czwartek, 27 sierpnia 2015

ISET, tom II, rozdział X

Rozdział X - „Wróg pośród nas”

Derks spodziewał się, że Bumaga zabierze go na dach hotelu. Komandor uwielbiał wysokości, a że nie ograniczało go w zasadzie nic i miał wstęp praktycznie wszędzie, nie stanowiło to żadnego problemu. Mimo wszystko Bumaga potrafił być bardzo nieprzewidywalny, a podejrzany uśmieszek na jego twarzy trochę Derksa niepokoił.
- Obserwowałem cię ostatnimi czasy – powiedział starszy mouk, gdy znaleźli się na dachu. - Muszę przyznać, że bardzo się zmieniłeś. Wcale nie na gorsze.
Derksa wcale nie zaskoczył fakt, że był śledzony. Nawet się nie odezwał.
- Ciężka noc? - rzucił Bumaga z wyraźnym przekąsem i usiadł na krawędzi dachu.
Zajmując miejsce obok, Derks posłał mu piorunujące spojrzenie. Zdecydowanie odwykł już od tej impertynencji.
- Czego chcesz? - mruknął i przeniósł wzrok na znikające za chmurami góry.
- Przecież to oczywiste. Chcę, żebyś wrócił do jednostki.
- Mam jeszcze czas na podjęcie decyzji.
- Ale pomyślałem, że przydałaby ci się jakaś zachęta.
Przez chwilę milczeli, razem wpatrując się w dal. Derks średnio chciał tej rozmowy, ale wiedział, że Bumaga nie odpuści, więc wolał mieć to jak najszybciej za sobą.
- Jak zrezygnowałem, to nikt za mną nie płakał – stwierdził.
- Ale teraz jesteś bohaterem. Każdy chce mieć w swoich szeregach bohatera.
- Przysłali cię, żebyś mi to powiedział?
- Nikt mnie nie przysłał.
Stanowczość w głosie Bumagi była wystarczającym potwierdzeniem prawdziwości jego słów. Potrafił kłamać jak z nut, ale Derks znał go nie od dziś.
- Więc o to w tym wszystkim chodzi? Że nagle stałem się bohaterem? I co z tego? Powiedz mi, co z tego? Miałem szczęście w nieszczęściu. To wszystko. Próbowałem odbić statek, robiłem to, co do mnie należało, a że przy okazji złapaliście Lakszmee... to już nie moja zasługa. Wybacz. Nie stałem się nagle kimś bardziej godnym pracy w specjednostce. - Derks zareagował ostro i mimowolnie podniósł głos. Potarł skroń, żeby trochę się uspokoić.
- No właśnie, szczęście... - Bumaga zamknął na chwilę oczy i oparł swój ciężar na wysuniętych w tył dłoniach. - Niewielu ma je aż takie jak ty. Fakt, jeszcze wiele się musisz nauczyć, ale... szczęście to ważny czynnik dla członków Białego Oddziału.
W odpowiedzi Derks prychnął ze śmiechu.
- Że niby co? Próbujesz mi zasugerować, że nadawałbym się do Białego Oddziału? Nigdy nie robiłeś mi nadziei, a teraz nagle... Bo miałem szczęście, tak?
- Na razie na pewno nie jesteś gotów, ale za kilka lat... Kto wie? Pytanie, jak bardzo tobie na tym zależy, bo zdaje się, że kiedyś to było twoje marzenie.
- Zmieniłem się. Sam mi to dziś powiedziałeś, pamiętasz?
- No właśnie, zmieniłeś się. Stojąc w miejscu, niewiele można osiągnąć, ale zmiany... To dobry znak.
Powiało zimnym wiatrem, a bez kombinezonu termicznego Derks trochę to odczuwał, więc przyciągnął nogi do siebie i oparł brodę o kolana. Słowa Bumagi dawały trochę do myślenia, ale nie były wystarczająco przekonujące.
- To nie takie proste... - westchnął Derks. - Wiem, że propozycja jest kusząca, ale lubię to, co teraz robię.
- Ale nigdy nie wiesz, na jak długo będziesz im potrzebny. I co tak w ogóle z tego masz, poza satysfakcją? Słuchaj, Derksiu...
- Nie mów tak do mnie.
- Mówię tak do ciebie tylko dlatego, że jesteś dla mnie ważny. Słuchaj... nigdy ci tego nie mówiłem, ale chyba to zrobię... - Bumaga się zawahał i choć z reguły wszystko zdawało się przychodzić mu z łatwością, teraz wyglądał na spiętego. Nawet Derks zadrżał na samą myśl, że chce mu zdradzić jakiś sekret, na którego przyjęcie być może nie jest gotowy. - Bałem się, bo nie chciałem, żebyś wiedział, jak osobiście to wszystko traktuję...
- No powiedz to wreszcie! - zdenerwował się Derks.
Wiatr osłabł, ale Bumaga również przysunął nogi do siebie, tyle że w rozkroku, opierając o nie ręce. Przymrużył nieco oczy w zadumie.
- Kiedy byłem jeszcze w policji... To była moja pierwsza tak poważna sprawa... a ja młody, zdeterminowany... Postawiłem sobie za punkt honoru, że dorwę Dwójkowego, nim skrzywdzi więcej osób.
Na sam dźwięk przydomku mordercy Derks rozszerzył oczy w szoku, ale słuchał dalej.
- Otoczyliśmy jego kanciapę, wpadłem do środka jako pierwszy... Pamiętam ten smród, ale to nie było najgorsze. Twój przyjaciel... leżał tam z roztrzaskaną czaszką, krew była wszędzie... Ale ty żyłeś. Ten naomita trzymał cię za włosy, nie miałeś nawet siły krzyczeć, ale żyłeś... Nie wszystko było stracone. Strzeliłem mu prosto w łeb. Dostałem prawo natychmiastowej egzekucji, więc skorzystałem. Padł, a ty tam zostałeś, ubrudzony tą całą krwią i w ogóle żadnego kontaktu, nic, zero reakcji, jakby twój umysł się wyłączył. Pamiętam, że wyniosłem cię stamtąd na rękach. Przyjechali sanitariusze, na szczęście nic ci się nie stało. Dobrze, że znalazła się ta Olikanka, która pomogła ci zapomnieć. - Bumaga opowiadał jak w transie, momentami prawie mamrocząc pod nosem, zapatrzony w jeden punkt na horyzoncie, a Derks słuchał z poruszeniem, prawie nie wierząc własnym uszom. - Po latach, gdyż już byłem w służbach specjalnych i zobaczyłem, że figurujesz na liście potencjalnych rekrutów... Nalegałem, żeby cię przyjęli. Czuję się trochę tak, jakbym wziął odpowiedzialność za twoje życie. - Dopiero teraz Bumaga popatrzył Derksowi prosto w oczy i było to najbardziej szczere spojrzenie, jakie młodszy mouk kiedykolwiek u niego widział.
Chwila na pozbieranie myśli – tego właśnie potrzebował Derks. Spojrzał na moment w niebo. Zaczynał się zastanawiać, czy jego życiem nie rządzi jakaś wyższa siła. Działo się w nim po prostu zbyt wiele.
- Czemu nie powstrzymywałeś mnie, gdy zrezygnowałem? - spytał, patrząc z powrotem na towarzysza.
- Bo wtedy nie miało to sensu.
- A teraz ma?
- Teraz ma.


Jedną z form radzenia sobie ze stresem był intensywny trening, któremu Abz właśnie oddawał się z upodobaniem, uderzając w worek aż do utraty tchu. A gdy udawało mu się odzyskać oddech, powtarzał całą procedurę na nowo i starał się przy tym dać z siebie jeszcze więcej. Pomagało. Przy skrajnym zmęczeniu mózg po prostu przestawał zajmować się niepotrzebnymi myślami.
- Jejku, wyluzuj trochę, bo zaraz zrobisz dziurę w tym worku – odezwał się towarzyszący mu na siłowni Tom. - Co cię napadło? Coś ci wlazło na ambicję, jak u majora Clarka?
Abz przerwał trening i zwiesił głowę. Czuł, jak pot spływa mu z czoła prosto do oczu, a po plecach cieknie całymi strumieniami. Ogarnęło go niesamowite zmęczenie, ale tego właśnie potrzebował.
- To nie to – wydyszał i wytarł się ręcznikiem.
- A co?
- Powiedzmy, że kobieta. - Liczył na to, że trywialność jego odpowiedzi skutecznie odwiedzie Toma od dociekania prawdy.
- Och... coś ostatnio często chodzi o kobietę. - Tom oparł się o worek treningowy i spojrzał Abzowi prosto w oczy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się inżynier.
- Cóż... może to cię rozbawi i poprawi ci humor. Wiesz, że mój pokój przylega do apartamentu podpułkownika?
- No i?
- No i słyszałem tam ostatnio coś, co bez wątpienia było głosem doktor Dunajewskiej. I cokolwiek się tam działo, musiało jej sprawiać wielką frajdę. Właściwie głos podpułkownika też słyszałem. I też musiał mieć wielką frajdę. Nie wiem, czy to już trwa od dłuższego czasu, ale... rany, nie żałowali sobie – zaśmiał się porucznik.
Przez moment Abz gapił się na niego w szoku, zachodząc w głowę, czy dobrze zinterpretował jego słowa. Jednak nie zdążył dopytać, bo do siłowni wpadła Hilda, wyraźnie czymś zdenerwowana.
- Abz, musimy porozmawiać – wydyszała. Czyżby tu biegła?
Tylko tego mu brakowało, kolejnych rewelacji, jakby otrzymał ich w ostatnim czasie za mało. Ciekawe, o co mogło chodzić tym razem? Że Ib zdradza Hildę z... majorem Clarkiem? A może Rinan postanowiła go oczernić i zmyślić na jego temat jakieś paskudne kłamstwa? Na przykład, że... kradnie jej bieliznę, albo że, o zgrozo, zmuszą ją do jakichś perwersyjnych zabaw. Jego umysł chyba jeszcze nigdy nie tworzył tak szalonych scenariuszy!
- Abz! - krzyknęła Hilda, wyrywając go z transu.
- Tak... mów... - wydukał ledwo słyszalnie inżynier.
- Nie tutaj. Na osobności.
Musiało chodzić o coś naprawdę dużego. Z duszą na ramieniu Abz dał się poprowadzić przez hotelowe korytarze, aż do atrium wypełnionego bujną roślinnością. Jego uszy zostały zbombardowane świergotem ptaków, a nos całą gamą zapachów. Anahibi nie słynęła ze zbyt wielu gatunków kwiatów, więc Abz nie był przyzwyczajony do tak silnej woni i zaczęło go kręcić w nosie. Jednak zapomniał o tym szybko, gdy Hilda zaczęła mówić.
- Ostatnio kontynuowałam badania z pomocą tego sympatycznego mouka, co prowadził mój staż w szpitalu.
Obie brwi Abza uniosły się do góry. Nie spodziewał się, że Hilda ni z tego ni z owego zacznie opowiadać o swojej pracy, ale słuchał dalej w milczeniu. Zwłaszcza, że w jej głosie pobrzmiewała mieszanka zdenerwowania i przerażenia.
- Trzymałam te badania w tajemnicy... Chodziło o zależność między DNA i odpornością na wirusa. Najpierw zauważyłam różnicę między znacznikiem w kodzie DNA wywołanym naszym lekarstwem, a tym u osób odpornych... Ale pojawił się trzeci znacznik, wywołany przez szczepionkę, której użyła ta cała organizacja terrorystyczna Odrodzenie... i wiesz... - głos jej zadrżał.- Niby nic w tym dziwnego, ale nieważne, ile razy sprawdzam, wychodzi mi, że Rinan zalicza się do tej trzeciej grupy. Abz... mówiłeś, że jest odporna... Powiedz, że to prawda – wyszeptała z desperacją.
- Tak mi powiedziała... - Abz urwał. Nie, to nie mogło być to. Nie mogło. Musiało chodzić o coś zupełnie innego. A może o nic nie chodziło, może Bri się pomyliła, może Hilda się pomyliła, może nikt nie znał... - Prawdy... - wydukał Abz, jakby na głos próbował dokończyć swój potok myśli.
Pytający, zdesperowany wzrok Hildy tylko pomógł mu sobie uświadomić, jakimi do tej pory żył złudzeniami. A raczej kłamstwem. Wszystko było kłamstwem, już nie dało się nikomu zaufać. Ale to nie mógł być przypadek. Zbyt wiele elementów zaczynało układać się w jedną całość.
- Abz... Abz... - Głos Hildy zaczynał coraz bardziej brzmieć jak odległe echo, a po chwili inżynier słyszał już tylko własne myśli, podpowiadające mu, by coś zniszczyć, krzyczeć i płakać, byle tylko wyrzucić z siebie tą całą wściekłość i rozpacz, które go teraz ogarniały.
Nie zrobił tego jednak. Opanował się, postanowił zostawić wszystkie swoje emocje gdzieś daleko stąd i zachować się, jak przystało na członka załogi ISETu.
- Musimy powiedzieć Garethowi. Natychmiast. - Złapał Hildę za rękę i poprowadził do środka.
Na szczęście zastali dowódcę w jego apartamencie. Omawiał jakieś sprawy z majorem Clarkiem, ale na widok swych poruszonych towarzyszy natychmiast wstał.
- Stało się coś? - spytał z niepokojem.
Abz starał się przedstawić sprawę najdokładniej, jak tylko mógł, ale mówił tak szybko i chaotycznie, że Hilda musiała kilka kwestii powtórzyć. Mimo wszystko wyglądało na to, że przekaz dotarł do odbiorcy, bo Gareth słuchał w niemałym szoku.
- Jesteście pewni? - Jego zdumienie przeszło w powagę.
- Wystarczająco, by podjąć działania. Musi zostać aresztowana. - Abz nie krył goryczy w swym głosie.
Bez najmniejszego cienia wahania Gareth chwycił słuchawko-mikrofon, ewidentnie próbując połączyć się z Rinan.
- A jeśli ona coś podejrzewa? Gadałem z nią ostatnio i próbowałem coś z niej wyciągnąć, i... - Abz trzymał się za głowę i zaczynał panikować.
- Uspokój się... Podpułkownik wie, co robi – szepnęła Hilda i poklepała przyjaciela po plecach.
- Nie odpowiada – stwierdził Gareth, zachowując spokój. Spojrzał na zegarek. - Może być w drodze ze statku do centrum lotniczego. Mniej więcej teraz powinien kończyć się jej dyżur na Spacediverze.
- Za pozwoleniem... - odezwał się Jonathan. - Jeśli konieczne jest aresztowanie... to chętnie się tego podejmę.
Zaangażowanie majora w sprawę było widać jak na dłoni. Bez wątpienia chciał się za wszelką cenę wykazać. Gareth spojrzał na niego przychylnie.
- Cieszy mnie wasz zapał, ale musimy najpierw ustalić plan – powiedział. - Ja i Rinan mieliśmy się niebawem stawić na spotkaniu w centrum lotniczym. Może już tam dotarła, może jest w drodze, a może jeszcze na statku... Tego nie wiemy. Więc zrobimy tak: ja spróbuję ją dorwać w centrum, a pan, majorze, na wszelki wypadek sprawdzi Spacedivera.
- Mogę mu towarzyszyć? - spytał Abz.
- Nie. Tobie już wystarczy wrażeń na dzisiaj. Idź weź coś na uspokojenie i się połóż. - Gareth spojrzał na niego stanowczo.
- Ja pójdę z majorem – zaoferowała się Hilda.
- W porządku, mam do was zaufanie – przytaknął Gareth. - Ale gdyby doszło co do czego, proszę zachować dyskrecję. Nie chcemy siać paniki.
Niestety, Abz tym razem musiał dać za wygraną. Zwiesił głowę. Chyba rzeczywiście nie był odpowiednią osobą do tego zadania.


Na Spacediverze nie brakowało pracy. Tak dużego statku nie dało się naprawić w ciągu kilku dni, więc zawsze ktoś pełnił na nim dyżur. Jednak Hilda i Jonathan nie zwracali specjalnej uwagi na to, co dzieje się dookoła, gdyż mieli obecnie tylko jeden nadrzędny cel: odszukać Rinan. Z zeznań mechaników wynikało, że nie opuściła jeszcze pokładu, zaś jeden z ziemskich inżynierów twierdził, iż Anahibianka często zwykła zaszywać się w swojej kajucie podczas dyżurów. Nie zawadziło sprawdzić.
- Jest tam kto? – Hilda przezornie zapukała do drzwi. Nie chciała wpadać do środka jak policjant w filmie akcji. Wciąż liczyła na to, że uda się wszystko załatwić pokojowo.
Po kilkusekundowej ciszy Jonathan zdecydował się otworzyć i wejść do kajuty bez pytania. O dziwo Rinan okazała się przebywać w środku, choć przez moment wyglądało na to, że nie zdaje sobie sprawy z otaczającego świata. Siedziała na łóżku i gapiła w jakieś na wpół otwarte pudełko, którego zawartości nie dało się dojrzeć. Nagle została jakby wyrwana z transu, bo zerwała się na równe nogi i gwałtownie wepchnęła pudełko do szuflady. Jej nerwowa reakcja sprawiła, że major odruchowo położył dłoń na pistolecie.
- Co to ma znaczyć? Czego chcecie? - Dało się zauważyć, że Rinan próbuje się za wszelką cenę opanować, ale niezbyt jej to wychodzi. Jej wzrok wlepiony był w broń majora, jakby przeczuwała, że może jej użyć.
W obecnej sytuacji kłamstwo nie miało sensu.
- Mamy rozkaz aresztowania. Połóż ręce na karku. - Jonathan nie owijał w bawełnę, choć głos miał spokojny. Dobył broni.
- Pod jakim zarzutem jestem aresztowana? - Rinan powoli i z wahaniem wykonała polecenie, i choć z reguły świetnie ukrywała emocje, teraz dało się zauważyć jej zdenerwowanie.
- Przyczynienia się do zagłady Anahibi. Mamy dowody – wyjaśnił beznamiętnie major i skinął na Hildę.
Lekarka podeszła do Rinan i sprawdziła, czy ta nie ma przy sobie broni.
- W porządku. Idziemy – wydawszy werdykt, Hilda wycelowała w pierwszą oficer, która wyraźnie próbowała ukryć swój strach.
Z ust Rinan nie padło już ani jedno słowo. Ruszyła przed siebie niepewnie, Jonathan po jej prawej stronie, Hilda po lewej, oboje z wycelowanymi w nią pistoletami.
Wsiedli do ciasnej windy, która łączyła poszczególne pokłady statku. Spędzili tam kilka sekund w totalnej ciszy i bezruchu, aż drzwi się rozsunęły i ukazał się im czekający po drugiej stronie jeden z mechaników. Hilda doskonale wiedziała, że Rinan to przebiegła osoba i wykorzysta każdą okazję, by uciec, dlatego wytężyła swoją czujność do maksimum. Ale nawet to okazało się niewystarczające. Nie sądziła, że Rinan potrafi być aż tak szybka. Anahibianka natychmiast chwyciła zaskoczonego mechanika za ubranie i pchnęła go na oficerów. Nie mogli strzelić, mając świadomość, że istnieje ryzyko trafienia postronnej osoby. I choć wszystko trwało ledwie sekundę, wystarczyło by dać Rinan sporą przewagę.
Hilda i Jonathan od razu rzucili się w pościg i gdyby korytarz był pusty, pewnie otworzyliby ogień, ale obecność mechaników skutecznie ograniczała im pole manewru.
Gdy się nieco przerzedziło, Jonathan strzelił, ale kula trafiła w ścianę, a Rinan zniknęła za zakrętem. Popędzili za nią, prosto na stołówkę, bo to było jedyne miejsce w tej części statku, w którym mogła się schować. Powitała ich ciemność. Jedynie strumień światła z korytarza oświetlał część stołów. Hilda stała nieruchomo, z palcem na spuście, wytężając słuch z całych sił. Jonathan włączył światło, ale tylko niektóre lampy działały. Reszta musiała ulec uszkodzeniu podczas akcji ratunkowej, dlatego też w pomieszczeniu panował półmrok. Światła wystarczało, by dostrzec szczegóły wystroju, ale musiała minąć chwila, nim wzrok się przyzwyczaił.
- Pójdę do magazynu, a ty sprawdź kuchnię – polecił major.
Hilda przytaknęła i zbliżyła się do drzwi, cały czas rozglądając się na wszystkie strony, bacząc na każdy zakamarek. Ciszę przerywało jedynie brzęczenie zepsutych lamp, a upiorna atmosfera sprawiała, że serce podchodziło lekarce do gardła. Gdyby nie problemy z oświetleniem, można by pomyśleć, że jeszcze przed chwilą załoga jadła tu obiad. Na niektórych stołach wciąż leżały talerze i przyprawy. Aż dziw, że nikt do tej pory tego nie posprzątał. Ale teraz to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko zadanie do wykonania.
Czując, jak serce jej wali, Hilda kopnęła drzwi do kuchni, aż te otworzyły się z hukiem, i weszła do środka, kurczowo zaciskając dłonie na broni. Lekarka sama nie rozumiała, czemu się tak denerwuje. Przecież było ich dwoje, uzbrojonych przeciwko jednej kobiecie, a jednak czuła, że Rinan nie jest osobą, którą należy lekceważyć.
W środku panowała całkowita ciemność. Hilda wymacała na ścianie włącznik, ale okazało się, że tu oświetlenie nie działało wcale. Zaklęła w myślach i zrobiła niepewny krok do przodu. Nasłuchiwała, węszyła, musiała zdać się na każdy inny zmysł poza wzrokiem. Usłyszała hałas. Odwróciła się gwałtownie. Była szybka, ale nie wystarczająco. Poczuła na sobie nagły ciężar i runęła na podłogę. Próbowała walczyć, ale element zaskoczenia zadziałał na jej niekorzyść. Wiedziała tylko, że moment, w którym wypuściła broń z dłoni, zaważył na wszystkim. Teraz czuła uchwyt na swoim nadgarstku, boleśnie wyginający jej rękę, i lufę pistoletu przystawioną do głowy.
- Wstawaj – usłyszała głos Rinan.
Nieważne jak wściekła, Hilda musiała postąpić racjonalnie. Wykonała polecenie i dała się wyprowadzić z kuchni, mimo że wręcz w niej kipiało. Nie czuła już strachu, a jedynie złość, że dała się tak łatwo zaskoczyć. Role się odwróciły, teraz to Rinan dzierżyła broń, a Hilda szła z rękami założonymi za karkiem.
- Stój!
Kobiety zatrzymały się, gdy padł rozkaz z ust majora Clarka. Rinan chwyciła Hildę za ubranie i zwróciła się z nią ku mężczyźnie, przystawiając lekarce lufę pistoletu do skroni.
- W jaki sposób zamierzasz mnie powstrzymać? - syknęła pogardliwie.
- Zgłosiłem, jak sprawy się mają. Zaraz przybędą posiłki – wycedził Jonathan ponurym głosem.
- Rzuć broń! - krzyknęła Rinan. Łatwo dało się zauważyć, że robi się coraz bardziej zdesperowana – Rzucaj! - ponagliła, widząc, że major się waha.
Oczywistym było, że nie zaryzykuje życia Hildy. Mimo półmroku lekarka dostrzegała jego wzburzenie i bezradność. Doskonale go rozumiała, dokładnie wiedziała, co czuł.
- Kopnij!
Jonathan posłał broń w stronę Rinan. Ta zmusiła Hildę do przykucnięcia i cały czas celując jej w głowę, schyliła się po drugi pistolet. Lekarka poczuła silne pchnięcie. Rinan puściła ją wolno, ale cały czas celowała w nią i Jonathana, powoli się wycofując. Przez moment Hilda myślała, że to już koniec, że nic więcej się nie wydarzy, ale kątem oka zauważyła, jak major sięga ręką za plecy. A potem czas jakby spowolnił. Choć w rzeczywistości wszystko musiało dziać się niebywale szybko, oczy Hildy zarejestrowały każdy szczegół. Jonathan miał schowaną drugą broń. Użył jej, gdy tylko Rinan się odwróciła. Wystrzelił. Kula drasnęła kobietę w ramię, nim ta odwróciła się i również zaczęła strzelać. Jedna kula trafiła majora w korpus, ale nie upadł. Próbował wystrzelić znowu, ale tym razem strzał go powalił. Zaś Hilda działała już instynktownie. Chwyciła talerz leżący na pobliskim stole i cisnęła go w stronę Rinan. Potem sama rzuciła się na nią. Przycisnęła Anahibiankę do podłogi, uderzyła pięścią w twarz. Jeden raz, drugi i trzeci, nie pozwalając jej ponownie sięgnąć po broń. Z nosa pierwszej oficer pociekła krew. Wyglądała na oszołomioną. Chyba wystarczyło. Hilda wyciągnęła rękę, by podnieść pistolet, ale wtedy role się odwróciły. Rinan szybko znalazła się na górze, chwyciła Hildę za włosy i uderzyła jej głową o podłogę. Chwila zamroczenia nie powstrzymała lekarki. Wbiła łokieć między żebra przeciwniczki, a następnie przyłożyła jej pięścią w brodę. Hilda znów chciała sięgnąć po pistolet, ale Rinan kopnęła broń, posyłając ją w dal. Próbowała znokautować lekarkę, ale ta zrobiła unik. Po kilku wymianach nieudanych ciosów Hilda pochwyciła obie pięści Rinan. Zaczęła się próba sił. Anahibianka naparła na lekarkę, przewracając ją na plecy. Hilda zareagowała od razu. Wbiła jej stopę w brzuch i przerzuciła Rinan za siebie. Usłyszała łomot, wstała, by kontynuować ewentualną walkę, ale było za późno. Anahibianka zdołała pochwycić drugi pistolet, wycelowała w Hildę i wystrzeliła.


Kiedyś Derks nigdy by nie pomyślał, że może czerpać tyle radości z towarzystwa drugiej osoby, ale to stało się faktem. I nie chodziło tylko o kontakt fizyczny, ale też o zwykłe rozmowy czy zabawy. Po prostu przy Chenie czuł się niezwykle swobodnie, a rozumieli się praktycznie bez słów. Choć akurat gry logiczne nie okazały się najlepszym wyborem, bo Chen nie dawał mu w ogóle szans na zdobycie przewagi. Derks nie raz słyszał o jego ponadprzeciętnej inteligencji, ale nie sądził, że ów Ziemianin tak łatwo poradzi sobie z czymś, co do tej pory było mu obce.
- Masz jeszcze jakieś gry? - spytał Chen, pomagając Derksowi powkładać wszystkie elementy z powrotem do pudełka.
- Nie, ograłeś mnie we wszystkie.
W odpowiedzi Chen zrobił uroczą, niewinną minę, jakby chciał powiedzieć: „Przepraszam, ale nic nie poradzę, że jestem dobry.”
- Ty, wiem, co moglibyśmy porobić! - wykrzyknął geolog, podekscytowany jak dziecko. - Mógłbym cię nauczyć ziemskich tańców. Znaczy się... sam nie jestem w nich dobry, ale tak mnie natchnęło. No bo lubisz tańczyć, więc czemu nie.
- To takie tańce na dwie osoby, zgadza się?
- Aha. Nie macie tu takich?
- Nie. To znaczy mamy, ale przywędrowały z innych kultur.
Ponieważ Chen nagle zamilkł, Derks spojrzał na niego pytająco i zauważył, że ten wpatruje się w niego z rozmarzeniem i zafascynowaniem. Tak przynajmniej mouk zinterpretował jego mimikę, ale nie za bardzo rozumiał, co ją nagle spowodowało.
- Jak ty to robisz? - zapytał niespodziewanie Chen.
- Co? - Derks nieco zgłupiał. Jeszcze nie do końca rozumiał ludzi.
- Jak to robisz, że nagle chce mi się tańczyć? Nigdy nie lubiłem tańczyć. - Z rozanielonym uśmiechem Chen uniósł dłoń i dotknął włosów towarzysza.
Gładził je delikatnie czubkami palców, a Derks zastanawiał się, czy powinien w jakiś sposób zareagować. Niby nie przeszkadzały mu te niespodziewane akty czułości, ale sprawiały, że czuł się trochę nieswojo. Odkąd spędzili razem noc, zachowanie geologa mocno się zmieniło, czego Derks do końca się nie spodziewał. Być może u ludzi było to normalne, ale on nie wiedział, jak się do tego ustosunkować.
- Hej, nie bądź taki spięty – szepnął Chen i oparł dłoń na jego policzku.
Zbliżył się na tyle, że ich twarze dzieliły tylko centymetry. Uśmiechnął się, znowu gładząc kciukiem skrawek twarzy Derksa. Po chwili centymetry zamieniły się w milimetry. Mouk poczuł na sobie gorący oddech przyjaciela i przymknął oczy, dochodząc do wniosku: „niech się dzieje co chce”. I ktoś zapukał do drzwi. A właściwie pukał dalej, jak jakiś desperat.
Derks westchnął i poszedł otworzyć. Już miał ochotę mruknąć coś niemiłego, ale się powstrzymał, gdy ujrzał Garetha z miną, która nie wskazywała na dobre wieści.
- Potrzebna mi twoja pomoc. Sytuacja jest poważna – wydyszał dowódca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz