poniedziałek, 28 grudnia 2015

Zboczone meme

"Wyzwania" się piszą, ale na razie powoli, bo muszę sobie zrobić trochę przerwy na regenerację pomysłów. Jednak, żeby umilić wam czas postanowiłam wrzucić coś, co kiedyś pojawiło się na Polskiej Bazie, ale jakoś o tym zapomniałam i nigdy nie umieściłam tego na blogu. A w sumie czemu nie. Uwaga... oto...

 ISET - zboczone meme (możliwe spoilery, jeśli ktoś nie czytał całości)

1. Joanna
2. Gareth
3. Hilda
4. Chen
5. Abz
6. Iku
7. Ib
8. Rinan
9. Derks
10. Kelly
11. Tom
12. Jonathan

1.Jakie byłyby Twoje odczucia, gdyby 7/8 było w kanonie?
Eno, myślałam, że wyjdzie coś głupiego, a to... To by było nawet dobre! Hilda wreszcie miałaby dobry pretekst, żeby urządzić sobie bitch fight z Rinan. Wszyscy lubią bitch fight. A Ib... pewnie by za wszystko przeprosił i wrócił do Hildy z podkulonym ogonem. Telenowelowate s-f to coś, co vampircie lubią.
2.Co by się stało, gdyby 12 zrobił dziecko 8 (albo w drugą stronę, jeśli miałoby to więcej sensu)?
Albo wyszedłby ćwierćmeksykaniec albinos, albo ładnie opalony Anahibianin z endermanimi ślepiami.
3.Czy 2 i 6 tworzyliby dobrą parę?
Idealną:3
4.5/9 czy 5/10?
Zdecydowanie to drugie. Przecież Abz nie jest w typie Derksa.
5.Co by się stało, gdyby 7 natknął się na 2 i 12 uprawiających seks?
Chwila, muszę to sobie zwizualizować... Chwila... Wizualizuję... wizualizuję... Jeszcze... Kurcze, fajnie się wizualizuje... Tak, zdominuj tego latynoskiego ogiera. Niech se nie myśli, że ciemna karnacja daje +10 do bycia macho... Wchodzi Ib, gapi się przez chwilę z tępym wyrazem twarzy i mówi: „Ale dziwni ci Ziemianie.”
6.Napisz streszczenie potencjalnego ff 3/10
Hilda i Kelly zostają porwane przez eneferców (NFR – najwyższa faza rozwoju, Lem się kłania), którzy okazują się wielkimi fanami przygód załogi Spacedivera i śledzą jej poczynania od samego początku. Ale okazują się też shipować pairing HildaxKelly, więc majstrują im w umysłach, żeby zaspokoić swoje chore zachcianki, ale przychodzi król eneferców i przykładnie każe niesfornych poddanych, bo majstrowanie w umysłach istot niższych jest nielegalne. Oddaje Hildę i Kelly na statek, wymazując im wspomnienia, więc jest tak, jakby się nic nie stało.
7.Zaproponuj tytuł dla fika typu hurt/comfort 7/12.
„Wróć do mnie, śnieżynko”
8.Jakiego narzędzia literackiego/wątku fabularnego użyłabyś, aby 4 rozdziewiczył 1?
Prościzna: alternatywna rzeczywistość. Chen znajduje urządzenie umożliwiające podróże między wymiarami. Trafia do rzeczywistości, gdzie on i Joanna są świeżo poślubioną parą Amiszów, która nie skonsumowała jeszcze związku (tak, w tej rzeczywistości są też Chińczycy Amisze). Ponieważ Amiszowy odpowiednik Chena tuż po ślubie zostaje śmiertelnie potrącony przez furmankę, nasz bohater postanawia zająć jego miejsce, by ulżyć Joannie w cierpieniu... i ją przy okazji przelecieć.
9.Co 7 mógłby krzyczeć szczytując?
„Na święte lodowce!” No bo niby co innego? Wszyscy Anahibianie tak robią, tak samo jak wszyscy Ziemianie krzyczą „O mój Boże!” Nie wiedzieliście? Oj, same prawiczki na tym forum.
10.Gdybyś pisała songfika o 3, jaką piosenkę byś wybrała?
„Du Hast”
11.Jeśli napisałabyś fika 1/6/12, jakie byłyby ostrzeżenia?
Uwaga: strap-on, xeno plus technobełkot
12.Dobra strategia podrywu dla 10 do użycia na 2?
„Rudość może poważnie odbić się na twojej psychice. Ale znam dobrą terapię.”
13.Jaki jest najbardziej skrywany fetysz 6?
Zakładanie piżamy na noc.
14.Czy 11 poszedłby do łóżka z 9? Na trzeźwo czy po pijaku?
Na trzeźwo ni cholery. Tylko nieprzytomnego Derksa dałoby się wyruchać (chyba, że jest się wiadomo kim). Ale gdyby Tom był naprawdę zdesperowany, to mógłby użyć szantażu. Ze swoim słuchem pewnie znał najmroczniejsze sekrety wszystkich załogantów.
15.Jeśli 3 i 7 byliby parą, kto (najczęściej) byłby na górze?
Ale... ale oni są parą... No wiadomo, że Hilda.
16."1 i 9 tworzą szczęśliwy związek, dopóki 9 nie odchodzi nagle do 4. 1 ma złamane serce. Ładuje się w jednonocną przygodę z 11 i krótki, nieszczęśliwy romans z 12. Ostatecznie, dzięki mądrej radzie 5, odnajduje prawdziwą miłość w osobie 3." Jak zatytułowałabyś tego fika?
„Zostać żeńskim Jackiem Harknessem – historia prawdziwa”
Wymień trzy osoby, które mogłyby to Twoim zdaniem przeczytać.
Mir, Preity i mój dziadek.

niedziela, 20 grudnia 2015

Coś świątecznego

Dosłownie nagle przyszedł mi pomysł na patyczkowy komiks o tematyce świątecznej. Ponieważ biedny Abz ostatnimi czasy popadł w zapomnienie, postanowiłam, że tym razem komiks będzie całkowicie o nim. I uwaga, jest... w KOLORZE! Zatem klikajcie w link poniżej i cieszcie się tą krótką historyjką.

Świąteczny odcinek specjalny

czwartek, 17 grudnia 2015

Wyzwania, Rozdział X

Rozdział X

Spalarnia była ulubionym miejscem wywronów, a praca tu należała do wysoko cenionych. Ciepło bijące od ognia zapewniało komfort dniem i nocą, a Ist należał do szczęśliwców, którzy mogli się nim delektować. Przed rozpoczęciem zmiany jak zwykle udał się na tyły spalarni, by dodać sobie trochę animuszu. Nie wiedział, z czego powstawały tutejsze proszki pobudzające, ale ważne, że działały. Wywron otworzył więc pudełko i powąchał tajemniczą substancję.
- Jesteś Ist, prawda? - usłyszał głos za plecami i odwrócił się zirytowany faktem, że ktoś mu przerywa.
- Tak, a co? - mruknął w stronę nieznajomego wywrona.
Odpowiedzią okazał się potężny prawy sierpowy, który zwalił Ista z nóg.


Światło latarki skierowane prosto w twarz sprawiło, że Ist zaczął powoli odzyskiwać świadomość.
- Za mocno go walnąłeś, Sys. – Więzień usłyszał głos kobiety.
- Nie, popatrz, już się budzi.
Dookoła panował mrok, nie licząc latarni majaczącej w oddali. Ist próbował się poruszyć, ale nie mógł, więzy skutecznie mu to uniemożliwiały. Spanikował.
- Współpracowałeś z naomitami? Chcemy wiedzieć wszystko – przemówił groźnie Sys.
- Kim jesteście? - jęknął Ist.
- Odpowiadaj! - Młodszy wywron znowu zdzielił go w twarz.
- Uważaj, Sys, nie chcemy, żeby znowu stracił przytomność. - Głos trzeciej postaci był słaby i łamiący się, jak u osoby toczonej przez plagę.
- Wszystko w porządku, dowódco? - zaniepokoiła się kobieta.
- Wiemy, kim jesteś, Ist, więc gadaj, co wiesz o naomitach, to pozwolimy ci odejść w jednym kawałku – syknął wywron. - Gdzie wywoziłeś tych wszystkich imigrantów? Z kim miałeś konszachty? Nazwiska, nazwiska, nazwiska! Konkrety! Kto i po co z tobą współpracował?! Jakie kłamstwa tłukłeś naszym rodakom do głów i czemu?!
- To nie takie proste... - wydukał Ist. - Jak się dowiedzą, że to wyszło na jaw... bękną za to moi wspólnicy.
- Teneri, zajrzyj mu do umysłu... Nie mamy czasu na zabawy... - wydusił z siebie dowódca.
- W porządku, ale to może trochę potrwać. Im większa różnica genetyczna, tym trudniej.
- Dasz radę.


Pełnienie warty w nocy okazało się trudniejsze, niż początkowo Tom przypuszczał, bo na moment mu się przysnęło. Ziewnął, przetarł oczy i serce prawie wyskoczyło mu z piersi, gdy spojrzał na holograficzny obraz z satelity noktowizyjnego.
- Broko, wstawaj! - potrząsnął towarzyszem. - Szefie! - krzyknął do mikrokomunikatora. - W waszą stronę zmierzają właśnie trzy wozy pełne uzbrojonych ludzi!
- Ile mamy czasu? - stęknął Derks.
- Ja wiem, dwie minuty, może trzy. Mamy was zgarnąć?
- Poczekajcie... Teneri sonduje Istowi umysł... Dajmy jej szansę.
- A jeśli nie zdąży?
- Weźmiemy Ista ze sobą.
- Zabronili nam!
- Nie opuścimy z nim planety... Weźmiemy go do waszej kryjówki.
Tom raz jeszcze spojrzał na obraz z satelity, nerwowo oblizał wargi i otarł pot z czoła. Że też nie zareagował wcześniej. Był wściekły i zestresowany.
- Szefie... - przełknął ślinę. - Energii starcza na trzy skoki na dobę. Skok po was, do kryjówki, z powrotem do koloni odesłać Ista i na statek... to już cztery. Teoretycznie moglibyśmy odczekać dobę w kryjówce, ale... twój głos, przyspieszony oddech... Słyszę nawet jak serce ci łomocze. Jesteś w złym stanie, nie możemy zwlekać.
- Stać! Jesteście otoczeni! - Uszu Toma doszedł głos Elo Ibry i ryk silnika. - Od samego początku wydaliście się mi podejrzani. Kto was przysłał? Policja? Wywiad? Albo zabierzecie mnie i moich ludzi z tego piekła albo to my zgotujemy wam piekło! Wybierajcie!
Nie było już czasu na rozmowy. Tom postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Nie sądził, by Derks był jeszcze w stanie podejmować jakiekolwiek trzeźwe decyzje. Działo się coś bardzo złego.
- Broko, bierz broń, okulary noktowizyjne i ustawiaj współrzędne. Ja teleportuję się za ten barak, a ty za ten. - Tom wskazał na mapę. - Weźmiemy ich z zaskoczenia. Teraz liczy się tylko to, żeby zabrać naszych z tego szamba.
Broko nie protestował, liczyła się każda sekunda. Dokonali skoku praktycznie od razu. Światło reflektorów pojazdów, padające prosto na przyłapanych agentów rozświetlało czerń nocy i nawet nieco raziło przez okulary noktowizyjne, ale Tom skupił się na uzbrojonych celach. Zaczął zdejmować ich jeden po drugim, patrząc, jak padają od pocisków jego i Broko. Odpowiedzieli ogniem, ale Tom miał jeszcze asa w rękawie. Rzucił granat dymny i krzyknął przez komunikator:
- Najbliższy barak po lewej i najbliższy po prawej. Szybko!
Derks wyczołgał się z dymu. Tom natychmiast rzucił się w jego stronę. Ujrzał jeszcze Sysa i Teneri dopadających Broko. Wcisnął teleporter.


- Przepraszam, ale musiałem podjąć szybką decyzję – tłumaczył się Tom, zbierając sprzęt ze skrytki.
Dopiero, gdy znaleźli się na pokładzie statku zauważył, że Teneri ma przestrzeloną łydkę.
- To nic takiego – uspokoiła kobieta, widząc zmartwioną minę Toma.
- Szefie... - Ziemian spojrzał niepewnie na Derksa, który był blady, jak prześcieradło.
- Nie zbliżajcie się do mnie. To może być zaraźliwe – wydyszał mouk i chwiejnym krokiem poczłapał do kajuty.
- Trzeba powiadomić jednostkę. Muszą zorganizować kwarantannę – zauważyła Teneri.
- Ja się tym zajmę – zaoferował Broko i pobiegł na mostek.
- Dowiedziałaś się czegoś istotnego? - spytał Sys kobiety.
- Pogadamy jak już się skończy to całe zamieszanie.
Na szczęście dzięki technologii przywiezionej przez Ziemian podróż trwała bardzo krótko. Łydka Teneri została pobieżnie opatrzona, a Derks zamknął się w kajucie i nie chciał wyjść.
- Szefie, już jesteśmy na miejscu. Musimy się zbierać. - Tom zapukał w metalowe drzwi, ale nie uzyskał odpowiedzi.
W tej sytuacji czekanie na przyzwolenie nie miało już najmniejszego sensu. Tom otworzył drzwi i wszedł do środka. Szybko zdał sobie sprawę, że jest gorzej, niż myślał. Derks leżał zgięty w pół i dyszał, blady i cały spocony. Bez zbędnego zastanawiania się Ziemianin podbiegł do niego i dotknął jego czoła. Dowódca był rozpalony.
- Złap się mnie, pomogę ci wyjść – szepnął Tom.
W tej chwili nie obchodziło go, czy może się czymś zarazić. Interesowało go tylko dobro przyjaciela, który ewidentnie potrzebował pomocy. Z wielkim niepokojem i bólem serca Tom wyprowadził go ze statku. Czuł się tak, jakby wracali z bitwy zakończonej klęską. Teneri kulała, wspierając się na ramieniu Sysa, Derks powłóczył nogami prowadzony przez kolegą, a wszyscy, którzy ich powitali mieli na sobie skafandry ochronne. Sanitariusze przybiegli w samą porę, bo Tom czuł jak oparty o jego ramię Derks robi się coraz cięższy. W pewnym momencie mouk osunął się całkowicie i gdyby Ziemianin nie chwycił go pod ramiona, upadłby na podłogę.


Obrazy z planety Piekło wciąż tańczyły przed oczami, jak świeże, gdy świadomość powracała powoli do umysłu Derksa. Każdy zmysł jednak podpowiadał moukowi, że coś się zmieniło. Łóżko było wygodne, pościel miękka, a powietrze wilgotne, pachnące lekarstwami. Derks otworzył oczy i ujrzał znane mu ambulatorium, zadowolony, że może wreszcie oddychać mlokańską atmosferą.
- Jak się czujesz, Derksiu? - Bumaga siedział obok na stołku. Uśmiechał się.
Derks również się uśmiechnął. Skoro jego przyjaciel nie nosił skafandra ani maski, to oznaczało, że niebezpieczeństwo minęło.
- Czuję się naprawdę dużo lepiej – zauważył zaskoczony Derks i podniósł się nieco. Jakże lubił te nowoczesne łóżka, które dopasowywały się do położenia ciała.
- Merike, chodź tu. Ocknął się – rzucił Bumaga przez komunikator.
- A moi ludzie?
- Wszystko w porządku. Teneri opatrzyli ranę, nie ma czym się stresować.
Skoro pozostali mieli się dobrze, to Derksowi naprawdę ulżyło. Ciekawiło go, co udało się wydobyć Teneri z umysłu Ista, ale to na razie mogło poczekać. Czuł się jeszcze nieco osłabiony, więc przede wszystkim musiał odzyskać formę. Liczył na to, że Merike da mu coś na wzmocnienie i jak najszybciej wypuści, ucieszył się więc, gdy lekarz wszedł do środka.
- No i jak się czujesz? - spytał mężczyzna z dziwnym zaciekawieniem.
- Bardzo dobrze. Tylko muszę trochę odpocząć.
- Czyli lekarstwo zadziałało. - Merike zatarł ręce. - Ha, mówiłem, że zadziała! A nie jestem w tym nawet specjalistą.
Specyficzne zachowania Merike nie były dla Derksa niczym nowym, ale tym razem mouk poczuł się trochę zbity z tropu.
- To co mi w końcu było? - spytał niepewnie.
Lekarz spojrzał na Bumagę z mieszanką zaskoczenia i rozczarowania.
- Nie powiedziałeś mu? - wypalił.
- Przecież to ty jesteś lekarzem. Kiepskim, bo kiepskim, ale jednak.
Początkowa radość ustąpiła miejsce irytacji. Derks zmarszczył brwi. Miał złe przeczucie, że wcale nie został wyleczony.
- Co mi dolega? - wycedził.
- Nic ci nie dolega. Będziesz miał derksiątko – palnął Merike z podejrzaną beztroską.
Pokrętna forma przekazu jakoś w ogóle do Derksa nie dotarła i mouk zrobił jeszcze bardziej zmieszaną minę.
- Jesteś w ciąży hybrydowej, przez co ziemskie geny dały ci w kość i dlatego źle się poczułeś – wyjaśnił Bumaga jednym tchem.
Derks najpierw popatrzył na niego, potem na Merike, aż w końcu utkwił wzrok w pościeli zamyślając się na moment. Zacisnął dłonie na prześcieradle i spiorunował lekarza spojrzeniem.
- Powiedziałeś mi kiedyś, że moukowie nie mogę krzyżować się z ludźmi – wymamrotał.
- No tak, ale wtedy nie wiedziałem o istnieniu Ziemian, których jest dużo rodzajów i niektóre najwyraźniej są z wami genetycznie kompatybilne. W sumie to fascynujące – odparł beztrosko Merike, drapiąc się po brodzie.
- Wyjdźcie – mruknął Derks. Nastała kompletna cisza i brak jakiejkolwiek reakcji. - Wyjdźcie! - Mouk podniósł głos.
Bumaga chwycił Merike pod ramię i wyprowadził z sali.


Gdy tylko znaleźli się na osobności, Bumaga zdzielił lekarza w tył głowy.
- Auć! Za co? - jęknął Merike.
- Choć raz mogłeś zachować się profesjonalnie! - huknął mouk. - Jak mogłeś pierdolić takie głupoty w takiej chwili?
- Przecież powiedziałem prawdę.
- Nie chodzi o to co powiedziałeś, tylko jak to powiedziałeś.
- Myślałem, że się ucieszy.
- I właśnie dlatego mnie wkurzasz. W ogóle nie rozumiesz jak się czują pacjenci. Jesteśmy dla ciebie jak zwierzątka laboratoryjne!
- Przepraszam. - Merike zwiesił głowę. - Ja naprawdę nie chciałem źle. Lubię Derksa, jego dobro jest dla mnie ważne.
- To daj mu na razie spokój. Idź się czymś zająć.
- A jak zrobi coś głupiego?
- Nie zrobi, znam go.
Bumaga odetchnął z ulgą, gdy wreszcie pozbył się niesfornego lekarza. Teraz musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Może i Derks czuł się już lepiej, ale jego stan emocjonalny pozostawiał wiele do życzenia. Potrzebował przyjaciela, kogoś, na kim można polegać, a Bumaga nigdy nie zostawiłby go w potrzebie. Na początek chciał Derksowi poprawić czymś humor, więc ruszył do kantyny.
- Hej, komandorze! - Głos Toma nie zwiastował niczego dobrego. Jedynie niepotrzebne pytania, na które Bumaga nie miał ochoty odpowiadać. - Komandorze, co z Derksem? - Ziemianin praktycznie zastąpił mu drogę.
- Nic mu nie jest. Nie masz się czym martwić – mruknął beznamiętnie mouk.
- Czyli to nie było nic poważnego?
- Idź do domu. Jak odpocznie, to sam z tobą pogada.
- Ale...
- Idź do domu. To rozkaz. - Bumaga wyminął skonsternowanego Ziemianina i przyspieszył kroku.
Na szczęście nikt już go nie zaczepiał. Wszedł do kantyny, chwycił dwa koktajle poni-poni i wrócił do ambulatorium.
- Mogę wejść? Jestem sam. - Zapukał.
Usłyszał tylko niepewny pomruk, ale mimo to wsunął się do środka.
- Twój ulubiony. - Bumaga postawił koktajle na stoliku, ale Derks nie zwrócił na to uwagi.
Siedział z brodą opartą o kolana i wyglądał na pogrążonego w myślach. Do tego bardzo zatroskanego. Bumaga westchnął i usiadł przy nim na łóżku.
- Jesteś wściekły? - spytał, kładąc czule dłoń na głowie przyjaciela.
- To nie wina Merike. Niczyja wina – wydukał Derks.
- Masz mętlik w głowie, rozumiem to. Ale nie martw się, wszystko się poukłada – zapewnił Bumaga, głaszcząc Derksa po głowie.
- Nie tak miało być. Miałem poświęcić życie służbie królowi.
- Poświęcić życie? Jak dziwnie to brzmi. A co z twoim własnym?
- Sam mnie do tego namawiałeś.
- Namawiałem cię do wykorzystania twojego talentu, a nie zrezygnowania z całego prywatnego życia na rzecz jakichś górnolotnych idei. Nawet agenci mają rodziny, Derks. Nawet niektórzy komandorzy.
- Nie wiem... Nie wiem już czego chcę... - Derks położył się na boku i zwinął w kłębek.
- Ale wiem, czego ja chcę. Chcę, żebyś był szczęśliwy. I daję ci słowo, że będziesz. - Bumaga nachylił się nad przyjacielem. - Daj sobie trochę czasu. Pewnych spraw nie da się ogarnąć w jeden dzień. Na razie poza mną, Merike i szefem nikt nic nie wie, więc możesz się na spokojnie zastanowić, jak chcesz to rozegrać. Po prostu nie działaj pochopnie. A jeśli uważasz, że coś cię przerasta, to pamiętaj, że masz jeszcze mnie, Ormiksa i Chena.
Na dźwięk ostatniego imienia Derks wyraźnie się spiął.
- I to mnie właśnie przeraża. To jak może zachować się Chen. Znając jego pochodzenie, pewnie będzie chciał przejąć kontrolę – wymamrotał.
- Co nie zmienia faktu, że ma prawo wiedzieć.
- A jeśli stwierdzę, że jednak nie chcę tego wszystkiego?
Bumaga napił się koktajlu i wziął głęboki wdech. Nawet dla niego rozmowa nie należała do łatwych. Spojrzał na skulonego Derksa, utwierdzając się w przekonaniu, że dla niego zrobiłby wszystko. Nawet wyjawił swoje najskrytsze tajemnice.
- Opowiem ci historię. Niewielu ją zna. - Podparł się rękami o łóżko i na moment spojrzał w sufit, zbierając myśli. - W Akademii nie mieli ze mną lekko, byłem zdeprawowanym gówniarzem. Robiłem rzeczy, które może uszłyby w stolicy, ale na pewno nie tam. A już na pewno nie zachowywałem się jak na młodzieńca z Północnych Rubieży przystało. Niewiele wtedy myślałem, chciałem jedynie zaspokajać swoje najprymitywniejsze potrzeby. Miałem szesnaście lat, kiedy wpadłem i nawet nie wiedziałem z kim.
Derks momentalnie się wyprostował i spojrzał na Bumagę z niedowierzaniem.
- Wpadłeś? Chcesz powiedzieć, że byłeś w ciąży? - wypalił.
- Owszem. To był wielki skandal i chcieli mnie wydalić z Akademii.
Ciekawość wzięła górę i Derks usiadł.
- I co się stało?
- Komandor Hap-Di-Dap wstawił się za mną. Widział we mnie potencjał i nie chciał, bym go zmarnował przez jeden błąd. Wysłał mnie do lekarza, a ten zakończył wszystko farmakologicznie. W gruncie rzeczy dobrze się sprawy potoczył. Wtedy to była właściwa decyzja, a ja dostałem nauczkę i zmądrzałem. Sęk w tym, że już nigdy nie dostanę drugiej szansy i czasem zastanawiam się, jakby to było, gdybym wtedy jednak podjął inną decyzję. Czy sprawy potoczyłyby się lepiej? Tego wiedzieć nie mogę. Ja wtedy byłem tylko głupim gówniarzem, ale ty jesteś dorosły i odpowiedzialny, a do tego masz osoby, na które możesz liczyć. Potraktuj to jako szansę, a nie jak problem. Pomyśl sobie, jakie niesamowite będzie to dziecko, mając takich wyjątkowych rodziców.
Derks legł na łóżko i westchnął przeciągle.
- Potrzebuję urlopu – rzucił.
- Załatwię ci go tyle, ile będzie trzeba.


Na konferencji zebrało się wielu ważnych członków wywiadu, ale cała uwaga skupiała się na Teneri, do której należało w jak najbardziej szczegółowy sposób przedstawienie zdobytych informacji.
- Bez wątpienia Ist współpracował z naomitami. Płacili mu za podsycanie niezadowolenia u swoich i namawianie do opuszczenia planety – mówiła. - Nie znał ich nazwisk. Celowo nie mówili mu wszystkiego, za pewne mając na uwadze możliwość inwigilacji. Nie udało mi się też uzyskać wyraźnego obrazu ich twarzy. Ale znam imiona jego wspólników, którzy wciąż są na wolności. Oni mogą wiedzieć coś więcej.
Rozpoczęły się burzliwe dyskusje na temat roli naomitów w tym całym spisku i kroków, które powinny zostać podjęte. Jednak Toma nie specjalnie to obchodziło. Bardziej interesował go fakt, czemu Derks nie pojawił się na tak ważnym zebraniu, skoro był już zdrowy. Ziemian próbował się skontaktować z nim w czasie przerwy, ale ten najwyraźniej wyłączył komunikator.
- Komandorze... - Tom ponownie zaczepił Bumagę. - Proszę wybaczyć mi wścibstwo, ale naprawdę chciałbym wiedzieć, co dzieje się z Derksem. Nikt nic nie mówi, nie widzieliśmy się z nim od momentu, w którym zabrali go sanitariusze. Nawet nie wydał nam dalszych rozkazów.
- Jest na urlopie – odparł ze spokojem Bumaga. - Ta misja bardzo go zmęczyła. Myślę, że wy również powinniście dostać kilka dni wolnego.
- Proszę mi powiedzieć prawdę, co z jego zdrowiem?
- Już mówiłem, wszystko w porządku.
- Ale co konkretnie się s...
- Ziemianinie! - Bumaga wyraźnie się zdenerwował. - Nie wiem jakie u was panują zwyczaje, ale tutaj nie omawiamy czyiś spraw zdrowotnych na forum publicznym. Derks wróci, to wtedy będziesz mu zadawać pytania.
Speszony Tom spuścił wzrok i oddalił się.


Morze przywodziło Tomowi na myśl dobre wspomnienia: wakacje, relaks, zabawę. Nic dziwnego, że gdy znalazł się w restauracji, do której zaprowadziła go Anu, poczuł niebywały spokój ducha. Przeważały tu błękity i zielenie, a drewniane meble kojarzyły się ze statkiem i miały wręcz rustykalny charakter. Jedyne, co Ziemianin wiedział o Lazurii, to fakt, że panowała tam bieda, ale, o dziwo, piosenki płynące z głośników brzmiały wesoło i pogodnie, choć Tom nie rozumiał słów.
- Wybierz dla mnie to, co uważasz za najlepsze. Ja zapłacę – zapewnił Ziemianin.
- Nie trzeba, odwdzięczysz się pomocą – zapewniła Anu. - Przy czym nie chcę, żebyś myślał, że jestem dla ciebie miła tylko dlatego, bo zgodziłeś się mi pomóc. Naprawdę się cieszę, że mogę ci choć trochę przybliżyć moją kulturę.
- Lepiej powiedz mi coś więcej o tym swoim mężu.
Anu wyjęła z torby zdjęcie i położyła przed Tomem.
- Jego pełne imię to Nono Szarinatis. Zawsze był dobrym człowiekiem. Trochę porywczym, ale dobrym. Nie mogę uwierzyć, że zrobił coś takiego.
Ziemianin przyjrzał się fotografii. Mężczyzna na nim wyglądał dość metroseksualnie ze starannie przyciętą brodą, która układała się w kształt wąskiego paska.
- Mówisz, że ostatni raz widziano go jak wsiadał na pokład promu. A co na Mloku? Przecież musi być jakiś monitoring na lotnisku.
- Władze nie chciały mi go udostępnić, bo nie popełniono żadnego przestępstwa. Próbowałam wypytywać ludzi, ale Enis to ogromne miasto – wyjaśniła z bólem kobieta.
- Może uda mi się dobrać do tego monitoringu.
Na dania nie trzeba było długo czekać. Ryby, które wylądowały na stole, wyglądały przepysznie, choć ich nazwy Tom jeszcze nie zapamiętał.
- Chwyć mnie za ręce i zamknij oczy. - Anu oparła łokcie o drewniany blat i wyciągnęła dłonie ku zaskoczonemu Ziemianinowi.
Z pewnym wahaniem Tom uczynił to, o co kobieta go prosiła.
- A teraz podziękujmy oceanowi – dodała Anu.
- Jak?
- Po prostu pomyśl to, co uznasz za słuszne.
Zwyczaj nie zniechęcił Toma, wprost przeciwnie, spodobał się mu. Gdy Anu puściła jego dłonie, Ziemianin otworzył oczy i ujrzał jej szczery uśmiech.
- Jedzmy – oznajmiła ochoczo kobieta.
Podobnie jak na Anahibi jadło się tu samymi palcami. Nie miało to dla Toma już żadnego znaczenia, gdyż ryba była absolutnie przepyszna.
- Och, brakowało mi czegoś takiego – westchnął Ziemianin w zachwycie. - Sam wychowałem się na wyspie, więc lubię takie potrawy. Co prawda nie mieszkałem przy samym morzu, ale jednak to gdzieś w człowieku siedzi.
- Lazuriańska kuchnia jest jedną z lepszych w tym kwadrancie, a do tego jest naprawdę zdrowa. Zdecydowanie smaczniejsza niż te enisyjskie mamałygi.
- Frytki byłby do tego perfekcyjne.
- Co to takiego?
- Kiedyś ci zrobię, to zobaczysz. Tylko muszę znaleźć coś podobnego do ziemniaków.
- Wiesz, Tom, myślę, że będziesz pasować do naszej społeczności – uśmiechnęła się Anu.
Jedli, rozmawiali, zarówno na poważne, jak i błahe tematy, przez co Tom wreszcie poczuł się jak w domu.


Po prysznicu we własnym mieszkaniu Derks nieco się odprężył. Otworzył na oścież okna i spojrzał na przepiękny widok przeplatających się mostów i tunelów niczym pajęczyna. Rzadko miał czas po prostu przystanąć i podziwiać własne miasto. Wyglądało monumentalnie w porównaniu z miejscowością, w której dorastał, ale Derks nie miał okazji go dobrze poznać. Zawsze pochłaniały go wszelkiego rodzaju misje, a życie prywatne schodziło na drugi plan. Czyżby to miało się zmienić? Właściwie mouk powinien się cieszyć, ale coś go w tej całej wizji przerażało i nawet sam do końca nie wiedział co.
Rozmowa z Bumagą pomogła, ale najbardziej Derks liczył na Ormiksa, dlatego go zaprosił. Starszy z rodzeństwa układał akurat kwiaty na stole, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi, więc dokończył na szybko i poszedł wpuścić swego młodszego siostra. Serce Derksowi waliło jak przed jakimś ważnym egzaminem, zaś Ormiks zdawał się tego nie zauważać, usmiechając się jak zwykle.
- O, jakie ładne kwiaty. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak dopieszczałeś stół – zauważył młodzieniec.
- Musiałem sobie znaleźć jakieś zajęcie. Chodź... - Derks zaprowadził siostra do krzesła. - Koktajlu?
- Poproszę.
Usiedli, napili się i przez moment Derks zachodził w głowę jak w ogóle zabrać się za całą sprawę. Skąd ta trema? Jego niepokój został wreszcie zauważony przez siostra.
- Coś się stało? - odezwał się niepewnie Ormiks. - Dlatego mnie tak nagle zaprosiłeś?
- Nic złego się nie stało... Chyba... Nie jestem pewien... - Derks zaczął nerwowo bawić się palcami i przygryzł wargę.
- To znaczy? - zaniepokoił się młodzieniec. - Coś z misją?
Teraz albo nigdy.
- Jestem w ciąży.
- Co? - Ormiks zrobił wielkie oczy.
- Jestem w ciąży hybrydowej z Chenem. Myślałem, że tak się nie da, dlatego nie stosowaliśmy żadnych środków, ale jednak się da, no i wyszło jak wyszło – wydusił niemalże jednym tchem Derks.
Przez moment wpatrywał się w blat stołu, próbując trochę ochłonąć. Jakże wielkie było jego zaskoczenie, gdy poczuł oplatające się wokół niego ramiona. Ściskały go mocno i czule, a dłoń siostra powędrowała na czubek jego głowy.
- To wspaniale! Super! - wykrzyknął niespodziewanie Ormiks. Puścił Derksa i spojrzał mu prosto w oczy. Zagubione oczy. - Naprawdę świetnie! - Uściskał Derksa raz jeszcze.
- Czemu tak sądzisz?
- No bo będzie fajnie! Pomyśl tylko! - Ormiks położył Derksowi dłonie na ramionach. - Masz super opiekę medyczną więc pewnie wszystko pójdzie dobrze. Do tego pewnie wyślą cię na jakiś urlop, więc odpoczniesz od tych wszystkich łachudrów i będziesz miał czas się ze mną spotykać. No a dzieciak pewnie będzie mega mądry, silny i śliczny, bo będzie jakby z obu ras, no i pomyśl jak będzie super, jak będziemy się z nim razem bawić i uczyć go różnych rzeczy i patrzyć jak dorasta. Mnie się podoba taka perspektywa.
- Skąd wiesz, że będę dobrym rodzicem? – mruknął Derks.
- No bo opiekowałeś się mną po tym, jak mama nas zostawiła.
- Ja ci tylko zapewniałem wikt i opierunek. Nie nazwałbym tego opiekowaniem się.
- Wyrosłem na kogoś normalnego, więc chyba jednak nie było tak źle. - Ormiks poklepał siostra po plecach. - Derksiu, Derksiu, co z ciebie taki pesymista? Przecież to normalne, że na początku się nie wie różnych rzeczy. Ale masz jeszcze czas, żeby się dowiedzieć, no nie? A ja cię przecież na lodzie nie zostawię. I Chen pewnie też nie.
- Taa... jego reakcji obawiam się najbardziej... - mruknął Derks. - W takich rzeczach różnice kulturowe nigdy nie pomagają.
- To on o niczym nie wie?
- Jest na konferencji w innym systemie gwiezdnym.
- No to jak wróci, powinieneś mu od razu powiedzieć.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że Ormiks miał rację.

wtorek, 15 grudnia 2015

Wymiana

Chętnie wymienię się linkami lub buttonami z innymi blogami/stronami. Myślę, że warto współpracować i wzajemnie się wspierać, zwłaszcza jeśli łączą nas podobne zainteresowania. Jak macie ciekawą stronkę lub bloga, dajcie znać.

sobota, 12 grudnia 2015

Wyzwania, Rozdział IX

Rozdział IX

Jedzenie z kantyny średnio pasowało Tomowi, ale czasem wyjścia nie było, więc zajadał mięsno-warzywną potrawkę, w której zdecydowanie brakowało soli i ziół. Tęsknił za Ziemią i za tamtejszą kuchnią, ale cóż. Podjął taką, a nie inną decyzję, więc popadanie w melancholię oznaczałoby jedynie słabość. Westchnął i przeżuł następny kawałek, kątem oka dostrzegając zbliżającą się do niego pielęgniarkę. Anu była naprawdę piękną Lazurianką i sprawiała wrażenie sympatycznej, ale ponoć miała męża i trójkę dzieci, więc Tomowi nawet przez myśl nie przeszło, by próbować u niej swoich sił. Tym bardziej się zdumiał, gdy kobieta usiadła naprzeciw niego ze swoim obiadem.
- Nie masz nic przeciwko? - spytała.
- Yyy... nie...
Na moment Tom przestał jeść i z konsternacją obserwował, jak Anu próbuje potrawki.
- Tobie pewnie też brakuje rodzimej kuchni – rzuciła.
- Yhy.
- Na Lazurii większość naszego jedzenia pochodzi z oceanu. Ciężko się przestawić. A tobie czego najbardziej brakuje?
- Sera.
- Ale tak w ogóle. Nie tylko z jedzenia.
- Chyba innych Ziemian. Jest Chen, ale... - Tom podparł się ręką i zaczął dłubać w potrawce.
- Nawet sobie nie wyobrażam, jak ciężko ci musi być. Ja mam tu przynajmniej lazuriańską społeczność, a i tak tęsknię... - Anu urwała i przygryzła wargę. Spojrzała na Toma niepewnie. - Zauważyłam, że jesteś miłym facetem i pomyślałam, że mógłbyś mi w czymś pomóc. Nie chcę wykorzystywać twojej dobroci, wiem, że niewiele mogę dać ci w zamian, ale jeśli się zgodzisz... chętnie przyjmę cię do naszej wspólnoty. Może nie będziesz już czuł się sam... Wiem, że to nie to samo, co twoi ludzie...
- Po prostu powiedz, co cię gnębi. Nie wiem, czy będę umiał ci pomóc, ale przynajmniej spróbuję – oznajmił Tom z powagą.
- Chodzi o mojego męża. Widzisz, przybyłam na Mlok z jego powodu.
- To znaczy?
- Zawsze był uzdolnionym programistą. Na Lazurii to rzadkość, ale i tak musiał bardzo ciężko pracować, żebyśmy mogli związać koniec z końcem. Kiedyś nam się nawet układało, ale potem widywałam go coraz mniej, a on miał coraz więcej tajemnic i coraz rzadziej chciał rozmawiać o swojej pracy. Pewnego dnia zastałam na stole worek pieniędzy... masę pieniędzy i list pożegnalny, który właściwie nic nie wyjaśniał. Kocham cię, nie szukaj mnie... tyle w zasadzie. Ale ja szukałam... i jedyne, co udało mi się dowiedzieć, to że po raz ostatni widziano go, jak wsiada na prom lecący na Mlok. Miałam nadzieję, że jak znajdę tu pracę, to uda mi się czegoś więcej dowiedzieć... - Anu wlepiała wzrok w blat stołu, a usta jej drżały.
- Jestem tu od niedawna i nigdy nie bawiłem się w szpiega, ani detektywa, ale na pewno coś da się zrobić. Mam dostęp do różnych informacji, spróbujemy.
- Naprawdę? Mógłbyś? - Oczy Anu zabłysły i kobieta wyraźnie się ożywiła.
- Po zakończeniu misji, zaraz mam odprawę. Jak wrócę, to pogadamy więcej, dobrze?
Anu ucałowała Toma w wewnętrzną część dłoni, przez co zrobił się czerwony na twarzy. Różnice kulturowe zawsze go zaskakiwały.
W sporym pośpiechu Tom ruszył na odprawę. Był już trochę spóźniony i choć Derks zdawał się wyrozumiały, to Ziemianin wolał go nie denerwować. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu Tom nie zastał nikogo w sali odpraw poza swym dowódcą.
- Postanowiłem najpierw porozmawiać z tobą na osobności. - Derks uprzedził wszelkie pytania. - Pozostali bardziej siedzą w temacie, a ty możesz się jeszcze nie orientować. Słyszałeś o planecie zwanej Piekłem?
- Coś mi się obiło o uszy. - Tom usiadł naprzeciwko dowódcy.
- Oficjalna nazwa to Karinee 11. Kiedyś były tam kolonie badawcze, ale okazały się nierentowne i opustoszały. Później przerobiono je na zakłady karne o zaostrzonym rygorze, ale i one pochłaniały ogromne koszty. Żeby je zminimalizować zrezygnowano z personelu, a narody, które podpisały odpowiednią umowę, zrzucają tam swoich najgorszych przestępców. Co prawda Enis nie ma w tym udziału, ale musimy tam kogoś odnaleźć.
- Zaraz, chcesz powiedzieć, że jest planeta więzienie, która tak naprawdę nie jest więzieniem, bo nikt tam nikogo nie pilnuje? - zdumiał się Tom.
- Pilnują satelity, gotowe zestrzelić wszystko, co będzie próbowało się wydostać, jeśli nie zna odpowiedniego kodu. Nie będę ukrywał, to niebezpieczne miejsce i średnio mi się uśmiecha ta misja, ale osoba, której szukamy może posiadać bardzo ważne informacje na temat współpracy naomitów z wywrońskim półświatkiem.
- Zakładam, że masz już jakiś plan?
- W tej sytuacji najlepiej się sprawdzi działanie pod przykrywką. Podzielimy się na dwie grupy. Ja, Sys i Teneri będziemy udawać więźniów i spróbujemy podejść tego wywrona podstępem. Ty i Broko rozbijecie obóz w ukryciu poza kolonią. Będziemy w stałym kontakcie, będziecie mieli dostęp do monitoringu satelitarnego. W razie problemów wkroczycie do akcji, choć wolelibyśmy uniknąć otwartej walki.
Tom westchnął i przetarł twarz. Miał pewne zastrzeżenia, co do planu Derksa.
- Wiem, że patrzę przez pryzmat własnej kultury i wiem, że Teneri ma te swoje moce, ale tym razem naprawdę uważam, że to nie jest miejsce, do którego powinno się wpuszczać kobietę – wyznał z powagą. - Tam będzie się aż roić od zwyrodnialców pozbawionych hamulców.
- Radzenie sobie ze zwyrodnialcami pozbawionymi hamulców to nasza praca – odparł Derks z pewnością siebie. - Teneri umie o siebie zadbać, my też. Wiem, że pewnie chciałbyś móc nas wspierać bardziej bezpośrednio, ale wiedz, że rola, którą powierzyłem tobie i Broko w niczym wam nie umniejsza. Wprost przeciwnie, spoczywa na was ogromna odpowiedzialność. Tylko wy będziecie mieli dostęp do broni i teleporterów. Będziecie naszymi ochroniarzami. Musicie nas monitorować non stop.
- Ty jesteś szefem. Jeśli rzeczywiście jesteś pewien, że tak będzie najlepiej, to zaufam ci – przyznał Tom, choć obawy w pełni nie minęły.


Wszystko musiało wyglądać autentycznie, więc agentów na Karinee 11 zabrał prawdziwy statek więzienny. Nie wylądował jednak na powierzchni planety. Było to absolutnie zabronione ze względu na ryzyko ataku. Do zrzucania więźniów służyły windy ciśnieniowe i właśnie do jednej z nich zbliżał się statek.
- Macie wszystko? - spytał Derks, spoglądając na Toma i Broko.
- Chyba nawet więcej niż wszystko – stęknął Ziemianin, czując niemiłosierny ciężar plecaka.
- To konieczne. Nie wiadomo, ile dni będzie nam dane spędzić na powierzchni. Kolonia jest ogromna. - Derks włożył sobie do ucha maleńki, wręcz niezauważalny komunikator.
Pozostali poszli za jego przykładem.
- Do twarzy wam – rzucił jeszcze żartobliwie Tom, by rozładować trochę stres.
Raczej nie często nadarzała się okazja, by ujrzeć swego dowódcę i koleżankę w więziennym uniformie. Luźne spodnie i koszula zapinana na haczyki przypominały trochę piżamę, nie licząc brunatnej barwy.
- Mam nadzieję, że umiesz kłamać. - Teneri zagadała wywrona, który zdawał się pogrążony we własnym świecie.
- Uczono mnie różnych technik szpiegowskich – odparł beznamiętnie Sys. - Podam się za byłego wspólnika Ista. Powiem, że chcę go odszukać.
- Akurat na ciebie liczę tu najbardziej. - Derks skinął na towarzyszy by przygotowali się do zrzutu, po czym spojrzał porozumiewawczo na Toma i Broko.
- No dobra, zróbmy to. - Ziemianin wstukał współrzędne na swej opasce teleportacyjnej.
Suchość powietrza dało się odczuć zaraz po skoku, ale widok zapierał dech w piersiach. Tom czuł się niemalże jak na Marsie. Stał na wzgórzu, pod skalistym zadaszeniem, a przed oczami rozciągało się czerwone pustkowie. Kolonia karna przypominała metalową fortecę, z której serca wystawała długa tuba windy ciśnieniowej. Dało się też dostrzec dym wydobywający się z kominów bliżej obrzeży.
- Lepiej się rozpakujmy i spróbujmy nawiązać łączność. - Broko zdjął plecak. - Nie możemy tracić ani chwili.
- Jak chcesz mogę wziąć pierwszą wartę. - Tom szybko wrócił do obowiązków i zaczął rozkładać sprzęt.


Zjazd windą ciśnieniową był niczym lewitacja lub powolne opadanie. Dałoby się to uznać za niezłą zabawę, gdyby nie okoliczności. Kiedy tylko agenci znaleźli się na dnie tuby, otworzył się szeroki właz, a za nim czekała na nich niespodzianka: grupa uzbrojonych urukinów. Oczy Derksa skupiły się na ich prymitywnych strzelbach, bez wątpienia wykonanych ręcznie z dostępnych surowców. Więźniowie mieli na sobie nawet zbroje z blachy, które za pewne również powstały na miejscu.
- Wszystkich nowych tak witacie? - Teneri zmierzyła wrogim spojrzeniem mierzących do niej urukinów.
Mężczyźni nawet się nie odezwali, wyciągnęli agentów siłą z tuby i popychając lufami strzelb, dali do zrozumienia, że należy iść przed siebie. Marsz nie trwał długo, więc cała trójka nie zdążyła się nawet przyjrzeć okolicy, nim wylądowała w jednym z baraków. Widok ucztującej przy stole urukinki mocno ich zaskoczył. Jej sterczące na całej długości karku włosy, a właściwie sierść, miały barwę brunatną, przeplataną gdzie nie gdzie rudymi plamami. Urukini nie siwieli, ale po twarzy dało się dostrzec, że kobieta osiągnęła już wiek przekwitania. Wstała i, obgryzając jakiś podłużny kawałek mięsa, podeszła do rzuconych na klęczki agentów. Teraz dało się dostrzec jak filigranowych była rozmiarów. Jej uszyta z różnych skrawków materiałów suknia sięgała ziemi, zaś szyję, nadgarstki i uszy kobiety zdobiły metalowe obręcze.
- Szybki kurs na początek. Ja tu rządzę, wy się słuchacie. Proste prawda? - rzuciła przeżuwając. - Ktoś musi ogarniać ten cały bajzel, więc pora ogarnąć też was. Znacie się?
- Ja i kobieta byliśmy wspólnikami. Wywrona poznaliśmy dopiero przy transporcie. - Derks celowo spuścił wzrok. Na początek odrobina pokory nie zaszkodziła.
- Hmm... Nie często widujemy tu mouków. Jak tu trafiłeś?
- Działałem na Oliku. Handlowaliśmy żywym towarem.
- Och, jak uroczo. A ty? - Kobieta zwróciła się do Sysa.
- Pomagałem przemycać swoich na inne planety. Współpracowałem z samym Istem. Ponoć trafił tu rok temu. - W przeciwieństwie do Derksa, Sys spojrzał kobiecie prosto w oczy. Ta wzruszyła ramionami.
- Nie znam, za dużo się was tu przewija, by wszystkich spamiętać. - Urukinka zrobiła parę kroków w stronę Sysa. - Masz szczęście, wywroni radzą tu sobie całkiem nieźle. Wasze jaja uchodzą za rarytas i są bardzo cenne. Smaczniejsze nawet niż pieczone palce. - Kobieta oblizała kawałek mięsa, który jej pozostał, a Derks poczuł, że robi mu się trochę niedobrze. Spojrzał na Sysa. Sądzą po minie, wywron zareagował podobnie.
Urukinka obróciła się na pięcie i tym razem zbliżyła do Derksa.
- Za to na twoim miejscu bym uważała. Z taką ładną buźką na pewno zwrócisz na siebie niepotrzebną uwagę.
- Umiem o siebie zadbać – mruknął mouk.
- Tak, wiem, wszyscy tak mówią... - Urukinka westchnęła i rzuciła za siebie odpadki z posiłku. - A tak na marginesie, wiecie kim w ogóle jestem?
- Elo Ibra, zgadza się? - rzekła niespodziewanie Teneri. - Żona ostatniego urukińskiego wodza sprzed rewolucji.
Na twarzy urukinki zagościł triumfalny uśmiech, ale na bardzo krótko.
- Rewolucjoniści zesłali tu całą moją rodzinę. Przetrwałam tylko ja i mój syn – oznajmiła. - Nikt tu nie jest bezpieczny! Słyszycie? Nikt!
Derks już rozumiał, czemu Elo miała tu taką władzę. Urukini zawsze strzegli swoich kobiet, w końcu mieli ich tak niewiele. A ta nie była pierwszą lepszą. Należała do elity.
- Jest jedna zasada! Jedna żelazna zasada! - Urukinka uniosła palec wskazujący. - Musicie być przydatni dla społeczności. Jeśli nie potraficie spełnić tego jednego warunku, skończycie jako czyjś posiłek. To tyczy się też ciebie, wiedźmo. Nie myśl, że możesz czuć się tu bezpiecznie, bo masz jakieś tam moce.
- Co mamy robić? - wycedziła Teneri.
- To, od czego zaczynają wszyscy nowi.


Monitoring na razie zdawał egzamin. Tom znał miejsce położenia towarzyszy i każde słowo jakie padło od czasu ich przybycia do kolonii. Martwił się o nich. W takim miejscu, jak to, dosłownie wszystko mogło pójść nie tak.
- Myślisz, że dowódca dobrze przydzielił nam obowiązki? - zwrócił się do Broko, który właśnie pił wodę z manierki i obserwował zdjęcia satelitarne na holograficznym wyświetlaczu.
- W sensie, czy dobrze zrobił, że nie jesteśmy teraz z nim? - Mouk wytarł usta. - A wiesz, na początku żałowałem, że nie mogę działać bezpośrednio u jego boku, ale teraz tak sobie myślę, że to chyba było właściwe rozwiązanie. Teneri umie czytać w myślach, a Sys potrafi rozpoznać tego wywrona. To logiczne, że dowódca ich wybrał. A ktoś przecież musiał zostać w pogotowiu.
- Mam po prostu przeczucie, że to wszystko źle się skończy.
- Jak się będzie działo coś złego, to wkroczymy do akcji. Mamy teleportery, damy radę.
Mimowolnie Tom się uśmiechnął. Cieszyło go, że Broko odzyskał pozytywne spojrzenie na świat.
- Gdyby zostali przy tradycyjnych więzieniach, to nie byłoby tyle zachodu – zauważył Ziemianin. - Kto w ogóle wpadł na takich chory pomysł, żeby porzucać tu ludzi? Wiem, że narozrabiali, no ale bez przesady.
- Dlatego Enis nie bierze w tym udziału.
- No tak, wy wolicie egzekucje bez sądu.
Tom czuł, że się trochę zagalopował, ale czasem najpierw mówił, potem myślał. Gdy tylko zauważył niezadowoloną minę Broko, zrobiło mu się głupio.
- Tylko w przypadkach przyłapania na gorącym uczynku i to takim naprawdę okropnym. To wcale nie dzieje się często – zaprotestował młodzieniec.
- Wybacz, ale po prostu jakoś nie mogę się przyzwyczaić do waszych praw. Uważam, że każdy zasługuje na drugą szansę.
- Każdy?
- Tak, każdy.
- Nawet Lakszmee?
Tom zawahał się, ale chwila namysłu wystarczyła.
- Tak, nawet Lakszmee – westchnął.
- Cóż, każdy ma prawo do własnej opinii.
Broku wzruszył ramionami i z powrotem skoncentrował się na monitoringu.


- Jakby moja matka dowiedziała się, że będę wywozić gnój, to dopiero by było – stwierdziła z niesmakiem Teneri, spoglądając na swoje jeszcze puste taczki.
- W gruncie rzeczy, to nie jest takie złe zadanie. Będzie okazja, żeby się rozejrzeć i zasięgnąć języka. - Sys jak zwykle zachowywał spokój.
- Każdy z nas dostał inny sektor, więc będziemy zdani tylko na siebie – zauważył Derks, ocierając pot z czoła. Tęsknił za kombinezonem termicznym. - Bądźcie ostrożni i nikogo nie prowokujcie. A teraz do roboty.
- Chyba każdy z nas chce jak najszybciej wykonać zadanie i wrócić do domu. Długo w tym smrodzie nie wytrzymam. - Teneri niechętnie chwyciła taczki i ruszyła przed siebie.
Rozdzielili się i każdy udał się w swoją stronę. Co prawda łączność między agentami pozostała, ale i tak mogli liczyć tylko na siebie. Gdyby nie wieloletnie doświadczenie i doskonałe przeszkolenie, misja mogłaby się zakończyć fiaskiem już na samym początku. Nawet samo zapamiętanie mapy koloni w tak krótkim czasie było wyzwaniem. Nic dziwnego, że mogli przetrwać tylko najlepsi.
Nim Derks przybył do Piekła, sądził, że kolonia będzie pogrążona w totalnym chaosie, a jednak panowała tu zadziwiająca organizacja. Każdy miał swoje obowiązki, każdy musiał trzymać się niepisanego prawa. Nie było miejsca na anarchię i samowolę. Dotychczas niedoceniani przez Derksa urukini tutaj wiedli ewidentny prym, pilnując porządku. Bez wątpienia stała za tym charyzma Elo Ibry i niezaprzeczalnie siła fizyczna przedstawicieli tej rasy. Ale mimo to miejsce było dalekie od perfekcji. Unoszący się w powietrzu zapach przyprawiał o mdłości, a warunki bez wątpienia przyczyniały się do rozwoju niebezpiecznych chorób, których efekty Derks widział, jak na dłoni. Zauważył nawet wóz wiozący brudne od krwi i innych płynów trupy w stronę spalarni, której obecność zaznaczyły wysokie kominy. Oby szczepionki, które otrzymali agenci okazały się wystarczające. W gruncie rzeczy jednak Derks nie współczuł tu nikomu. Złoczyńcy nie zasługiwali na łagodne traktowanie. Zdecydowanie wolał, by tu zgnili, niż wyszli po kilkunastu latach, znowu stanowiąc zagrożenie.
Z potoku myśli wyrwał Derksa nagły opór, który mouk napotkał na swojej drodze. Agent uniósł wzrok znad taczek i ujrzał blokującego je stopą brodatego naomitę. Meżczyzna świdrował mouka oczami. Już nie raz Derks spotykał się z tego typu spojrzeniem, drwiącym, pewnym siebie i nikczemnym.
- A ciebie skąd przywiało, pomieszańcu? - rzucił naomita. - Nie boisz się tu tak samemu szlajać?
Aby uniknąć niepotrzebnych starć, mouk w milczeniu odsunął się z taczkami, po czym skręcił nieco w lewo, omijając podejrzanego jegomościa. Derks szedł powoli, spokojnie, zachowując emocje dla siebie, jego oczy skutecznie ignorujące istnienie mężczyzny, który wciąż stał w tym samym miejscu. Gdy już Derks miał nadzieję, że uda mu się go skutecznie wyminąć, dłoń naomity niespodziewanie zacisnęła się na niego ramieniu, a twarz mężczyzny przysunęła do ucha mouka.
- Rozejrzyj się dookoła – szepnął więzień. - Wszyscy tylko czekają, żeby ci wsadzić po jaja. Jak pójdziesz ze mną, to...
W jednej sekundzie twarz naomity zderzyła się ze ścianą pobliskiego baraku, a ręka została wygięta tak, że najmniejszy ruch mógł ją złamać. Derks nie dbał o to, czy rozwalił mężczyźnie skroń lub nos przy swej nagłej reakcji. Przytrzymywał więźnia w taki sposób, że ten nie miał szans się wydostać bez poważnego uszczerbku na zdrowiu.
- Nigdy mnie nie dotykaj – syknął mouk i puścił zdezorientowanego więźnia.
Derks chwycił taczki i ruszył przed siebie. Na szczęście naomita nie próbował już mu dokuczać, ale mouk i tak został wytrącony z równowagi. Nie podobał mu się sposób, w jaki patrzyli się na niego inni więźniowie i nie ulegało wątpliwości, że przetrwanie tu będzie wyzwaniem. Choć Derks był jak zwykle niewzruszony i pewien swych umiejętności, mimo wszystko się bał. O siebie, o przyjaciół. O powodzenie misji.


W przeciwieństwie do Derka i Teneri Sys nie czuł się tu aż tak źle. Planeta przypominała mu trochę dom, bo była sucha i ciepła, choć nie aż tak jak Yrynysa. Nie przeszkadzał mu zapach, ani też nie spotkał się z aktami agresji. Populacja wywronów była tu dość spora, zdawali się tworzyć zgraną społeczność. Często przebywali w grupach, a tutejsze choroby chyba ich nie dotykały. Najbardziej uwagę Sysa przykuło zbiorowisko starszych już wywronów, którzy grali w kulki na piasku, zabawę znaną na Yrynysie przez każdego. Sądząc po głęboko zielonym odcieniu łusek wywroni ci mogli mieć nawet przeszło trzydzieści mlokańskich lat, a mało który dożywał czterdziestu. Sysa zastanawiało czy spędzili tu większość swojego życia, czy pogodzili się ze swym losem, czy też czuli niemijające rozgoryczenie. Najważniejsze jednak pytanie brzmiało: czy znali Ista.
- Mogę się przyłączyć? - rzucił nieśmiało Sys.
Najstarzej wyglądający wywron uśmiechnął się serdecznie i podał mu kulkę.
- Jesteś tu nowy, prawda?
- Yhy... - Sys rzucił i od razu zbił kulkę przeciwnika.
- Masz dobrego cela. Co robiłeś, nim tu trafiłeś?
- Kiedyś byłem wojownikiem, ale zapragnąłem innego życia i przyłączyłem się do przemytników. A ty? Jak tu trafiłeś?
- Tak jak wszyscy. Chciałem móc decydować o własnym życiu.
Z grą Sys radził sobie świetnie, ale udawanie postawy, której kompletnie nie rozumiał przychodziło mu z większym trudem, niż się spodziewał. Lepiej było przejść jak najszybciej do sedna.
- Słuchaj, szukam tu kogoś. Mojego byłego wspólnika. Może ktoś z was go kojarzy.
- Hej, co ty wyprawiasz?!
Rozmowę przerwał Sysowi głos rozzłoszczonego urukina, patrolującego ulicę.
- Pytałem tylko o coś – odparł ze spokojem wywron.
W odpowiedzi dostał strzelbą w twarz, tak mocno, że upadł.
- Ty nie masz rozmawiać, masz pracować! Wiesz, jak kończą ci, którzy nie wykonują obowiązków – warknął mężczyzna.
Sys otarł krew spod nosa i pozbierał się w milczeniu, dusząc w sobie złość. Lepiej było nie podpadać tutejszej władzy, więc ruszył przed siebie. Już teraz odczuwał zmęczenie, a czekało go jeszcze wiele pracy. Klucząc między barakami nie otrzymywał wystarczającej dawki promieniowania słonecznego, a o kombinezonie termicznym mógł tylko pomarzyć, jednak nie załamywał się i walczył dalej.
Ściemniało się już, gdy dzień pracy dobiegł końca. Sys musiał przyznać, że jego koledzy wyglądali na równie padniętych, co on.
- Uderzył cię ktoś? - Teneri z przejęciem spojrzała na resztki zaschniętej krwi pod nosem wywrona.
- Próby zasięgnięcia języka jednak nie okazały się dobrym pomysłem – mruknął Sys.
- Musimy znaleźć miejsce, do którego tubylcy chodzą się rozerwać – zauważył Derks. - Tam będzie najłatwiej się czegoś dowiedzieć. A póki co chodźmy spać. Musimy być wypoczęci, jeśli chcemy działać efektywnie.
Cele znajdowały się w wielkim bloku więziennym i nikt ich nie zamykał. Agenci zostali zaprowadzeni do jednej z nich, szybko zdając sobie sprawę, że przyjdzie im spać na gołych pryczach.
- Zawsze mogłoby być gorzej – szepnął Derks.
W celi znajdował się ktoś jeszcze, postawny blondyn, przypominający nieco Toma. Prawdopodobnie Olikanin, sądząc po kolorze włosów i rysach twarzy dalekich od naomickich. Leżał z dłońmi założonymi za głową i gapił się w sufit, nie specjalnie zwracając uwagę na przybyszów.
- Macie szczęście, miejsca zwolniły się dosłownie kilka dni temu – rzucił beznamiętnie, nawet nie spoglądając na nowych. - Inaczej musielibyście spać na podłodze.
- A co się stało z poprzednikami? - spytała Teneri.
- Plaga ich zabrała.
Po krótkiej chwili konsternacji agenci postanowili jednak się położyć. Zmęczenie robiło swoje.
- Powiedz mi, jest tu jakieś miejsce, gdzie dałoby się rozerwać? - zwrócił się Derks do więźnia.
- Jest takie jedno... Właściciel umie pędzić bimber praktycznie z wszystkiego. Jutro wam pokażę. O ile będziecie jeszcze mieli siłę i chęci.
Siły musiały się znaleźć, bo od tego zależało powodzenie misji. Derks czuł, że jutro wszystko się wyjaśni.


Agenci nie potrzebowali dużo czasu, by się zaaklimatyzować i następnego dnia praca poszła im już dużo sprawniej. Co prawda pochłonęła też wiele energii, ale zostało jej jeszcze wystarczająco do wykonania wieczornego zadania. Niestety Derks nie czuł się najlepiej. Tutejsze powietrze najwyraźniej mu nie służyło, ale myśl, że dziś być może uda się zakończyć misję dodawała mu skrzydeł.
Centrum rozrywek okazała się dawna kantyna kolonistów, wielki barak mogący pomieścić tłumy. Stoły i krzesła były przerdzewiałe, ale to nie przeszkadzało więźniom się przy nich gromadzić i popijać podejrzane płyny z czego popadnie.
- Widzę tych wywronów, których spotkałem wczoraj. Pogadam z nimi – rzucił Sys.
Derks zezwolił, po czym wraz z Teneri zaczął przepychać się między stołami, rozglądając się dookoła. Niestety kompan z celi nie znał Ista, nie znał też właściciela tego przybytku, ale kojarzył jego wygląd, a to już pomagało. Osoba prowadząca ten pseudo lokal bez wątpienia spotykała codziennie ogromne rzeszę ludzi i była najlepiej zorientowana, kto obecnie przebywa w koloni. Należało tylko ją znaleźć. Agenci wiedzieli, że to wysoki Lazurianin z blizną biegnącą wzdłuż podbródka, a tyle im wystarczało.
- Hej, szukacie kogoś? - Derks usłyszał głos za plecami i prawie go zatkało, gdy ujrzał mężczyznę o cechach fizycznych idealnie pasujących do opisu. - Tak się kręcicie i rozglądacie, więc pomyślałem, że kogoś szukacie. Wielu nowych tu po to przychodzi. Próbują odnaleźć dawnych kompanów i wspólników.
W najśmielszych snach Derks nie sądził, że pójdzie tak łatwo. Zawsze opanowany, teraz miał ochotę skakać z radości. Spojrzał porozumiewawczo na Teneri i po jej oczach widział, że czuje ona to samo.
- Kojarzysz Ista? To wywron, który w zeszłym roku trafił tu za przemyt swoich pobratymców. - Derks od razu przeszedł do konkretów.
- Pewnie, że kojarzę. Mogę was do niego zaprowadzić.
- Teraz? - Derks wprost nie wierzył w swoje szczęście.
- Tak, teraz. Chodźcie. - Lazurianin skinął na agentów.
Z Sysem mogli skontaktować się później. W obecnej chwili Derks chciał jak najszybciej zidentyfikować cel, więc wraz z Teneri poszli za mężczyzną. Opuścili kantynę, minęli kilka baraków i skręcili w główny trakt, dzielący kolonię na część wschodnią i zachodnią.
- Dziękujemy. To dla nas ważne – powiedziała Teneri z uśmiechem.
- Nie ma problemu. Często pomagam nowym. - Jak na razie Lazurianin był tu pierwszą osobą, która sprawiała sympatyczne wrażenie.
Zatrzymali się przy jednym z baraków i mężczyzna uchylił stalowe drzwi.
- Zapraszam. - Lazurianin z uprzejmym uśmiechem puścił agentów przodem.
Derks i Teneri weszli do środka tylko po to, by zdać sobie sprawę, że w pomieszczeniu znajdują się jedynie schody prowadzące pod ziemię. Gdyby nie byli zmęczeni, za pewne zareagowaliby szybciej, ale tym razem zabrakło im ułamka sekundy. Lazurianin zamknął za nimi drzwi od zewnątrz i choć Derks w nagłym zrywie chwycił klamkę, nie zdołał już ich otworzyć. On i Teneri próbowali je jeszcze kopać i wyważać, ale na nic się to nie zdało.
- Kurwa! - wrzasnęła kobieta i uderzyła w drzwi po raz ostatni.
- To moja wina. Za bardzo się podekscytowałem i zapomniałem o trzeźwym osądzie sytuacji. Zawsze trzeba być czujnym. Zawsze. - Derks potarł skroń wściekły na samego siebie.
- Może jest jakieś przejście dołem. - Teneri zbiegła szybko po schodach, ale i równie szybko wróciła. - Zamknięte drzwi. Kurwa!
W maleńkich oknach tuż pod sufitem znajdowały się kraty, a i bez nich ciężko by było się przecisnąć. Całe szczęście zostały jeszcze mikrokomunikatory.
- Skontaktuj się z Sysem. - rozkazał Derks. - Ja pogadam z Tomem i Broko. - Mouk usiadł na podłodze, bo z tego wszystkiego zakręciło mu się w głowie. - Tom, Broko, odbiór!
- Odbiór – odezwał się Ziemianin.
- Musicie szybko nas namierzyć i powiedzieć Sysowi jak nas odnaleźć. Daliśmy się złapać i mam złe przeczucia.
- Już namierzamy. Gdyby zrobiło się niebezpiecznie, proszę mówić. Wkroczymy do akcji.
- Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Bez odbioru.
Derks spojrzał na Teneri pytająco.
- Sys wie. Już tu idzie – zapewniła kobieta.
Derksowi ulżyło, ale nie na długo, by gdy drzwi zazgrzytały, wiedział już, że to nie jego kompan. Nie zdążyłby tu dotrzeć tak szybko. Mouk zerwał się na równe nogi i stanął ramię w ramię z Teneri, gotowy do walki, rozmowy, wszystkiego, co pozwoliłoby kupić trochę czasu.
Do środka weszła grupa mężczyzn z Lazurianinem na czele. Tym , który był przyczyną tego całego zamieszania. Nie sprawiał już wrażenia takiego sympatycznego, podobnie jak jego siedmiu kompanów. Nie pomagał fakt, że wśród nich znajdował się ten sam naomita, który dzień wcześniej dał się we znaki Derksowi, ani strzelba w dłoniach Lazurianina.
- Nie musicie czuć się tacy zakłopotani. Wszyscy się na to nabierają – zadrwił mężczyzna, celując w agentów.
- Bierzemy ich na dół? - Jeden z mężczyzn wyraźnie się niecierpliwił.
- Nie, załatwimy to tutaj. Z taką dwójką nawet nie trzeba zabawek. - Lazurianin oblizał wargi. - Rozbierać się! - krzyknął do agentów.
- Tylko spróbuj mnie tknąć, ty śmieciu, to pożałujesz – warknęła Teneri.
Lazurianin zbliżył się do kobiety, celując jej prosto w głowę.
- Myślisz, że boimy się twoich sztuczek, suko? Z lufą w ryju dużo nie zdziałasz. Wyskakuj z ciuchów albo będziemy ruchać twoje zwłoki!
Derks z przejęciem obserwował całą sytuację. Wkroczenie Toma i Broko mogło oznaczać koniec misji. Musieli wytrzymać. Sys na pewno był już niedaleko. Teneri to rozumiała, bo zaczęła rozpinać koszulę bardzo powoli, wciąż mierząc mężczyznę morderczym spojrzeniem.
- To się tyczy też ciebie, pomieszańcu. - Znany już Derksowi naomita wyjął zza koszuli nóż i znalazł się przy mouku.
Nawet gdy Derks poczuł ostrze na swoim podbródku, pamiętał o tym, by zachować zimną krew. Jego twarz nie zdradzała strachu, choć serce waliło mu jak oszalałe. Jeszcze trochę. Musiał wytrzymać jeszcze trochę. Na szczęście naomita postanowił najpierw go obwąchać, co normalnie doprowadziłoby Derksa do szału, ale tym razem pozwalało zyskać trochę czasu. Niewiele jednak, bo mężczyzna przerwał dość szybko i zmarszczył brwi.
- Dziwnie pachnie. On może być zarażony – rzucił do kompanów.
- Wydaje ci się. Są nowi. Nie byłoby kiedy – odparł jeden z więźniów.
Naomita obwąchał Derksa raz jeszcze, po czym wzruszył ramionami i chwycił za sznurek od spodni mouka.
Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę... - powtarzał sobie w głowie Derks.
Nóż zatrzymał się na sznurku, gotów go rozciąć. Wtedy ktoś szarpnął klamką. Chwila nieuwagi więźniów w zupełności wystarczyła. Derks wybił naomicie nóż z dłoni, kopnął w krocze i znokautował prawym sierpowym. Mężczyźni rzucili się na niego, ale nie mieli szans. Jeden co prawda chwycił Derksa od tyłu, ale dostał w nos z główki. Dwóch kolejnych padło po otrzymaniu solidnych kopniaków. Z pozostałymi uporała się Teneri. To ona teraz trzymała strzelbę i mierzyła do poturbowanych więźniów, którzy zwijali się z bólu na podłodze. Strzeliła w zamek, wpuszczając Sysa do środka.
- Już sobie poradziliśmy, ale gdyby nie ty, byłoby ciężko. Dzięki – wydyszał Derks do zdezorientowanego wywrona.
Misja trwała dalej. Mouk podszedł do poobijanego Lazurianina i chwycił go za włosy.
- Spytam raz jeszcze i tym razem lepiej dobrze zastanów się nad odpowiedzią – warknął. - Znasz Ista? Tak czy nie.
- Tak – stęknął mężczyzna prawie przez łzy.
- Więc radzę ci dla własnego dobra powiedzieć nam dokładnie jak go znaleźć.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Morale - komiks

Dziś zupełnie nagle przyszedł mi głupi pomysł na patyczkowy komiks. Uprzedzam, że jest odrobinkę sprośny, ale naprawdę tylko malutką odrobinkę.

Morale

sobota, 5 grudnia 2015

ISET, tom II, Rozdział 4,5

Wiem, że wrzucam ten brakujący rozdział nie w czas, ale miałam z nim spore przeprawy. W każdym razie lepiej późno niż wcale.


Rozdział 4,5 - "Lakszmee"

Widok czerwonego nieba nie był dla Lakszmee niczym obcym, oglądał je codziennie. Przerażał go jednak fakt, że zaczynał się przyzwyczajać do tego samego okna, pokoju, łóżka.
Wstał obolały, jak zwykle. Do tego też zdążył się przyzwyczaić, i to dawno temu. Spojrzał na swoje ubranie, niechlujnie rzucone na podłogę. Naciągnął na nogi nieco obcisłe spodnie w kolorze zgniłej zieleni, po czym włożył brązową, asymetryczną tunikę. Mimo że wąska, i tak wisiała na jego wychudzonej sylwetce. Ubranie, choć wysłużone, jeszcze jakoś się trzymało, ale buty były już bliskie rozpadu.
Lakszmee spojrzał na mężczyznę, który wciąż wylegiwał się na trójkątnym łóżku. Był wysoki i barczysty, nos miał nieco skrzywiony, pewnie po jakiejś dawnej walce. Mężczyzna podrapał się po kroczu, wpychając wielką łapę w zawiązywane na sznurek spodnie. Lakszmee się bał, ale starał się tego nie okazywać. Strach w niczym nie pomagał.
- Jesteśmy w końcu kwita? - spytał chłopak, udając pewnego siebie.
Mężczyzna wstał powoli, z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Jak mamy być kwita, skoro byłeś beznadziejny? - mruknął.
W takich chwilach Lakszmee czuł, jak się w nim gotuje, ale cóż miał zrobić? Od najmłodszych lat na każdym kroku przypominano mu, że jest śmieciem, nikim, zerem. Nienawidził za to swojej matki, podłej wiedźmy. Na Oliku wszystkie kobiety były wiedźmami, ale czasem dochodził do wniosku, że gniew, humory i pogarda jego matki przewyższały je wszystkie. Nic dziwnego, że uciekł z domu. Potem przyszło włóczęgostwo, prostytucja i złodziejstwo. Wolał to od terroru wiedźmy, ale do tej pory nie do końca zdawał sobie sprawę, co się stanie, gdy okradnie kogoś takiego jak Sues. Czy może inaczej: gdy zostanie złapany na gorącym uczynku przez kogoś takiego jak Sues. Najwyraźniej mężczyźni mogli być równie niebezpieczni, co wiedźmy, a Sues ponoć należał do gangu i niejedną wysłał na tamten świat. Szkoda tylko, że Lakszmee nie wiedział tego wcześniej.
- Skoro jestem taki beznadziejny, to czemu tak bardzo chcesz mnie rypać? - Czasem nie umiał się powstrzymać.
Został spoliczkowany tak mocno, że wpadł na pobliskie półki i prawie go zamroczyło. Poczuł, jak Sues chwyta go za ubranie i przyciska do ściany.
- Uważasz, że traktuję cię źle? - warknął gangster. - Wolisz, żebym przywiązał cię do łóżka i inkasował opłaty od każdego, kto chce sobie poużywać na twojej żałosnej dupie?! Tak wolisz odpracować to, co mi zabrałeś?!
Bez wątpienia Sues musiał mieć do niego jakąś słabość, skoro trzymał go przy sobie. Lakszmee zaintrygował już wielu. Każdy zwracał uwagę na jego oczy, prawe brązowe, lewe jasnozielone, rzadka mutacja. Intensywnie czarne włosy i blada cera uchodziły tu za atrakcyjny kontrast, a tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na żeńską prostytutkę.
- Przepraszam... - stęknął Lakszmee, gdy dłoń zacisnęła się mocniej na jego gardle.
Sues był silny, a Lakszmee lekki, więc wystarczył jeden zamach, by chłopak uderzył w przeciwną ścianę. Odbił się od niej i upadł na podłogę.
- Wróć za dwa decylata – mruknął mężczyzna, po czym zignorował chłopaka i zajął się własnymi sprawami.
Wściekły i obolały, Lakszmee opuścił budynek, po czym spojrzał na zawieszone nad czarnymi krzewami czerwone słońce, nieruchome od zarania dziejów. Nienawidził swojego życia i tej przeklętej planety. Była brzydka, upiorna i niegościnna. Mogłoby się wydawać, że tkwiąc tu od urodzenia, Lakszmee powinien w pełni akceptować otaczający go świat, ale dostęp do obcych informacji uświadomił mu, że istnieją miejsca dużo piękniejsze i przyjaźniejsze niż Olik. Niestety podróże międzygwiezdne tutaj wciąż były niedostępne dla przeciętnych obywateli.
Chłopak wytarł krew spod nosa, kopnął leżący na ziemi kamyk, by trochę odreagować, i ruszył przed siebie. Nie miał nawet konkretnego celu. Żył na ulicy, próbował się jakoś odnaleźć, ale kiepsko mu to wychodziło. Starał się zdobyć jakikolwiek autorytet, ale było to bardzo trudne, biorąc pod uwagę fakt, że wyglądał tak, jakby się go dało złamać jedną ręką. Niedawno skończył czterysta dziewięćdziesiąt jeden olikańskich lat, więc przekroczył już wiek pełnoletności, ale nikt nie dawał mu więcej niż czterysta trzydzieści.
Gdyby tylko udało się stąd uciec, zniknąć i nigdy nie wracać, zacząć wszystko od nowa... Lakszmee myślał o tym nieustannie, ale każdy decyrok przypominał mu, jak ciężko wyrwać się z tego szamba.
Szedł przed siebie bez celu, gapił się w swoje stare, zniszczone buty, nie myśląc nawet o tym, gdzie się znajdował. Każda część miasta i tak wyglądała identycznie. Rzędy szarych, małych kostek zwanych budynkami ciągnęły się w nieskończoność. Istniały oczywiście piękne, bogate dzielnice, ale Lakszmee nie śmiał postawić tam nogi w strachu, co wiedźmy ze straży mogłyby mu zrobić. Pogrążony w myślach tak bardzo odciął się od otaczającego świata, że dopiero gdy jego głowa spotkała się z czymś twardym, powrócił do rzeczywistości.
Uniósł wzrok i wiedział już, co zablokowało mu drogę. Przed sobą miał zwykły słup, ale nie to przykuło jego uwagę. Dalej znajdował się wielki pojazd zwiadowczy, czarny, opancerzony i toporny w kształcie, jak te, które widywał czasem w książkach. Gapił się weń przez chwilę, myśląc, jak cudownie byłoby mieć taki własny, po czym nagle go olśniło. Położył się na ziemi i spojrzał pod spód wozu. Tak jak myślał, rama była wystarczająco szeroka, by go utrzymać, a biorąc pod uwagę jego gabaryty, mógł się spokojnie zmieścić między nią a podwoziem. Pomysł zdawał się szalony, ale Lakszmee był już tak zdesperowany, że nie myślał o ryzyku. Chciał po prostu uciec, a pojazd tego typu bez wątpienia zapuszczał się w odległe zakątki planety. Kto wie, może mógł go nawet zawieść na drugi kraniec pasa życia. Wciąż ta sama planeta, ale zawsze jakiś krok do przodu. Nie zastanawiając się dłużej, Lakszmee wsunął się na ramę i położył na niej na wznak. Ponieważ zmęczenie dawało się mu mocno we znaki, wkrótce zapadł w niespokojny sen.


Lakszmee nie miał pojęcia, jak długo spał, ale jedno nie ulegało wątpliwości: poruszał się. Pojazd mknął w nieznanym mu kierunku.
Przebytej odległości Lakszmee również nie potrafił określić, ale gdy pojazd się wreszcie zatrzymał, chłopak poczuł niesamowitą ulgę. Być może właśnie zaczynało się dla niego nowe życie. Chociaż słyszał kroki i rozmowy, nie zniechęciło go to, by wyjść ze swej kryjówki. Umiał szybko biegać, więc nawet jeśli miał zostać zauważony, wiedział, że zdoła umknąć. Robił to już wielokrotnie. Wyczołgał się zza podwozia, otrzepał z kurzu i wstał. Wiatr wiał mu w twarz i jedyne, co przed sobą widział, to skaliste pustkowie. Odwrócił się w przeciwnym kierunku i zamarł. Przed nim stała grupa kilkunastu osób, mężczyzn i wiedźm, choć głównie tych drugich. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że część z nich mierzyła do niego z wielostrzałówek. Kiedyś Lakszmee obiecał sobie, że już nigdy nie będzie się bać, ale teraz miał nogi jak z waty. Nie jeden, lecz trzy pojazdy zwiadowcze stały na poboczu drogi. Kto wie, czy nie przebywało w nich więcej osób, choć i ta liczba wycelowanych w Lakszmee długich luf broni wystarczyła.
- Kim jesteś?! - krzyknęła jedna z wiedźm.
Wyglądała na prawdziwego żołnierza ze swymi ciężkimi butami i popielatymi spodniami, które opinały liczne pasy i przytwierdzone do nich bronie. Nawet jej krótka brązowa kurtka miała na piersi znajome insygnium: czarny krzyż.
- Lakszmee! Mam na imię Lakszmee... Jestem nikim – wykrztusił chłopak przez zaciśnięte gardło.
Nie miał pojęcia, w co się wpakował, ale czuł, że popełnił straszliwy błąd. Z deszczu pod rynnę – tak wyglądało całe jego życie.
- Zaprowadzić go do mnie. - Wiedźma skinęła na jednego z uzbrojonych mężczyzn.
Lakszmee na razie się nie odzywał. Bał się, że każdego jego słowo może wpuścić go w jeszcze większe kłopoty. Nie stawiał oporu. Dał się posadzić na stołku w jednym z pojazdów i z przejęciem czekał na dalszy rozwój wydarzeń.
Wkrótce znalazł się sam na sam z wiedźmą, która zapewne tu dowodziła. Teraz mógł się przyjrzeć jej nieco dokładniej. Zdjęła brązową kurtkę, odsłaniając czarny golf bez rękawów, i poprawiła spięte w kok blond włosy, których kosmyki opadały jej na policzek. Wzięła drugi stołek i usiadła naprzeciwko Lakszmee. Blisko, zbyt blisko, jak na gust chłopaka, który przez całe swoje życie starał się trzymać od wiedźm jak najdalej. Chłód jej intensywnie błękitnych oczu przenikał go do kości.
- Musisz mi powiedzieć całą prawdę – oznajmiła ze spokojem.
Choć Lakszmee wcale nie zamierzał kłamać, jak na razie słowa przychodziły mu z trudem, zwłaszcza gdy kobieta położyła dłoń na jego czole i prawie dotknęła jego prawego ucha swoimi ustami.
Nie... Będzie używać na mnie swojej mocy wiedźmy – pomyślał Lakszmee z trwogą. Ale nie było już odwrotu.
- Jeszcze raz, kim jesteś? - spytała kobieta z zadziwiającą delikatnością.
- Mówiłem... Lakszmee. Nikt. Zero. Śmieć. - Chłopak miał prawie łzy w oczach. Nacisk, który poczuł w swojej głowie, przypomniała mu o matce. Choć tej wiedźmy bał się nawet bardziej. Była żołnierzem, na pewno wyćwiczyła do perfekcji swoje zdolności parapsychiczne.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Chciałem uciec. Zobaczyłem ten pojazd i chciałem nim uciec.
- Przed czym?
- Przed moim życiem.
Przesłuchanie skończyło się równie szybko, co zaczęło. Lakszmee poczuł niesamowitą ulgę, gdy wiedźma wstała i otworzyła drzwi.
- Pilnuj go. Zaraz wrócę – rozkazała podwładnemu.
Lakszmee czekał jak na szpilkach. Czyżby naradzali się w jego sprawie? Widział coś, czego nie powinien widzieć? Będą się chcieli go pozbyć? W głowie układało się mu mnóstwo scenariuszy i każdy go na swój sposób przerażał, ale werdykt mógł być tylko jeden.
Wiedźma wróciła, Lakszmee zadrżał.
- Wysadzimy cię w najbliższym mieście. I tak będziemy przez nie przejeżdżać. Potem musisz sobie radzić sam – wyjaśniła z niemijającym spokojem.
I wtedy Lakszmee poczuł się tak, jakby pasmo nieszczęść wreszcie zostało przerwane. Serce zabiło mu szybciej, ale z radości, nie ze strachu.
- Dziękuję – odparł.


Porucznik Bri – tak się tu wszyscy zwracali do przywódczyni, poza tym jednak Lakszmee dowiedział się niewiele. Nie miał pojęcia, dokąd i po co zmierza to całe zbiorowisko. Bez wątpienia nie wszyscy tu byli żołnierzami, ale i tak niechętnie odpowiadali na pytania. Zresztą Lakszmee nie zadawał ich zbyt wiele, bo w sumie po co? Chciał po prostu uciec, zacząć wszystko od nowa, być bezpiecznym. Chciał, żeby koszmar wreszcie się skończył, i choć nie miał żadnej gwarancji, że tak się właśnie stanie, przepełniała go nadzieja oraz optymizm, po raz pierwszy od bardzo dawna.
Otaczający go ludzie oprócz żołnierzy musieli być uczonymi, bo zauważył, że studiują jakieś mapy, zdjęcia i książki. Gdy Lakszmee doszedł do wniosku, że nikt się specjalnie nie przejmuje stertą papierów leżących na podłodze, podniósł jedną z kartek i zaczął przeglądać. Gdyby były to tajne dokumenty, pewnie nie trzymaliby ich gdzie popadnie, więc uznał, że nic się nie stanie, jeśli rzuci okiem. Z początku tekst wydawał mu się nudny i niezrozumiały, pełen dziwnych słów w obcym języku łącznie z ich tłumaczeniem, ale po dokładniejszej lekturze zdał sobie sprawę, że niektóre z nich wyglądają bardzo znajomo.
- Zaraz... - wymamrotał. - Już to kiedyś... No tak! Słownik języka drapieżców profesora Tanataki! Pomagałem mu go opracować, ale jazda – ucieszył się Lakszmee, gdy ożyły dobre wspomnienia. Wszystko nagle powróciło, ta część życia, która nie była taka straszna.
Rudowłosa wiedźma, zajmująca się przeglądaniem większości papierów spojrzała na Lakszmee w szoku, a Bri momentalnie przestała czyścić broń i zaczęła obserwować sytuację z zaciekawieniem.
- Co powiedziałeś? - wypaliła uczona.
- Profesora Tanataka... znałem go. Mieszkał w sąsiedztwie. W każdym razie zawsze się do niego wymykałem, jak mi matka za bardzo w kość dawała. To był taki miły facet... nie przeszkadzało mu, że tam przyłaziłem. I zawsze prowadził masę badań, miał jakieś mapy i zapiski, i w ogóle... Pomagałem mu to wszystko uporządkować i opowiadał mi, jak był w krainie Drapieżców, i o swoich przygodach... - Lakszmee był tak podekscytowany, że ledwo mu tchu starczało, gdy opowiadał. - Chciał mi tyle powiedzieć i tyle pokazać... szkoda, że umarł tak wcześnie.
- Znałeś profesora Tanatakę? Osobiście? - dopytywała uczona.
- No przecież właśnie powiedziałem.
- Kojarzysz te mapy?
Wspomnienia ożywały coraz bardziej, przy każdej przejrzanej stronie.
- Widziałem je milion razy. Profesor opowiadał mi o starożytnych skarbach, które się tam być może znajdują.
- A powiedział ci, gdzie się dokładnie znajdują?
Lakszmee zmarszczył brwi. Chyba zaczynał rozumieć, o co chodzi w tej całej wyprawie.
- Być może... - mruknął podejrzliwie.
- Wybacz na chwilę – rzekła do niego Bri i skinęła na uczoną.


Lakszmee stał pod prysznicem i czuł, jak woda go przyjemnie oczyszcza, przynajmniej powierzchownie. Po tym jak Sues sobie na nim ulżył, chłopak naprawdę marzył o kąpieli. Ciało bolało go już trochę mniej i prawie zapomniał o poprzednich problemach. Teraz zastanawiał się, jak dalej potoczą się jego losy, po tym wszystkim, co powiedział. Najwyraźniej posiadał informacje, które bardzo zaintrygowały podróżników. Musiał to rozegrać jak najlepiej, bo kolejna taka szansa mogła się nie trafić.
Gdy wyszedł z łazienki, Bri poprosiła go na stronę. Domyślał się, że musiała być po jakiejś naradzie, która odbyła się za jego plecami. Nie czuł się dobrze sam na sam z wiedźmą, ale musiał jakoś to zdzierżyć.
- Chciałabym, żebyś mi jeszcze raz opowiedział o profesorze Tanatace, dobrze? Na spokojnie – poprosiła Bri i znowu mu położyła rękę na czole.
Tylko nie to – pomyślał Lakszmee. Nie chciał mieć znowu sprawdzanego umysłu pod kątem prawdomówności, ale zacisnął zęby, gotów znieść dyskomfort, jeśli miałby on prowadzić do jakichś korzyści.
- Wiem, że był wielkim uczonym... - podjął niepewnie. - Wiem, że żaden inny mężczyzna nie zaszedł tak daleko w tej dziedzinie... Właściwie to żaden człowiek. Mówił, że był na ciemnej stronie i że żył z Drapieżcami. Mówił, że nikt nie chciał mu wierzyć. Mówił, że szukał pradawnych skarbów i że wiedział, gdzie się mogą znajdować, ale Drapieżcy nie chcieli go tam zabrać.
- Czemu?
- Bo się bali. Bali się zbliżać do tamtego miejsca.
- Którego miejsca?
- Pokazywał mi na mapie.
- Wiesz, gdzie się ono znajduje?
- Wiem.
Bri nie ciągnęła dłużej przesłuchania. Oderwała się od Lakszmee i spojrzała mu prosto w oczy.
- Powiedziałeś prawdę, więc ja również ci ją powiem – rzekła. - To prywatna ekspedycja opłacana przez bardzo majętną osobę. Osobę, która od lat zafascynowana jest ciemną stroną i odkryciami Tanataki. Za znalezione skarby zaoferowała nam ogromne sumy. A że jestem człowiekiem honoru, postanowiłam, że dam ci wybór. Możemy ci zapłacić teraz w zamian za to, że pozwolisz mi wysondować swój umysł i wyłowić przydatne nam informacje, a potem zostawimy cię w najbliższym mieście albo... Dołączysz do ekspedycji i udasz się z nami na ciemną stronę. Jeśli uda nam się odnaleźć skarby, zarobisz niewyobrażalnie więcej, ale jeśli dasz ciała, możesz umrzeć. Jaka jest twoja decyzja?
Nie chodziło tylko o pieniądze, nie chodziło tylko o chęć zmian, ani też o strach przed mocą wiedźm. Lakszmee po prostu czuł, co jest właściwym wyborem, chociażby ze względu na pamięć o dawnym mentorze, przyjacielu, wujku... Sam nie wiedział, jak go nazwać.
- Jadę z wami – oznajmił.


Do tej pory kierowali się cały czas na południe, wzdłuż pasa życia, dlatego słońce stało niezmiennie w tej samej pozycji, ale w końcu musieli odbić w stronę ciemności.
- Napatrz się dobrze, bo długo nie będziesz go oglądać – rzuciła Bri do Lakszmee, który stał na krawędzi urwiska i gapił się w dużą tarczę czerwonego karła.
Kraina ciemności, że też porwał się na coś takiego. Z drugiej strony, skoro Tanataka dał radę, to czemu nie on? Na pewno było to lepsze od ciągłego smrodu, głodu, bicia i gwałtów. Wszystko było lepsze od życia, które Lakszmee zostawił daleko za sobą. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Tym razem nie zatrzymali się na całkowitym pustkowiu. W dolinie widać było budynki, a na wzgórzu po prawej rozciągał się gęsty, czarny las. Nieopodal również znajdowało się trochę domów i stacji zaopatrzeniowych. To był ostatni przystanek, by uzupełnić zapasy i nabrać sił przed główną częścią wyprawy. Potem będą już zdani tylko na siebie. Do pradawnych ruin została niewielka droga, ale bez wątpienia najtrudniejsza. Podobno wielu śmiałków zginęło już w krainie mroku, ale ani Lakszmee, ani jego nowi towarzysze nie zamierzali podzielić ich losu.


Największą władzę w drużynie miały w zasadzie dwie wiedźmy: Bri jako najwyższa stopniem wojskowa i Len, ruda, trochę nawiedzona archeolog. Na szczęście towarzystwo mężczyzn trochę Lakszmee uspokajało. W szczególności Dadaro zdawał się interesującym człowiekiem, może dlatego, że trochę przypominał chłopakowi Tanatakę. Również specjalizował się w językach, między innymi antycznych i tym Drapieżców. Zaś Nori był prawą ręką Bri i zaimponował Lakszmee swą siłą oraz wysokim stopniem, choć jego potężna sylwetka kojarzyła mu się trochę z mężczyznami, od których nie raz zbierał cięgi.
Zatrzymali się i Lakszmee poczuł, że zaczyna się niepokoić. Nie chodziło o to, że coś się stało. Jak na razie wszystko przebiegało pomyślnie. Ale chłopak wiedział, że znaleźli się już w krainie mroku, miejscu, o którym krążyło wiele przerażających historii, a oni właśnie mieli opuścić pojazdy i doświadczyć tego, co znajduje się na zewnątrz.
- Nie martw się, póki mamy światło, jesteśmy bezpieczni – uspokoiła go Bri, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Tutejsze stworzenia boją się wszelkiego światła, które nie pochodzi od roślin i gwiazd.
Najwięcej otuchy dodał Lakszmee fakt, że drużyna naprawdę wyglądała na doskonale przygotowaną i zorganizowaną. Żołnierze od razu pochwycili wielostrzałówki z doczepionymi do nich latarkami. Jako pierwsi wyszli na zewnątrz, w pełnej gotowości bojowej, a pozostali ludzie od razu zaczęli ustawiać ogrodzenie ze świecących rurek.
- Nie stój tak! Pomóż Noriemu rozpalić ognisko! - krzyknęła Bri na Lakszmee.
Nie ulegało wątpliwości, że liczyła się sprawna praca, więc chłopak posłuchał. Rozniecenie ognia przyniosło mu ogromną ulgę. Nie tylko dlatego, że czuł się przy nim bezpieczniejszy, ale też przez to, że panował tu przejmujący chłód. Na szczęście znalazła się dla Lakszmee zapasowa kurtka.
- Mówiłeś, że wiesz, gdzie znajdują się ruiny. Pokaż. - Len rozłożyła mapę przy ognisku, gdy obóz był już gotowy.
Mapowanie terenu po ciemnej stronie było niezwykle trudne, ale na przestrzeni lat Olikanie zdołali to uczynić, choć znaczna część ciemnej strony pozostawała niezbadanym, dziewiczym terytorium, na którym ludzie i tak by nie przetrwali.
- Jesteś pewien? - zdziwiła się archeolog, gdy Lakszmee wskazał na jałowe wzgórza.
- Profesor mówił, że miejsce to zostało zagrzebane głęboko pod gruzami. Nie wiem, czy będzie się tam łatwo dostać – wyjaśnił chłopak.
- Mimo to zaryzykujemy – oznajmiła Bri. - Nie pozwolę, żebyśmy stąd wrócili z pustymi rękami.
- Obyśmy w ogóle stąd wrócili – odezwał się jeden z naukowców, który chyba zaczynał mieć wątpliwości, ale został przywołany do porządku przez pozostałych.
Lakszmee również nie był do końca spokojny. Trafił w przerażające miejsce, z własnej woli, ale jednak. Dookoła obozowiska panował taki mrok, że nie widać było w zasadzie nic, oprócz majaczących w oddali punkcików, świetlistych roślin, które pokrywały wiele tutejszych terenów. Jednak ich światło było zbyt słabe, by ludzie mogli się tu swobodnie poruszać. Olik nie posiadał żadnego księżyca, więc na niebie widniały tylko słabo widoczne w poświacie ogniska gwiazdy. I coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że gdy Lakszmee uniósł głowę, otworzył usta ze zdumienia i zamarł w niemym szoku oraz zachwycie.
- Zorza polarna. Pole magnetyczne jest na tyle silne, że widać ją aż tutaj – skomentowała Len.
Kraina, do której trafił Lakszmee była przerażająca, ale też w pewien sposób piękna.


Dotarli już bardzo blisko celu, ale nawet pojazdy zwiadowcze nie mogły wjechać na skaliste, poszarpane wzgórza. Ostatni odcinek trasy należało odbyć pieszo i nie dało się ukryć, że napięcie wśród załogi było wyczuwalne. Choć przygotowywali się na to od dawna, strachu i wątpliwości nie dało się uniknąć, ale Bri zdawała się całkiem pewna siebie.
- Wiem, że Lakszmee nie kłamie – zapewniła, przypinając latarkę do broni. - Za kilka decylat będziemy bogaci.
Chłopak sam nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po raz pierwszy ktoś tak w niego wierzył i, o dziwo, Lakszmee czuł się z tym niekomfortowo. Tak jakby był tego wszystkiego niegodny. Jakby spoczywała na nim zbyt wielka odpowiedzialność.
- Weźcie ze sobą okulary noktowizyjne – rozkazała Bri. - Wiem, że nie mam dla ciebie wolnej pary, ale trzymaj się blisko mnie, to wszystko będzie dobrze – zwróciła się do Lakszmee.
Wychodząc na zewnątrz, chłopaka uderzył jeszcze większy chłód, niż poprzednio. Odruchowo zacisnął zęby. Teraz już nie było odwrotu.
Sam nie wiedział, co przerażało go bardziej, ciemność czy cisza. Sądził, że w tak dzikiej krainie zewsząd będą go dochodzić odgłosy zwierząt, ale nie. Do jego zmysłów docierały jedynie słabe punkciki świetlistych roślin, rysujące kontury wzgórz, gwiazdy nad głową oraz kamienie, po których się przemieszał, oświetlane blaskiem latarek. I oczywiście przejmujące zimno.
Droga nie należała do przyjemnych, należało się cały czas piąć w górę, omijając większe głazy, a niekiedy się na nie wdrapując. Racje żywnościowe dodały Lakszmee sił, ale i tak w końcu zaczęło dopadać go zmęczenie.
- Już niedaleko, jeszcze trochę... - Bri zmotywowała swoich ludzi i zatrzymała się na chwilę, oświetlając okolicę dookoła.
Latarki były tu niezbędne, nawet przy okularach noktowizyjnych. Światło odstraszało drapieżniki. A przynajmniej powinno.
Nagły świst nie przeraził Lakszmee tak bardzo jak to, co usłyszał moment później. Śmierć nie była mu obca. Widział kiedyś, jak podrzynają człowiekowi gardło, słyszał jego charczenie i stękanie. Krótkie, a jednak niesamowicie zapadające w pamięć. Teraz to wróciło, te odgłosy brzmiały niemalże identycznie.
- Strzała! - wrzasnął Nori i poświecił na leżącą sylwetkę. Gardło ofiary zostało przebite na wylot. Lakszmee zamarł.
- Do szyku! - rozkazała Bri, zachowując zimną krew, i wszyscy wojskowi natychmiast zgrupowali się wokół reszty.
Lakszmee wiedział o tym tylko dlatego, że widział światło ich latarek. Poza tym jednak otaczała go czerń. Był tak przerażony, że stał jak skamieniały. I tak niewiele mógłby zdziałać, skoro nie widział praktycznie nic. Za to słyszał, i to działało na jego zmysły bardziej, niż cokolwiek do tej pory. Słyszał pojedyncze strzały i świsty, i wrzaski, i odgłosy śmierci.
- Strzelać bez rozkazu! - krzyknęła Bri.
Błyski, ogłuszający hałas, chaos – już tylko tyle docierało do świadomości Lakszmee. Strach sparaliżował go do reszty, wszystko zdawało się z jednej strony nierealne, a z drugiej tak bliskie i wrogie. Chłopak poczuł, jak Bri chwyta go za ubranie, ciągnie gdzieś i wciska między skały. Rozpadlina, Lakszmee wymacał rękami jej kontury, mógł się tu wcisnąć i schować. Uczynił tak, skulił się i zatkał uszy. Zaciskał powieki, mimo że i tak ogarniała go ciemność. Dyszał szybko i myślał tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej stąd, chociażby w plugawym łóżku Suesa. Wszystko było lepsze od tego. Zasada z deszczu pod rynnę potwierdzała się po raz kolejny.
Lakszmee nie miał pojęcia, jak długo tkwił w rozpadlinie ani co się działo przez ten czas, ale gdy poczuł, że ktoś łapie go za łydkę i wywleka na zewnątrz, dosłownie zemdlał ze strachu.


Gdy Lakszmee się ocknął, wciąż otaczała go ciemność, ale zauważył jedną różnicę w stosunku do poprzedniej sytuacji. Czuł ciepło. Emanowało z otoczenia, między innymi z kamienia, który stykał się z jego głową. Ciepłodajne głazy? Lakszmee wydawało się, że profesor Tanataka kiedyś coś o tym wspominał. Jednak na tym kończyły się pozytywy. Chłopak miał spętane ręce, do tego sznur na szyi. Próbował się poruszyć, ale ktoś najwyraźniej uwiązał go jak zwierzę, co mocno ograniczało pole manewru.
- Lakszmee... - usłyszał głos Bri. - Jesteś cały?
- Tak. A ty?
- Wszystko w porządku. Tylko nie wpadaj w panikę. Wydostaniemy się stąd.
- To już koniec, to już koniec, to już koniec... - lamentowała Len, przecząc słowom Bri.
- Połowa naszych przyjaciół nie żyje. Pożrą ich, jak zwierzęta. A potem pożrą nas – dołączył się Dadaro, szlochając.
- Zamilczcie! Nie możemy się poddać! - Bri chyba jako jedyna zachowywała zimną krew. - Lakszmee, to bardzo ważne. Musisz nam powiedzieć, jak Tanataka przetrwał wśród drapieżców. Czemu mu zaufali?
- Co z twoją mocą wiedźmy? - spytał chłopak.
- Nie działa na drapieżców.
Przez chwilę Lakszmee w ogóle się nie odzywał. Siedział jak w transie, nie mogąc uwierzyć we wszystko, co się właśnie działo. Jak to połowa zginęła? Trzymali ich na później? Na kolejny posiłek? Nie, nie mógł tak skończyć.
- Weź się w garść, do cholery! Płakanie ze strachu nic nam nie pomoże! - Bri przywróciła go do porządku.
Otrząsnął się i pozbierał. Wiedźma miała rację. To nie był dobry moment na okazywanie słabości.
- Mówił, że znalazł dziecko. Było ranne i wycieńczone. Dziecko drapieżców. Ale uratował je i zwrócił plemieniu. Nie wiem, czy to wszystko. On był szczególnym człowiekiem, z wielką charyzmą, może zrobił coś jeszcze, że go nie pożarli – wyjaśnił chłopak.
- To nas prowadzi donikąd – dało się słyszeć kolejny zdesperowany głos.
- Słuchaj... nasz tłumacz nie żyje, ale ty pomagałeś profesorowi, musiałeś poznać ich język – kontynuowała Bri.
- Nie pamiętam, to było dawno... Może jakieś pojedyncze słowa, ale... Przepraszam. - Lakszmee zwiesił głowę i zacisnął powieki, żeby powstrzymać łzy, co i tak się nie udało.
Znowu czuł się jak śmieć i zero. Był kompletnie bezużyteczny. Nie dość, że zaprowadził wszystkich w sidła śmierci, to jeszcze nie umiał im pomóc, kiedy tego najbardziej potrzebowali. W swoim życiu nasłuchał się wielu obelg pod swoim adresem, ale teraz miał wrażenie, że zasłużył na znacznie większe potępienie.
- Musisz sobie przypomnieć. - Bri nie odpuszczała. - Nie mogę tego wyciągnąć z twojego umysłu, bo do tego potrzebny jest kontakt fizyczny, ale wiem, że dasz radę. Przypomnij sobie. Wierzę w ciebie.
Ile było szczerości w słowach Bri? Tego Lakszmee nie wiedział, ale chyba po raz pierwszy w życiu ktoś powiedział mu coś takiego. Tylko co z tego, jeśli chłopak sam w siebie nie wierzył?
Lakszmee nie wiedział, ile czasu upłynęło od ich schwytania, ale panika zaczynała udzielać się coraz bardziej. Sam niewiele się odzywał, praktycznie osiągnął już ostateczne stadium rezygnacji. Bri jednak nie przestawała go motywować i zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Tylko ona miała jeszcze nadzieję i umiała zachować zimną krew. Inni popadali w obłęd jeden po drugim, szlochali, albo mamrotali coś pod nosem. Niektórzy nawet próbowali się zabić, ale więzy skutecznie im to utrudniały. A Lakszmee już praktycznie nie zwracał na to uwagi, chciał tylko, żeby ten koszmar dobiegł końca.
Niektórzy określali ich mianem drapieżców, inni dzikich lub ludzi ciemności, ale nazwa tak naprawdę nie miała znaczenia, każdy się ich bał. Tubylcy wyprowadzili przybyszów jeden po drugim. Mimo, że oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Lakszmee nie był wstanie dojrzeć żadnej twarzy, ale czuł obecność wielu drapieżców wokół siebie.
- Przypomnij sobie! - nawet Bri sprawiała już wrażenie zdesperowanej.
Lakszmee chciał sobie przypomnieć, naprawdę chciał. Powrócił strach przed śmiercią i serce waliło mu jak oszalałe. Usłyszał łomot, ktoś upadł. Zaczęli ich zabijać jeden po drugim. Chłopak klęczał i dyszał. Próbował coś wymyślić, ale strach przyćmiewał mu umysł. A pozostali ginęli dalej, aż nie został już prawie nikt. Kolejne ciało upadło tuż obok. On był następny. Nie chciał takiej śmierci.
- Tanataka! - wrzasnął, jakby ostatnim irracjonalnym zrywem błagając dawnego przyjaciela o pomoc.
- Tanataka... - usłyszał zdziwione głosy, powtarzające za nim niczym echo, a potem zapanowała cisza.
Koniec nie nadszedł. Lakszmee klęczał dalej i zachodził w głowę, co się dzieje. Wciąż był spięty i sparaliżowany strachem, a serce waliło mu jak szalone.
- Tanataka? - usłyszał nagle damski głos i ujrzał zbliżający się zarys sylwetki. - Znasz Tanataka?
- Jestem jego synem, a to moja żona! - Lakszmee wiedział, że Bri znajduje się tuż przy nim i krzyknął pierwsze, co przyszło mu do głowy, żeby ocalić ich obu. Nie do końca skłamał. Tanataka był dla niego trochę jak ojciec.
- Tanataka uratował. Nauczył język – oznajmiła kobieta.
Po chwili Lakszmee poczuł, jak ktoś rozrywa mu więzy.


Choć odzyskali swoje rzeczy, gdy Lakszmee ubrał okulary noktowizyjne, poczuł, że horror trwa dalej. Pierwsze, co zauważył, to zwłoki. Poćwiartowane ludzkie trupy, porozwieszane jak zwykłe kawałki mięsa. Nie był w stanie nawet zidentyfikować, który fragment do kogo należał. Jeszcze niedawno chłopak był niesamowicie głodny. Teraz nie dość, że całkowicie stracił apetyt, to wręcz zebrało mu się na wymioty. Krew odpłynęła mu z twarzy, zlał go zimny pot i zaczął się trząść jak osika.
- Spokojnie... - szepnęła Bri, chwytając chłopaka za rękę. Ujęła ją czule, lecz pewnie. - Najważniejsze, że żyjemy. Uratowałeś nas. Teraz musisz pociągnąć to dalej.
Kiedyś Lakszmee bał się wiedźm, ale teraz czuł się przy Bri zadziwiająco dobrze. Jej obecność go uspokajała, dodawała mu otuchy i odwagi. Może dlatego, że była tu jedyną osobą, której mógł zaufać?
Opanowawszy emocje, przyjrzał się lepiej tubylcom. Byli niczym wyprani z barw. Biała cera, białe włosy, białe skóry zwierząt, zakrywające ich ciała, a przede wszystkim niezwykle jasne oczy. Niektórzy gapili się na niego z zaciekawieniem, inni zajmowali własnymi sprawami, jednak najwięcej uwagi Lakszmee skupiał na dziewczynie, która siedziała naprzeciwko niego i bacznie lustrowała go spojrzeniem.
- Jedz – wręczyła mu puszkę racji żywnościowych. Chyba wiedziała, że wolałby nie spożywać kolegów z drużyny.
Było naprawdę ciężko cokolwiek przełknąć, wiedząc, że dookoła pożerani są, jego dawni towarzysze, ale mimo to Lakszmee wziął się w garść i zaczął jeść.
- Jak masz na imię? - spytał się tajemniczej wybawicielki.
- Oglin – usłyszał.


- Musisz ją poprosić, żeby zaprowadziła nas do ruin – wypaliła Bri bez ogródek, gdy znalazła się z Lakszmee sam na sam.
- Ledwo uszliśmy z życiem, nawet nie wiem, czy możemy im zaufać – zaprotestował chłopak.
- Ta dziewczyna cię lubi. Wierzy, że jesteś synem jej wybawcy. Pomoże.
- Już nam wystarczająco pomogła.
Bri zachowała spokój. Położyła Lakszmee dłonie na ramionach i spojrzała mu prosto w oczy.
- Jeśli nie dokończymy misji, to śmierć naszych towarzyszy pójdzie na marne – wyjaśniła.
- Nawet Tanatace się nie udało.
- Ale tobie się uda.
Lakszmee dalej nie mógł zrozumieć, czemu Bri pokłada w nim taką wiarę, ale mimo wszystko spróbował. Oglin nie odpowiedziała od razu, właściwie początkowo nic nie powiedziała. Popatrzyła się tylko na niego zmieszana, a potem zostawiła go sam na sam z mętlikiem w głowie. Lakszmee nie wiedział, co dalej czynić. Bał się przyznać Bri do swojej porażki i chciał jak najszybciej opuścić to koszmarne, ciemne miejsce. Jednak po kilku centylatach Oglin wróciła.
- Zrobię to. Zapłata za przyjaciół – rzekła stanowczo.


Poszli w trójkę, Oglin na przedzie, Lakszmee i Bri za nią. Teraz chłopak mógł dokładnie przejrzeć się ukształtowaniu terenu. Jak domyślił się już wcześniej, wzgórze było skaliste, poszarpane, pokryte licznymi głazami. Roślinności znajdowało się tu niewiele, głównie świetliste porosty, które Lakszmee widział już wcześniej, ale także długie łodygi, ni to kwiaty, ni trawy często wyrastały spomiędzy kamieni.
Zatrzymali się dość nagle, co zdziwiło Lakszmee, bo teren się praktycznie nie zmienił. Oglin wskazała swoją włócznią wnękę między skałami. Wyglądało to trochę jak wejście do jaskini, ale zbyt małe, by człowiek mógł się w nim zmieścić na stojąco.
- Dalej nie pójdę. Poczekam – rzekła Oglin.
Chłopak popatrzył na Bri z niepokojem. Raczej nie sądził, by była to jakaś pułapka, bo gdyby drapieżcy chcieli im zrobić krzywdę, nie darowaliby im życia. Jednak strach drapieżców przed tym tajemniczym miejscem i jego przyprawiał o ciarki.
- Może nie powinniśmy? Może to miejsce jest naprawdę przeklęte? - rzucił zawstydzony.
- Nie zawraca się tuż przed metą – skwitowała Bri i weszła do środka.
Chłopak wahał się jeszcze przez chwilę, po czym zacisnął pięści i podążył za towarzyszką. Tunel był naprawdę mały, musieli się przedzierać przez niego w kucki i Lakszmee zaczynał mieć coraz większe wątpliwości, czy na jego końcu się cokolwiek znajduje. Jednak gdy ujrzał przed sobą ewidentne źródło światła, obudziła się w nim nowa nadzieja.
Blask zrobił się na tyle jasny, że musieli zdjąć okulary. Byli już bardzo blisko celu i widzieli dokładnie, że tunel prowadzi do jakiegoś pomieszczenia. Lakszmee poczuł, że serce bije mu szybciej, ale nie bał się. Strach minął i ustąpił miejsca ciekawości. Światło, za którym chłopak zdążył się stęsknić było już na wyciągnięcie ręki.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wyglądało jak wielka biała kopuła o lśniących, gładkich ścianach, nie licząc wyrwy, którą się tu dostali. Jednak to, co najpiękniejsze stało w samym środku sali - podłużny obiekt, uwypuklający się ku środkowi, który łączył podłogę z sufitem. Świecił mocnym, białym blaskiem i choć mógł być jedynie zwykłą lampą, Lakszmee i tak gapił się w niego z zafascynowaniem, gdy oczy przywykły mu do jasności. Czyżby właśnie dlatego drapieżcy tak bardzo bali się tego miejsca?
- W jaki sposób to utrzymuje zasilanie? - zdziwił się Lakszmee.
- Nie wiem, ale musimy dokładnie przeszukać to miejsce. - Bri od razu zaczęła badać pomieszczenie.
Choć kobieta odkryła włazy w podłodze i z wielkim zapałem zaczęła eksplorować dalsze poziomy, Lakszmee niespecjalnie to interesowało. Wciąż nie mógł nadziwić się temu miejscu. Dotykał ścian, podłogi, „lampy” z takim namaszczeniem, jakby były magiczne. Zastanawiał się, czemu w ogóle służyło to miejsce, po co powstało, jaką funkcję pełniło. Statku kosmicznego, świątyni, a może zwykłego domostwa? Gdy tak napawał się i zachwycał otoczeniem, coś rzuciło mu się w oczy. Mały błyszczący przedmiot leżący na podłodze. Lakszmee wziął go do ręki i obejrzał. Zwykły złoty pierścień z czerwonym kamieniem? To wystarczyło mu jako pamiątka.


Zdobyli wiele łupów i choć nie znali przeznaczenia przedmiotów, które znaleźli, wiedzieli, że są osoby gotowe dać za nie fortunę. Udało się. Osiągnęli cel. Przeszli drogę usianą trupami, a teraz nadszedł czas, by wrócić do domu. Właśnie, do domu? Lakszmee nawet nie wiedział, co mógłby nazwać domem, ale teraz wszechświat stał dla niego otworem i chłopak wierzył, że w końcu odnajdzie w nim swoje miejsce.
- Dziękuję ci za wszystko – powiedział, żegnając się z Oglin. - Obiecuję, że kiedyś po ciebie wrócę – dodał szeptem.
Tęsknił za światłem słonecznym, ale jakaś cząstka niego chciała tu zostać. Dziwne, biorąc pod uwagę fakt, ile się tu nacierpiał. Sam nie umiał tego wytłumaczyć.
Wraz z Bri wzięli jeden z wozów zwiadowczych i ruszyli w stronę wiecznego dnia.
- Nie masz nic przeciwko, jeśli wezmę ten pierścień na pamiątkę? - spytał Lakszmee towarzyszki.
- Możesz go sobie zachować. Mamy wystarczająco łupów, by ustawić się na resztę życia – odparła ewidentnie uradowana Bri, siedząc za sterami.
Ponieważ Lakszmee nie umiał prowadzić, podczas podróży musieli robić przystanki na odpoczynek. Na ciemnej stronie spało się ciężko, ale gdy tylko pierwsze promienie słońca wypełzły zza horyzontu, chłopak od razu poczuł się lepiej i zapadł w bardzo długą drzemkę. Olikanie zazwyczaj spali intensywnie, w krótkich interwałach czasowych, więc rzadko śnili. Jednak tym razem Lakszmee doświadczył tylu niesamowitych wizji, że jego umysł nie był nawet w stanie ich w pełni zinterpretować. Widział obce miejsca, przedziwne światy, których sam nie umiał by sobie nawet wyobrazić, ale obrazy to nie wszystko. Najsilniejsze okazały się emocje. Czuł się tak, jakby przechodził ogromną przemianę, stawał się silniejszy, bardziej wyjątkowy. Przyświecały mu nowe cele i miał wręcz wrażenie, że jakaś niewidzialna siła pcha go ku nim.
- Hej, wszystko w porządku? - usłyszał głos Bri.
Lakszmee otworzył oczy i zauważył, że kobieta leży przy nim, podpierając się łokciem.
- Mamrotałeś coś przez sen – wyjaśniła.
- Co?
- Nie wiem. Bełkot.
Lakszmee uniósł rękę i przyjrzał się pierścieniowi, który cały czas nosił na palcu. Czuł, że nie jest to tylko zwykły kawałek metalu.
- Nauczysz mnie walczyć? - wypalił niespodziewanie.
- Pewnie. Ale czemu ci na tym zależy?
- Mam dosyć bycia zerem.
- Nie jesteś zerem. Zaimponowałeś mi. Gdyby nie ty, zginęlibyśmy oboje. Jestem twoją dłużniczką. - Bri przytuliła się do Lakszmee i cmoknęła go w policzek. Zabawne. Nie bał się już wiedźm. Wszystko zmieniło się tak nagle.
- Tak sobie myślę... Czy to wszystko mógł być przypadek? - Chłopak dalej oglądał swój pierścień. - Najpierw trafiłem na profesora, potem na was, potem na Oglin. Mam wrażenie, że wszystko układało się dokładnie tak, by doprowadzić mnie go tego miejsca. Jakbym dostał jakąś misję, czy coś... Tak, wiem, to brzmi głupio.
- Czemu głupio? Skąd mamy wiedzieć, jak działa wszechświat? Może jesteś bardziej wyjątkowy, niż mogłoby się to wydawać? - Bri gładziła Lakszmee po twarzy i włosach.
Chłopak odwrócił się na bok, twarzą do towarzyszki.
- Czuję, że powinienem coś zrobić... Coś ważnego. Nie wiem na razie, co to... ale kiedyś będę wiedzieć. Pomożesz mi wtedy? - spytał.
- Zostanę z tobą, choćby nie wiem co.
Złączyli się w pocałunku, dla Lakszmee pierwszym, jaki kiedykolwiek dzielił z kobietą. A to był dopiero początek zupełnie nowej drogi.


Olikańskie lata mijały szybko, bardzo szybko. Lakszmee stracił już rachubę, ile czasu zleciało od jego wielkiej przygody. Na pewno wystarczająco, by zmienić chłopaka całkowicie. Nie był już tym dawnym, zabiedzonym, wychudzonym młodzikiem, który nieustannie zbierał cięgi. Choć jego postura dalej nie należała do potężnych, zdecydowanie nabrał mięśni. Zniknął też wyraz twarzy wystraszonego chłopca, a pojawiło spojrzenie pewnego siebie mężczyzny. Jednak największa zmiana nastąpiła w jego duszy. Lakszmee wiedział już, czego chce, i zamierzał do tego dążyć po trupach. Dosłownie.
W przeciwieństwie do Lakszmee dom Sueza nie zmienił się praktycznie wcale. Siedząc na trójkątnym łóżku, chłopak pamiętał, każdą bolesną chwilę, którą tu spędził. Zamiast jednak uciec na dobre, postanowił, że pewnym demonom przeszłości trzeba stawić czoła.
- Co do... - Gangster wszedł zbulwersowany do środka i spojrzał na chłopaka. - Ty?! Masz tupet... Pokazywać się po tylu latach i włamywać się do mojego mieszkania?! - Rozjuszony Suez podwinął rękawy i zaczął zmierzać prosto na Lakszmee z ewidentnie złymi intencjami.
Chłopak wstał ze spokojem. O dziwo nie bał się, lecz uśmiechał. Suez nie zdążył na niego podnieść ręki. Prawe kolano Lakszmee z wielką siłą spotkało się z brzuchem mężczyzny. Gdy ten zgiął się w pół, chłopak poprawił łokciem w kark. Gangester upadł. Lakszmee przycisnął mu twarz butem do podłogi.
- Będziesz pierwszy, ale nie ostatni. Pozbędę się tej zgnilizny – wycedził i uniósł stopę, by zadać ostateczny cios.