiony. Przybyli tu na misję badawczą, a nie na wojnę. Wszystko poszło nie tak, jak powinno.
- Też nie mogę zasnąć – usłyszał głos Joanny za swoimi plecami. - Tak jakoś czułam, że cię tu znajdę. - Usiadła obok niego.
- Jak tam Abz? Trzyma się jakoś?
- Tak, to twardy zawodnik. Początkowo myślałam, że zamorduje Iba za to, co zrobił, ale... chyba pogodził się z rzeczywistością.
- Nie było wyjścia. Mogła go zabić.
- Tak też mu wytłumaczyliśmy. - Joanna westchnęła. - Co dalej?
- Będę musiał wygłosić przemowę... Uczcimy pamięć o nim minutą ciszy... A Rinan... Pozostawiam to Anahibianom. Oni najlepiej znają swoje tradycje.
Zrobiło mu się trochę lżej na duchu, kiedy Joanna przysunęła się do niego i oparła mu głowę o ramię.


Drużyna w oryginalnym składzie, Gareth, Joanna i Chen, postanowiła złożyć wizytę swojej rannej koleżance. Dzięki tutejszej medycynie Hilda była już całkowicie przytomna, a jej stan cały czas się poprawiał. Nawet Ib zdecydował się ją na chwilę zostawić samą z przyjaciółmi, żeby dać im odrobinę prywatności.
- Jesteś bardzo dzielna – pogratulował jej Chen.
- Nie powstrzymałam jej przed...
- Teraz już tego nie zmienimy. Możemy co najwyżej spróbować doszukać się dobrych stron tej całej wyprawy – stwierdził Gareth. - Nawiązaliśmy pokojowe stosunki z nową cywilizacją. Chcą z nami współpracować, chcą nawet u siebie ziemskiego ambasadora. Możemy się wzajemnie tyle nauczyć... Wszystko co się stało... Przynajmniej nie poszło na marne.
Hilda wyglądała na nieobecną. Wydawało się, że wcale nie słucha Garetha, ale za to intensywnie o czymś myśli.
- Nie wiem, czy to istotne, ale... Pamiętam, że jak przyszliśmy po Rinan, gapiła się w jakąś szkatułkę. Jak w jakimś transie. Nie wiem, co tam było, i czy to ma związek z czymkolwiek, ale jeśli będziecie tam robić porządki, sprawdźcie to, dobrze? To mnie strasznie intryguje – wyznała.
- Masz jak w banku – obiecała Joanna.


Abz wciąż potrzebował czasu, żeby w pełni ochłonąć, ale nie zamierzał siedzieć w kąciku i płakać nad swoim życiem. Wraz z Joanną udał się do kajuty Rinan, żeby poszukać szkatułki, o której mówiła Hilda.
Postawił grubą kreskę między tym, co było kiedyś, a tym, co działo się teraz. Do wertowania rzeczy swej dawnej przyjaciółki starał się podchodzić bez emocji, mechanicznie, jakby jedynie wykonywał swoją pracę. Przychodziło mu to z trudem, ale zdołał zachować kamienny wyraz twarzy.
- To chyba to – Joanna wyjęła szkatułkę z szuflady.
Spojrzała na Abza pytająco, jakby prosząc o zezwolenie na otwarcie przedmiotu. Dał jej nieme przyzwolenie.
Wspólnie zajrzeli do środka, w ciszy. I w ciszy trwali, gdyż byli zbyt zaskoczeni, by przez gardło przeszło im jakiekolwiek słowo. Abz nie sądził, że jeszcze ujrzy ten pierścień.

czwartek, 27 sierpnia 2015

ISET, tom II, rozdział X

Rozdział X - „Wróg pośród nas”

Derks spodziewał się, że Bumaga zabierze go na dach hotelu. Komandor uwielbiał wysokości, a że nie ograniczało go w zasadzie nic i miał wstęp praktycznie wszędzie, nie stanowiło to żadnego problemu. Mimo wszystko Bumaga potrafił być bardzo nieprzewidywalny, a podejrzany uśmieszek na jego twarzy trochę Derksa niepokoił.
- Obserwowałem cię ostatnimi czasy – powiedział starszy mouk, gdy znaleźli się na dachu. - Muszę przyznać, że bardzo się zmieniłeś. Wcale nie na gorsze.
Derksa wcale nie zaskoczył fakt, że był śledzony. Nawet się nie odezwał.
- Ciężka noc? - rzucił Bumaga z wyraźnym przekąsem i usiadł na krawędzi dachu.
Zajmując miejsce obok, Derks posłał mu piorunujące spojrzenie. Zdecydowanie odwykł już od tej impertynencji.
- Czego chcesz? - mruknął i przeniósł wzrok na znikające za chmurami góry.
- Przecież to oczywiste. Chcę, żebyś wrócił do jednostki.
- Mam jeszcze czas na podjęcie decyzji.
- Ale pomyślałem, że przydałaby ci się jakaś zachęta.
Przez chwilę milczeli, razem wpatrując się w dal. Derks średnio chciał tej rozmowy, ale wiedział, że Bumaga nie odpuści, więc wolał mieć to jak najszybciej za sobą.
- Jak zrezygnowałem, to nikt za mną nie płakał – stwierdził.
- Ale teraz jesteś bohaterem. Każdy chce mieć w swoich szeregach bohatera.
- Przysłali cię, żebyś mi to powiedział?
- Nikt mnie nie przysłał.
Stanowczość w głosie Bumagi była wystarczającym potwierdzeniem prawdziwości jego słów. Potrafił kłamać jak z nut, ale Derks znał go nie od dziś.
- Więc o to w tym wszystkim chodzi? Że nagle stałem się bohaterem? I co z tego? Powiedz mi, co z tego? Miałem szczęście w nieszczęściu. To wszystko. Próbowałem odbić statek, robiłem to, co do mnie należało, a że przy okazji złapaliście Lakszmee... to już nie moja zasługa. Wybacz. Nie stałem się nagle kimś bardziej godnym pracy w specjednostce. - Derks zareagował ostro i mimowolnie podniósł głos. Potarł skroń, żeby trochę się uspokoić.
- No właśnie, szczęście... - Bumaga zamknął na chwilę oczy i oparł swój ciężar na wysuniętych w tył dłoniach. - Niewielu ma je aż takie jak ty. Fakt, jeszcze wiele się musisz nauczyć, ale... szczęście to ważny czynnik dla członków Białego Oddziału.
W odpowiedzi Derks prychnął ze śmiechu.
- Że niby co? Próbujesz mi zasugerować, że nadawałbym się do Białego Oddziału? Nigdy nie robiłeś mi nadziei, a teraz nagle... Bo miałem szczęście, tak?
- Na razie na pewno nie jesteś gotów, ale za kilka lat... Kto wie? Pytanie, jak bardzo tobie na tym zależy, bo zdaje się, że kiedyś to było twoje marzenie.
- Zmieniłem się. Sam mi to dziś powiedziałeś, pamiętasz?
- No właśnie, zmieniłeś się. Stojąc w miejscu, niewiele można osiągnąć, ale zmiany... To dobry znak.
Powiało zimnym wiatrem, a bez kombinezonu termicznego Derks trochę to odczuwał, więc przyciągnął nogi do siebie i oparł brodę o kolana. Słowa Bumagi dawały trochę do myślenia, ale nie były wystarczająco przekonujące.
- To nie takie proste... - westchnął Derks. - Wiem, że propozycja jest kusząca, ale lubię to, co teraz robię.
- Ale nigdy nie wiesz, na jak długo będziesz im potrzebny. I co tak w ogóle z tego masz, poza satysfakcją? Słuchaj, Derksiu...
- Nie mów tak do mnie.
- Mówię tak do ciebie tylko dlatego, że jesteś dla mnie ważny. Słuchaj... nigdy ci tego nie mówiłem, ale chyba to zrobię... - Bumaga się zawahał i choć z reguły wszystko zdawało się przychodzić mu z łatwością, teraz wyglądał na spiętego. Nawet Derks zadrżał na samą myśl, że chce mu zdradzić jakiś sekret, na którego przyjęcie być może nie jest gotowy. - Bałem się, bo nie chciałem, żebyś wiedział, jak osobiście to wszystko traktuję...
- No powiedz to wreszcie! - zdenerwował się Derks.
Wiatr osłabł, ale Bumaga również przysunął nogi do siebie, tyle że w rozkroku, opierając o nie ręce. Przymrużył nieco oczy w zadumie.
- Kiedy byłem jeszcze w policji... To była moja pierwsza tak poważna sprawa... a ja młody, zdeterminowany... Postawiłem sobie za punkt honoru, że dorwę Dwójkowego, nim skrzywdzi więcej osób.
Na sam dźwięk przydomku mordercy Derks rozszerzył oczy w szoku, ale słuchał dalej.
- Otoczyliśmy jego kanciapę, wpadłem do środka jako pierwszy... Pamiętam ten smród, ale to nie było najgorsze. Twój przyjaciel... leżał tam z roztrzaskaną czaszką, krew była wszędzie... Ale ty żyłeś. Ten naomita trzymał cię za włosy, nie miałeś nawet siły krzyczeć, ale żyłeś... Nie wszystko było stracone. Strzeliłem mu prosto w łeb. Dostałem prawo natychmiastowej egzekucji, więc skorzystałem. Padł, a ty tam zostałeś, ubrudzony tą całą krwią i w ogóle żadnego kontaktu, nic, zero reakcji, jakby twój umysł się wyłączył. Pamiętam, że wyniosłem cię stamtąd na rękach. Przyjechali sanitariusze, na szczęście nic ci się nie stało. Dobrze, że znalazła się ta Olikanka, która pomogła ci zapomnieć. - Bumaga opowiadał jak w transie, momentami prawie mamrocząc pod nosem, zapatrzony w jeden punkt na horyzoncie, a Derks słuchał z poruszeniem, prawie nie wierząc własnym uszom. - Po latach, gdyż już byłem w służbach specjalnych i zobaczyłem, że figurujesz na liście potencjalnych rekrutów... Nalegałem, żeby cię przyjęli. Czuję się trochę tak, jakbym wziął odpowiedzialność za twoje życie. - Dopiero teraz Bumaga popatrzył Derksowi prosto w oczy i było to najbardziej szczere spojrzenie, jakie młodszy mouk kiedykolwiek u niego widział.
Chwila na pozbieranie myśli – tego właśnie potrzebował Derks. Spojrzał na moment w niebo. Zaczynał się zastanawiać, czy jego życiem nie rządzi jakaś wyższa siła. Działo się w nim po prostu zbyt wiele.
- Czemu nie powstrzymywałeś mnie, gdy zrezygnowałem? - spytał, patrząc z powrotem na towarzysza.
- Bo wtedy nie miało to sensu.
- A teraz ma?
- Teraz ma.


Jedną z form radzenia sobie ze stresem był intensywny trening, któremu Abz właśnie oddawał się z upodobaniem, uderzając w worek aż do utraty tchu. A gdy udawało mu się odzyskać oddech, powtarzał całą procedurę na nowo i starał się przy tym dać z siebie jeszcze więcej. Pomagało. Przy skrajnym zmęczeniu mózg po prostu przestawał zajmować się niepotrzebnymi myślami.
- Jejku, wyluzuj trochę, bo zaraz zrobisz dziurę w tym worku – odezwał się towarzyszący mu na siłowni Tom. - Co cię napadło? Coś ci wlazło na ambicję, jak u majora Clarka?
Abz przerwał trening i zwiesił głowę. Czuł, jak pot spływa mu z czoła prosto do oczu, a po plecach cieknie całymi strumieniami. Ogarnęło go niesamowite zmęczenie, ale tego właśnie potrzebował.
- To nie to – wydyszał i wytarł się ręcznikiem.
- A co?
- Powiedzmy, że kobieta. - Liczył na to, że trywialność jego odpowiedzi skutecznie odwiedzie Toma od dociekania prawdy.
- Och... coś ostatnio często chodzi o kobietę. - Tom oparł się o worek treningowy i spojrzał Abzowi prosto w oczy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się inżynier.
- Cóż... może to cię rozbawi i poprawi ci humor. Wiesz, że mój pokój przylega do apartamentu podpułkownika?
- No i?
- No i słyszałem tam ostatnio coś, co bez wątpienia było głosem doktor Dunajewskiej. I cokolwiek się tam działo, musiało jej sprawiać wielką frajdę. Właściwie głos podpułkownika też słyszałem. I też musiał mieć wielką frajdę. Nie wiem, czy to już trwa od dłuższego czasu, ale... rany, nie żałowali sobie – zaśmiał się porucznik.
Przez moment Abz gapił się na niego w szoku, zachodząc w głowę, czy dobrze zinterpretował jego słowa. Jednak nie zdążył dopytać, bo do siłowni wpadła Hilda, wyraźnie czymś zdenerwowana.
- Abz, musimy porozmawiać – wydyszała. Czyżby tu biegła?
Tylko tego mu brakowało, kolejnych rewelacji, jakby otrzymał ich w ostatnim czasie za mało. Ciekawe, o co mogło chodzić tym razem? Że Ib zdradza Hildę z... majorem Clarkiem? A może Rinan postanowiła go oczernić i zmyślić na jego temat jakieś paskudne kłamstwa? Na przykład, że... kradnie jej bieliznę, albo że, o zgrozo, zmuszą ją do jakichś perwersyjnych zabaw. Jego umysł chyba jeszcze nigdy nie tworzył tak szalonych scenariuszy!
- Abz! - krzyknęła Hilda, wyrywając go z transu.
- Tak... mów... - wydukał ledwo słyszalnie inżynier.
- Nie tutaj. Na osobności.
Musiało chodzić o coś naprawdę dużego. Z duszą na ramieniu Abz dał się poprowadzić przez hotelowe korytarze, aż do atrium wypełnionego bujną roślinnością. Jego uszy zostały zbombardowane świergotem ptaków, a nos całą gamą zapachów. Anahibi nie słynęła ze zbyt wielu gatunków kwiatów, więc Abz nie był przyzwyczajony do tak silnej woni i zaczęło go kręcić w nosie. Jednak zapomniał o tym szybko, gdy Hilda zaczęła mówić.
- Ostatnio kontynuowałam badania z pomocą tego sympatycznego mouka, co prowadził mój staż w szpitalu.
Obie brwi Abza uniosły się do góry. Nie spodziewał się, że Hilda ni z tego ni z owego zacznie opowiadać o swojej pracy, ale słuchał dalej w milczeniu. Zwłaszcza, że w jej głosie pobrzmiewała mieszanka zdenerwowania i przerażenia.
- Trzymałam te badania w tajemnicy... Chodziło o zależność między DNA i odpornością na wirusa. Najpierw zauważyłam różnicę między znacznikiem w kodzie DNA wywołanym naszym lekarstwem, a tym u osób odpornych... Ale pojawił się trzeci znacznik, wywołany przez szczepionkę, której użyła ta cała organizacja terrorystyczna Odrodzenie... i wiesz... - głos jej zadrżał.- Niby nic w tym dziwnego, ale nieważne, ile razy sprawdzam, wychodzi mi, że Rinan zalicza się do tej trzeciej grupy. Abz... mówiłeś, że jest odporna... Powiedz, że to prawda – wyszeptała z desperacją.
- Tak mi powiedziała... - Abz urwał. Nie, to nie mogło być to. Nie mogło. Musiało chodzić o coś zupełnie innego. A może o nic nie chodziło, może Bri się pomyliła, może Hilda się pomyliła, może nikt nie znał... - Prawdy... - wydukał Abz, jakby na głos próbował dokończyć swój potok myśli.
Pytający, zdesperowany wzrok Hildy tylko pomógł mu sobie uświadomić, jakimi do tej pory żył złudzeniami. A raczej kłamstwem. Wszystko było kłamstwem, już nie dało się nikomu zaufać. Ale to nie mógł być przypadek. Zbyt wiele elementów zaczynało układać się w jedną całość.
- Abz... Abz... - Głos Hildy zaczynał coraz bardziej brzmieć jak odległe echo, a po chwili inżynier słyszał już tylko własne myśli, podpowiadające mu, by coś zniszczyć, krzyczeć i płakać, byle tylko wyrzucić z siebie tą całą wściekłość i rozpacz, które go teraz ogarniały.
Nie zrobił tego jednak. Opanował się, postanowił zostawić wszystkie swoje emocje gdzieś daleko stąd i zachować się, jak przystało na członka załogi ISETu.
- Musimy powiedzieć Garethowi. Natychmiast. - Złapał Hildę za rękę i poprowadził do środka.
Na szczęście zastali dowódcę w jego apartamencie. Omawiał jakieś sprawy z majorem Clarkiem, ale na widok swych poruszonych towarzyszy natychmiast wstał.
- Stało się coś? - spytał z niepokojem.
Abz starał się przedstawić sprawę najdokładniej, jak tylko mógł, ale mówił tak szybko i chaotycznie, że Hilda musiała kilka kwestii powtórzyć. Mimo wszystko wyglądało na to, że przekaz dotarł do odbiorcy, bo Gareth słuchał w niemałym szoku.
- Jesteście pewni? - Jego zdumienie przeszło w powagę.
- Wystarczająco, by podjąć działania. Musi zostać aresztowana. - Abz nie krył goryczy w swym głosie.
Bez najmniejszego cienia wahania Gareth chwycił słuchawko-mikrofon, ewidentnie próbując połączyć się z Rinan.
- A jeśli ona coś podejrzewa? Gadałem z nią ostatnio i próbowałem coś z niej wyciągnąć, i... - Abz trzymał się za głowę i zaczynał panikować.
- Uspokój się... Podpułkownik wie, co robi – szepnęła Hilda i poklepała przyjaciela po plecach.
- Nie odpowiada – stwierdził Gareth, zachowując spokój. Spojrzał na zegarek. - Może być w drodze ze statku do centrum lotniczego. Mniej więcej teraz powinien kończyć się jej dyżur na Spacediverze.
- Za pozwoleniem... - odezwał się Jonathan. - Jeśli konieczne jest aresztowanie... to chętnie się tego podejmę.
Zaangażowanie majora w sprawę było widać jak na dłoni. Bez wątpienia chciał się za wszelką cenę wykazać. Gareth spojrzał na niego przychylnie.
- Cieszy mnie wasz zapał, ale musimy najpierw ustalić plan – powiedział. - Ja i Rinan mieliśmy się niebawem stawić na spotkaniu w centrum lotniczym. Może już tam dotarła, może jest w drodze, a może jeszcze na statku... Tego nie wiemy. Więc zrobimy tak: ja spróbuję ją dorwać w centrum, a pan, majorze, na wszelki wypadek sprawdzi Spacedivera.
- Mogę mu towarzyszyć? - spytał Abz.
- Nie. Tobie już wystarczy wrażeń na dzisiaj. Idź weź coś na uspokojenie i się połóż. - Gareth spojrzał na niego stanowczo.
- Ja pójdę z majorem – zaoferowała się Hilda.
- W porządku, mam do was zaufanie – przytaknął Gareth. - Ale gdyby doszło co do czego, proszę zachować dyskrecję. Nie chcemy siać paniki.
Niestety, Abz tym razem musiał dać za wygraną. Zwiesił głowę. Chyba rzeczywiście nie był odpowiednią osobą do tego zadania.


Na Spacediverze nie brakowało pracy. Tak dużego statku nie dało się naprawić w ciągu kilku dni, więc zawsze ktoś pełnił na nim dyżur. Jednak Hilda i Jonathan nie zwracali specjalnej uwagi na to, co dzieje się dookoła, gdyż mieli obecnie tylko jeden nadrzędny cel: odszukać Rinan. Z zeznań mechaników wynikało, że nie opuściła jeszcze pokładu, zaś jeden z ziemskich inżynierów twierdził, iż Anahibianka często zwykła zaszywać się w swojej kajucie podczas dyżurów. Nie zawadziło sprawdzić.
- Jest tam kto? – Hilda przezornie zapukała do drzwi. Nie chciała wpadać do środka jak policjant w filmie akcji. Wciąż liczyła na to, że uda się wszystko załatwić pokojowo.
Po kilkusekundowej ciszy Jonathan zdecydował się otworzyć i wejść do kajuty bez pytania. O dziwo Rinan okazała się przebywać w środku, choć przez moment wyglądało na to, że nie zdaje sobie sprawy z otaczającego świata. Siedziała na łóżku i gapiła w jakieś na wpół otwarte pudełko, którego zawartości nie dało się dojrzeć. Nagle została jakby wyrwana z transu, bo zerwała się na równe nogi i gwałtownie wepchnęła pudełko do szuflady. Jej nerwowa reakcja sprawiła, że major odruchowo położył dłoń na pistolecie.
- Co to ma znaczyć? Czego chcecie? - Dało się zauważyć, że Rinan próbuje się za wszelką cenę opanować, ale niezbyt jej to wychodzi. Jej wzrok wlepiony był w broń majora, jakby przeczuwała, że może jej użyć.
W obecnej sytuacji kłamstwo nie miało sensu.
- Mamy rozkaz aresztowania. Połóż ręce na karku. - Jonathan nie owijał w bawełnę, choć głos miał spokojny. Dobył broni.
- Pod jakim zarzutem jestem aresztowana? - Rinan powoli i z wahaniem wykonała polecenie, i choć z reguły świetnie ukrywała emocje, teraz dało się zauważyć jej zdenerwowanie.
- Przyczynienia się do zagłady Anahibi. Mamy dowody – wyjaśnił beznamiętnie major i skinął na Hildę.
Lekarka podeszła do Rinan i sprawdziła, czy ta nie ma przy sobie broni.
- W porządku. Idziemy – wydawszy werdykt, Hilda wycelowała w pierwszą oficer, która wyraźnie próbowała ukryć swój strach.
Z ust Rinan nie padło już ani jedno słowo. Ruszyła przed siebie niepewnie, Jonathan po jej prawej stronie, Hilda po lewej, oboje z wycelowanymi w nią pistoletami.
Wsiedli do ciasnej windy, która łączyła poszczególne pokłady statku. Spędzili tam kilka sekund w totalnej ciszy i bezruchu, aż drzwi się rozsunęły i ukazał się im czekający po drugiej stronie jeden z mechaników. Hilda doskonale wiedziała, że Rinan to przebiegła osoba i wykorzysta każdą okazję, by uciec, dlatego wytężyła swoją czujność do maksimum. Ale nawet to okazało się niewystarczające. Nie sądziła, że Rinan potrafi być aż tak szybka. Anahibianka natychmiast chwyciła zaskoczonego mechanika za ubranie i pchnęła go na oficerów. Nie mogli strzelić, mając świadomość, że istnieje ryzyko trafienia postronnej osoby. I choć wszystko trwało ledwie sekundę, wystarczyło by dać Rinan sporą przewagę.
Hilda i Jonathan od razu rzucili się w pościg i gdyby korytarz był pusty, pewnie otworzyliby ogień, ale obecność mechaników skutecznie ograniczała im pole manewru.
Gdy się nieco przerzedziło, Jonathan strzelił, ale kula trafiła w ścianę, a Rinan zniknęła za zakrętem. Popędzili za nią, prosto na stołówkę, bo to było jedyne miejsce w tej części statku, w którym mogła się schować. Powitała ich ciemność. Jedynie strumień światła z korytarza oświetlał część stołów. Hilda stała nieruchomo, z palcem na spuście, wytężając słuch z całych sił. Jonathan włączył światło, ale tylko niektóre lampy działały. Reszta musiała ulec uszkodzeniu podczas akcji ratunkowej, dlatego też w pomieszczeniu panował półmrok. Światła wystarczało, by dostrzec szczegóły wystroju, ale musiała minąć chwila, nim wzrok się przyzwyczaił.
- Pójdę do magazynu, a ty sprawdź kuchnię – polecił major.
Hilda przytaknęła i zbliżyła się do drzwi, cały czas rozglądając się na wszystkie strony, bacząc na każdy zakamarek. Ciszę przerywało jedynie brzęczenie zepsutych lamp, a upiorna atmosfera sprawiała, że serce podchodziło lekarce do gardła. Gdyby nie problemy z oświetleniem, można by pomyśleć, że jeszcze przed chwilą załoga jadła tu obiad. Na niektórych stołach wciąż leżały talerze i przyprawy. Aż dziw, że nikt do tej pory tego nie posprzątał. Ale teraz to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko zadanie do wykonania.
Czując, jak serce jej wali, Hilda kopnęła drzwi do kuchni, aż te otworzyły się z hukiem, i weszła do środka, kurczowo zaciskając dłonie na broni. Lekarka sama nie rozumiała, czemu się tak denerwuje. Przecież było ich dwoje, uzbrojonych przeciwko jednej kobiecie, a jednak czuła, że Rinan nie jest osobą, którą należy lekceważyć.
W środku panowała całkowita ciemność. Hilda wymacała na ścianie włącznik, ale okazało się, że tu oświetlenie nie działało wcale. Zaklęła w myślach i zrobiła niepewny krok do przodu. Nasłuchiwała, węszyła, musiała zdać się na każdy inny zmysł poza wzrokiem. Usłyszała hałas. Odwróciła się gwałtownie. Była szybka, ale nie wystarczająco. Poczuła na sobie nagły ciężar i runęła na podłogę. Próbowała walczyć, ale element zaskoczenia zadziałał na jej niekorzyść. Wiedziała tylko, że moment, w którym wypuściła broń z dłoni, zaważył na wszystkim. Teraz czuła uchwyt na swoim nadgarstku, boleśnie wyginający jej rękę, i lufę pistoletu przystawioną do głowy.
- Wstawaj – usłyszała głos Rinan.
Nieważne jak wściekła, Hilda musiała postąpić racjonalnie. Wykonała polecenie i dała się wyprowadzić z kuchni, mimo że wręcz w niej kipiało. Nie czuła już strachu, a jedynie złość, że dała się tak łatwo zaskoczyć. Role się odwróciły, teraz to Rinan dzierżyła broń, a Hilda szła z rękami założonymi za karkiem.
- Stój!
Kobiety zatrzymały się, gdy padł rozkaz z ust majora Clarka. Rinan chwyciła Hildę za ubranie i zwróciła się z nią ku mężczyźnie, przystawiając lekarce lufę pistoletu do skroni.
- W jaki sposób zamierzasz mnie powstrzymać? - syknęła pogardliwie.
- Zgłosiłem, jak sprawy się mają. Zaraz przybędą posiłki – wycedził Jonathan ponurym głosem.
- Rzuć broń! - krzyknęła Rinan. Łatwo dało się zauważyć, że robi się coraz bardziej zdesperowana – Rzucaj! - ponagliła, widząc, że major się waha.
Oczywistym było, że nie zaryzykuje życia Hildy. Mimo półmroku lekarka dostrzegała jego wzburzenie i bezradność. Doskonale go rozumiała, dokładnie wiedziała, co czuł.
- Kopnij!
Jonathan posłał broń w stronę Rinan. Ta zmusiła Hildę do przykucnięcia i cały czas celując jej w głowę, schyliła się po drugi pistolet. Lekarka poczuła silne pchnięcie. Rinan puściła ją wolno, ale cały czas celowała w nią i Jonathana, powoli się wycofując. Przez moment Hilda myślała, że to już koniec, że nic więcej się nie wydarzy, ale kątem oka zauważyła, jak major sięga ręką za plecy. A potem czas jakby spowolnił. Choć w rzeczywistości wszystko musiało dziać się niebywale szybko, oczy Hildy zarejestrowały każdy szczegół. Jonathan miał schowaną drugą broń. Użył jej, gdy tylko Rinan się odwróciła. Wystrzelił. Kula drasnęła kobietę w ramię, nim ta odwróciła się i również zaczęła strzelać. Jedna kula trafiła majora w korpus, ale nie upadł. Próbował wystrzelić znowu, ale tym razem strzał go powalił. Zaś Hilda działała już instynktownie. Chwyciła talerz leżący na pobliskim stole i cisnęła go w stronę Rinan. Potem sama rzuciła się na nią. Przycisnęła Anahibiankę do podłogi, uderzyła pięścią w twarz. Jeden raz, drugi i trzeci, nie pozwalając jej ponownie sięgnąć po broń. Z nosa pierwszej oficer pociekła krew. Wyglądała na oszołomioną. Chyba wystarczyło. Hilda wyciągnęła rękę, by podnieść pistolet, ale wtedy role się odwróciły. Rinan szybko znalazła się na górze, chwyciła Hildę za włosy i uderzyła jej głową o podłogę. Chwila zamroczenia nie powstrzymała lekarki. Wbiła łokieć między żebra przeciwniczki, a następnie przyłożyła jej pięścią w brodę. Hilda znów chciała sięgnąć po pistolet, ale Rinan kopnęła broń, posyłając ją w dal. Próbowała znokautować lekarkę, ale ta zrobiła unik. Po kilku wymianach nieudanych ciosów Hilda pochwyciła obie pięści Rinan. Zaczęła się próba sił. Anahibianka naparła na lekarkę, przewracając ją na plecy. Hilda zareagowała od razu. Wbiła jej stopę w brzuch i przerzuciła Rinan za siebie. Usłyszała łomot, wstała, by kontynuować ewentualną walkę, ale było za późno. Anahibianka zdołała pochwycić drugi pistolet, wycelowała w Hildę i wystrzeliła.


Kiedyś Derks nigdy by nie pomyślał, że może czerpać tyle radości z towarzystwa drugiej osoby, ale to stało się faktem. I nie chodziło tylko o kontakt fizyczny, ale też o zwykłe rozmowy czy zabawy. Po prostu przy Chenie czuł się niezwykle swobodnie, a rozumieli się praktycznie bez słów. Choć akurat gry logiczne nie okazały się najlepszym wyborem, bo Chen nie dawał mu w ogóle szans na zdobycie przewagi. Derks nie raz słyszał o jego ponadprzeciętnej inteligencji, ale nie sądził, że ów Ziemianin tak łatwo poradzi sobie z czymś, co do tej pory było mu obce.
- Masz jeszcze jakieś gry? - spytał Chen, pomagając Derksowi powkładać wszystkie elementy z powrotem do pudełka.
- Nie, ograłeś mnie we wszystkie.
W odpowiedzi Chen zrobił uroczą, niewinną minę, jakby chciał powiedzieć: „Przepraszam, ale nic nie poradzę, że jestem dobry.”
- Ty, wiem, co moglibyśmy porobić! - wykrzyknął geolog, podekscytowany jak dziecko. - Mógłbym cię nauczyć ziemskich tańców. Znaczy się... sam nie jestem w nich dobry, ale tak mnie natchnęło. No bo lubisz tańczyć, więc czemu nie.
- To takie tańce na dwie osoby, zgadza się?
- Aha. Nie macie tu takich?
- Nie. To znaczy mamy, ale przywędrowały z innych kultur.
Ponieważ Chen nagle zamilkł, Derks spojrzał na niego pytająco i zauważył, że ten wpatruje się w niego z rozmarzeniem i zafascynowaniem. Tak przynajmniej mouk zinterpretował jego mimikę, ale nie za bardzo rozumiał, co ją nagle spowodowało.
- Jak ty to robisz? - zapytał niespodziewanie Chen.
- Co? - Derks nieco zgłupiał. Jeszcze nie do końca rozumiał ludzi.
- Jak to robisz, że nagle chce mi się tańczyć? Nigdy nie lubiłem tańczyć. - Z rozanielonym uśmiechem Chen uniósł dłoń i dotknął włosów towarzysza.
Gładził je delikatnie czubkami palców, a Derks zastanawiał się, czy powinien w jakiś sposób zareagować. Niby nie przeszkadzały mu te niespodziewane akty czułości, ale sprawiały, że czuł się trochę nieswojo. Odkąd spędzili razem noc, zachowanie geologa mocno się zmieniło, czego Derks do końca się nie spodziewał. Być może u ludzi było to normalne, ale on nie wiedział, jak się do tego ustosunkować.
- Hej, nie bądź taki spięty – szepnął Chen i oparł dłoń na jego policzku.
Zbliżył się na tyle, że ich twarze dzieliły tylko centymetry. Uśmiechnął się, znowu gładząc kciukiem skrawek twarzy Derksa. Po chwili centymetry zamieniły się w milimetry. Mouk poczuł na sobie gorący oddech przyjaciela i przymknął oczy, dochodząc do wniosku: „niech się dzieje co chce”. I ktoś zapukał do drzwi. A właściwie pukał dalej, jak jakiś desperat.
Derks westchnął i poszedł otworzyć. Już miał ochotę mruknąć coś niemiłego, ale się powstrzymał, gdy ujrzał Garetha z miną, która nie wskazywała na dobre wieści.
- Potrzebna mi twoja pomoc. Sytuacja jest poważna – wydyszał dowódca.