Rozdział 4,5 - "Lakszmee"
Widok
czerwonego nieba nie był dla Lakszmee niczym obcym, oglądał je
codziennie. Przerażał go jednak fakt, że zaczynał się
przyzwyczajać do tego samego okna, pokoju, łóżka.
Wstał obolały, jak zwykle. Do tego też zdążył się przyzwyczaić, i to dawno temu. Spojrzał na swoje ubranie, niechlujnie rzucone na podłogę. Naciągnął na nogi nieco obcisłe spodnie w kolorze zgniłej zieleni, po czym włożył brązową, asymetryczną tunikę. Mimo że wąska, i tak wisiała na jego wychudzonej sylwetce. Ubranie, choć wysłużone, jeszcze jakoś się trzymało, ale buty były już bliskie rozpadu.
Lakszmee spojrzał na mężczyznę, który wciąż wylegiwał się na trójkątnym łóżku. Był wysoki i barczysty, nos miał nieco skrzywiony, pewnie po jakiejś dawnej walce. Mężczyzna podrapał się po kroczu, wpychając wielką łapę w zawiązywane na sznurek spodnie. Lakszmee się bał, ale starał się tego nie okazywać. Strach w niczym nie pomagał.
- Jesteśmy w końcu kwita? - spytał chłopak, udając pewnego siebie.
Mężczyzna wstał powoli, z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Jak mamy być kwita, skoro byłeś beznadziejny? - mruknął.
W takich chwilach Lakszmee czuł, jak się w nim gotuje, ale cóż miał zrobić? Od najmłodszych lat na każdym kroku przypominano mu, że jest śmieciem, nikim, zerem. Nienawidził za to swojej matki, podłej wiedźmy. Na Oliku wszystkie kobiety były wiedźmami, ale czasem dochodził do wniosku, że gniew, humory i pogarda jego matki przewyższały je wszystkie. Nic dziwnego, że uciekł z domu. Potem przyszło włóczęgostwo, prostytucja i złodziejstwo. Wolał to od terroru wiedźmy, ale do tej pory nie do końca zdawał sobie sprawę, co się stanie, gdy okradnie kogoś takiego jak Sues. Czy może inaczej: gdy zostanie złapany na gorącym uczynku przez kogoś takiego jak Sues. Najwyraźniej mężczyźni mogli być równie niebezpieczni, co wiedźmy, a Sues ponoć należał do gangu i niejedną wysłał na tamten świat. Szkoda tylko, że Lakszmee nie wiedział tego wcześniej.
- Skoro jestem taki beznadziejny, to czemu tak bardzo chcesz mnie rypać? - Czasem nie umiał się powstrzymać.
Został spoliczkowany tak mocno, że wpadł na pobliskie półki i prawie go zamroczyło. Poczuł, jak Sues chwyta go za ubranie i przyciska do ściany.
- Uważasz, że traktuję cię źle? - warknął gangster. - Wolisz, żebym przywiązał cię do łóżka i inkasował opłaty od każdego, kto chce sobie poużywać na twojej żałosnej dupie?! Tak wolisz odpracować to, co mi zabrałeś?!
Bez wątpienia Sues musiał mieć do niego jakąś słabość, skoro trzymał go przy sobie. Lakszmee zaintrygował już wielu. Każdy zwracał uwagę na jego oczy, prawe brązowe, lewe jasnozielone, rzadka mutacja. Intensywnie czarne włosy i blada cera uchodziły tu za atrakcyjny kontrast, a tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na żeńską prostytutkę.
- Przepraszam... - stęknął Lakszmee, gdy dłoń zacisnęła się mocniej na jego gardle.
Sues był silny, a Lakszmee lekki, więc wystarczył jeden zamach, by chłopak uderzył w przeciwną ścianę. Odbił się od niej i upadł na podłogę.
- Wróć za dwa decylata – mruknął mężczyzna, po czym zignorował chłopaka i zajął się własnymi sprawami.
Wściekły i obolały, Lakszmee opuścił budynek, po czym spojrzał na zawieszone nad czarnymi krzewami czerwone słońce, nieruchome od zarania dziejów. Nienawidził swojego życia i tej przeklętej planety. Była brzydka, upiorna i niegościnna. Mogłoby się wydawać, że tkwiąc tu od urodzenia, Lakszmee powinien w pełni akceptować otaczający go świat, ale dostęp do obcych informacji uświadomił mu, że istnieją miejsca dużo piękniejsze i przyjaźniejsze niż Olik. Niestety podróże międzygwiezdne tutaj wciąż były niedostępne dla przeciętnych obywateli.
Chłopak wytarł krew spod nosa, kopnął leżący na ziemi kamyk, by trochę odreagować, i ruszył przed siebie. Nie miał nawet konkretnego celu. Żył na ulicy, próbował się jakoś odnaleźć, ale kiepsko mu to wychodziło. Starał się zdobyć jakikolwiek autorytet, ale było to bardzo trudne, biorąc pod uwagę fakt, że wyglądał tak, jakby się go dało złamać jedną ręką. Niedawno skończył czterysta dziewięćdziesiąt jeden olikańskich lat, więc przekroczył już wiek pełnoletności, ale nikt nie dawał mu więcej niż czterysta trzydzieści.
Gdyby tylko udało się stąd uciec, zniknąć i nigdy nie wracać, zacząć wszystko od nowa... Lakszmee myślał o tym nieustannie, ale każdy decyrok przypominał mu, jak ciężko wyrwać się z tego szamba.
Szedł przed siebie bez celu, gapił się w swoje stare, zniszczone buty, nie myśląc nawet o tym, gdzie się znajdował. Każda część miasta i tak wyglądała identycznie. Rzędy szarych, małych kostek zwanych budynkami ciągnęły się w nieskończoność. Istniały oczywiście piękne, bogate dzielnice, ale Lakszmee nie śmiał postawić tam nogi w strachu, co wiedźmy ze straży mogłyby mu zrobić. Pogrążony w myślach tak bardzo odciął się od otaczającego świata, że dopiero gdy jego głowa spotkała się z czymś twardym, powrócił do rzeczywistości.
Uniósł wzrok i wiedział już, co zablokowało mu drogę. Przed sobą miał zwykły słup, ale nie to przykuło jego uwagę. Dalej znajdował się wielki pojazd zwiadowczy, czarny, opancerzony i toporny w kształcie, jak te, które widywał czasem w książkach. Gapił się weń przez chwilę, myśląc, jak cudownie byłoby mieć taki własny, po czym nagle go olśniło. Położył się na ziemi i spojrzał pod spód wozu. Tak jak myślał, rama była wystarczająco szeroka, by go utrzymać, a biorąc pod uwagę jego gabaryty, mógł się spokojnie zmieścić między nią a podwoziem. Pomysł zdawał się szalony, ale Lakszmee był już tak zdesperowany, że nie myślał o ryzyku. Chciał po prostu uciec, a pojazd tego typu bez wątpienia zapuszczał się w odległe zakątki planety. Kto wie, może mógł go nawet zawieść na drugi kraniec pasa życia. Wciąż ta sama planeta, ale zawsze jakiś krok do przodu. Nie zastanawiając się dłużej, Lakszmee wsunął się na ramę i położył na niej na wznak. Ponieważ zmęczenie dawało się mu mocno we znaki, wkrótce zapadł w niespokojny sen.
Lakszmee nie miał pojęcia, jak długo spał, ale jedno nie ulegało wątpliwości: poruszał się. Pojazd mknął w nieznanym mu kierunku.
Przebytej odległości Lakszmee również nie potrafił określić, ale gdy pojazd się wreszcie zatrzymał, chłopak poczuł niesamowitą ulgę. Być może właśnie zaczynało się dla niego nowe życie. Chociaż słyszał kroki i rozmowy, nie zniechęciło go to, by wyjść ze swej kryjówki. Umiał szybko biegać, więc nawet jeśli miał zostać zauważony, wiedział, że zdoła umknąć. Robił to już wielokrotnie. Wyczołgał się zza podwozia, otrzepał z kurzu i wstał. Wiatr wiał mu w twarz i jedyne, co przed sobą widział, to skaliste pustkowie. Odwrócił się w przeciwnym kierunku i zamarł. Przed nim stała grupa kilkunastu osób, mężczyzn i wiedźm, choć głównie tych drugich. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że część z nich mierzyła do niego z wielostrzałówek. Kiedyś Lakszmee obiecał sobie, że już nigdy nie będzie się bać, ale teraz miał nogi jak z waty. Nie jeden, lecz trzy pojazdy zwiadowcze stały na poboczu drogi. Kto wie, czy nie przebywało w nich więcej osób, choć i ta liczba wycelowanych w Lakszmee długich luf broni wystarczyła.
- Kim jesteś?! - krzyknęła jedna z wiedźm.
Wyglądała na prawdziwego żołnierza ze swymi ciężkimi butami i popielatymi spodniami, które opinały liczne pasy i przytwierdzone do nich bronie. Nawet jej krótka brązowa kurtka miała na piersi znajome insygnium: czarny krzyż.
- Lakszmee! Mam na imię Lakszmee... Jestem nikim – wykrztusił chłopak przez zaciśnięte gardło.
Nie miał pojęcia, w co się wpakował, ale czuł, że popełnił straszliwy błąd. Z deszczu pod rynnę – tak wyglądało całe jego życie.
- Zaprowadzić go do mnie. - Wiedźma skinęła na jednego z uzbrojonych mężczyzn.
Lakszmee na razie się nie odzywał. Bał się, że każdego jego słowo może wpuścić go w jeszcze większe kłopoty. Nie stawiał oporu. Dał się posadzić na stołku w jednym z pojazdów i z przejęciem czekał na dalszy rozwój wydarzeń.
Wkrótce znalazł się sam na sam z wiedźmą, która zapewne tu dowodziła. Teraz mógł się przyjrzeć jej nieco dokładniej. Zdjęła brązową kurtkę, odsłaniając czarny golf bez rękawów, i poprawiła spięte w kok blond włosy, których kosmyki opadały jej na policzek. Wzięła drugi stołek i usiadła naprzeciwko Lakszmee. Blisko, zbyt blisko, jak na gust chłopaka, który przez całe swoje życie starał się trzymać od wiedźm jak najdalej. Chłód jej intensywnie błękitnych oczu przenikał go do kości.
- Musisz mi powiedzieć całą prawdę – oznajmiła ze spokojem.
Choć Lakszmee wcale nie zamierzał kłamać, jak na razie słowa przychodziły mu z trudem, zwłaszcza gdy kobieta położyła dłoń na jego czole i prawie dotknęła jego prawego ucha swoimi ustami.
Nie... Będzie używać na mnie swojej mocy wiedźmy – pomyślał Lakszmee z trwogą. Ale nie było już odwrotu.
- Jeszcze raz, kim jesteś? - spytała kobieta z zadziwiającą delikatnością.
- Mówiłem... Lakszmee. Nikt. Zero. Śmieć. - Chłopak miał prawie łzy w oczach. Nacisk, który poczuł w swojej głowie, przypomniała mu o matce. Choć tej wiedźmy bał się nawet bardziej. Była żołnierzem, na pewno wyćwiczyła do perfekcji swoje zdolności parapsychiczne.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Chciałem uciec. Zobaczyłem ten pojazd i chciałem nim uciec.
- Przed czym?
- Przed moim życiem.
Przesłuchanie skończyło się równie szybko, co zaczęło. Lakszmee poczuł niesamowitą ulgę, gdy wiedźma wstała i otworzyła drzwi.
- Pilnuj go. Zaraz wrócę – rozkazała podwładnemu.
Lakszmee czekał jak na szpilkach. Czyżby naradzali się w jego sprawie? Widział coś, czego nie powinien widzieć? Będą się chcieli go pozbyć? W głowie układało się mu mnóstwo scenariuszy i każdy go na swój sposób przerażał, ale werdykt mógł być tylko jeden.
Wiedźma wróciła, Lakszmee zadrżał.
- Wysadzimy cię w najbliższym mieście. I tak będziemy przez nie przejeżdżać. Potem musisz sobie radzić sam – wyjaśniła z niemijającym spokojem.
I wtedy Lakszmee poczuł się tak, jakby pasmo nieszczęść wreszcie zostało przerwane. Serce zabiło mu szybciej, ale z radości, nie ze strachu.
- Dziękuję – odparł.
Wstał obolały, jak zwykle. Do tego też zdążył się przyzwyczaić, i to dawno temu. Spojrzał na swoje ubranie, niechlujnie rzucone na podłogę. Naciągnął na nogi nieco obcisłe spodnie w kolorze zgniłej zieleni, po czym włożył brązową, asymetryczną tunikę. Mimo że wąska, i tak wisiała na jego wychudzonej sylwetce. Ubranie, choć wysłużone, jeszcze jakoś się trzymało, ale buty były już bliskie rozpadu.
Lakszmee spojrzał na mężczyznę, który wciąż wylegiwał się na trójkątnym łóżku. Był wysoki i barczysty, nos miał nieco skrzywiony, pewnie po jakiejś dawnej walce. Mężczyzna podrapał się po kroczu, wpychając wielką łapę w zawiązywane na sznurek spodnie. Lakszmee się bał, ale starał się tego nie okazywać. Strach w niczym nie pomagał.
- Jesteśmy w końcu kwita? - spytał chłopak, udając pewnego siebie.
Mężczyzna wstał powoli, z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Jak mamy być kwita, skoro byłeś beznadziejny? - mruknął.
W takich chwilach Lakszmee czuł, jak się w nim gotuje, ale cóż miał zrobić? Od najmłodszych lat na każdym kroku przypominano mu, że jest śmieciem, nikim, zerem. Nienawidził za to swojej matki, podłej wiedźmy. Na Oliku wszystkie kobiety były wiedźmami, ale czasem dochodził do wniosku, że gniew, humory i pogarda jego matki przewyższały je wszystkie. Nic dziwnego, że uciekł z domu. Potem przyszło włóczęgostwo, prostytucja i złodziejstwo. Wolał to od terroru wiedźmy, ale do tej pory nie do końca zdawał sobie sprawę, co się stanie, gdy okradnie kogoś takiego jak Sues. Czy może inaczej: gdy zostanie złapany na gorącym uczynku przez kogoś takiego jak Sues. Najwyraźniej mężczyźni mogli być równie niebezpieczni, co wiedźmy, a Sues ponoć należał do gangu i niejedną wysłał na tamten świat. Szkoda tylko, że Lakszmee nie wiedział tego wcześniej.
- Skoro jestem taki beznadziejny, to czemu tak bardzo chcesz mnie rypać? - Czasem nie umiał się powstrzymać.
Został spoliczkowany tak mocno, że wpadł na pobliskie półki i prawie go zamroczyło. Poczuł, jak Sues chwyta go za ubranie i przyciska do ściany.
- Uważasz, że traktuję cię źle? - warknął gangster. - Wolisz, żebym przywiązał cię do łóżka i inkasował opłaty od każdego, kto chce sobie poużywać na twojej żałosnej dupie?! Tak wolisz odpracować to, co mi zabrałeś?!
Bez wątpienia Sues musiał mieć do niego jakąś słabość, skoro trzymał go przy sobie. Lakszmee zaintrygował już wielu. Każdy zwracał uwagę na jego oczy, prawe brązowe, lewe jasnozielone, rzadka mutacja. Intensywnie czarne włosy i blada cera uchodziły tu za atrakcyjny kontrast, a tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na żeńską prostytutkę.
- Przepraszam... - stęknął Lakszmee, gdy dłoń zacisnęła się mocniej na jego gardle.
Sues był silny, a Lakszmee lekki, więc wystarczył jeden zamach, by chłopak uderzył w przeciwną ścianę. Odbił się od niej i upadł na podłogę.
- Wróć za dwa decylata – mruknął mężczyzna, po czym zignorował chłopaka i zajął się własnymi sprawami.
Wściekły i obolały, Lakszmee opuścił budynek, po czym spojrzał na zawieszone nad czarnymi krzewami czerwone słońce, nieruchome od zarania dziejów. Nienawidził swojego życia i tej przeklętej planety. Była brzydka, upiorna i niegościnna. Mogłoby się wydawać, że tkwiąc tu od urodzenia, Lakszmee powinien w pełni akceptować otaczający go świat, ale dostęp do obcych informacji uświadomił mu, że istnieją miejsca dużo piękniejsze i przyjaźniejsze niż Olik. Niestety podróże międzygwiezdne tutaj wciąż były niedostępne dla przeciętnych obywateli.
Chłopak wytarł krew spod nosa, kopnął leżący na ziemi kamyk, by trochę odreagować, i ruszył przed siebie. Nie miał nawet konkretnego celu. Żył na ulicy, próbował się jakoś odnaleźć, ale kiepsko mu to wychodziło. Starał się zdobyć jakikolwiek autorytet, ale było to bardzo trudne, biorąc pod uwagę fakt, że wyglądał tak, jakby się go dało złamać jedną ręką. Niedawno skończył czterysta dziewięćdziesiąt jeden olikańskich lat, więc przekroczył już wiek pełnoletności, ale nikt nie dawał mu więcej niż czterysta trzydzieści.
Gdyby tylko udało się stąd uciec, zniknąć i nigdy nie wracać, zacząć wszystko od nowa... Lakszmee myślał o tym nieustannie, ale każdy decyrok przypominał mu, jak ciężko wyrwać się z tego szamba.
Szedł przed siebie bez celu, gapił się w swoje stare, zniszczone buty, nie myśląc nawet o tym, gdzie się znajdował. Każda część miasta i tak wyglądała identycznie. Rzędy szarych, małych kostek zwanych budynkami ciągnęły się w nieskończoność. Istniały oczywiście piękne, bogate dzielnice, ale Lakszmee nie śmiał postawić tam nogi w strachu, co wiedźmy ze straży mogłyby mu zrobić. Pogrążony w myślach tak bardzo odciął się od otaczającego świata, że dopiero gdy jego głowa spotkała się z czymś twardym, powrócił do rzeczywistości.
Uniósł wzrok i wiedział już, co zablokowało mu drogę. Przed sobą miał zwykły słup, ale nie to przykuło jego uwagę. Dalej znajdował się wielki pojazd zwiadowczy, czarny, opancerzony i toporny w kształcie, jak te, które widywał czasem w książkach. Gapił się weń przez chwilę, myśląc, jak cudownie byłoby mieć taki własny, po czym nagle go olśniło. Położył się na ziemi i spojrzał pod spód wozu. Tak jak myślał, rama była wystarczająco szeroka, by go utrzymać, a biorąc pod uwagę jego gabaryty, mógł się spokojnie zmieścić między nią a podwoziem. Pomysł zdawał się szalony, ale Lakszmee był już tak zdesperowany, że nie myślał o ryzyku. Chciał po prostu uciec, a pojazd tego typu bez wątpienia zapuszczał się w odległe zakątki planety. Kto wie, może mógł go nawet zawieść na drugi kraniec pasa życia. Wciąż ta sama planeta, ale zawsze jakiś krok do przodu. Nie zastanawiając się dłużej, Lakszmee wsunął się na ramę i położył na niej na wznak. Ponieważ zmęczenie dawało się mu mocno we znaki, wkrótce zapadł w niespokojny sen.
Lakszmee nie miał pojęcia, jak długo spał, ale jedno nie ulegało wątpliwości: poruszał się. Pojazd mknął w nieznanym mu kierunku.
Przebytej odległości Lakszmee również nie potrafił określić, ale gdy pojazd się wreszcie zatrzymał, chłopak poczuł niesamowitą ulgę. Być może właśnie zaczynało się dla niego nowe życie. Chociaż słyszał kroki i rozmowy, nie zniechęciło go to, by wyjść ze swej kryjówki. Umiał szybko biegać, więc nawet jeśli miał zostać zauważony, wiedział, że zdoła umknąć. Robił to już wielokrotnie. Wyczołgał się zza podwozia, otrzepał z kurzu i wstał. Wiatr wiał mu w twarz i jedyne, co przed sobą widział, to skaliste pustkowie. Odwrócił się w przeciwnym kierunku i zamarł. Przed nim stała grupa kilkunastu osób, mężczyzn i wiedźm, choć głównie tych drugich. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że część z nich mierzyła do niego z wielostrzałówek. Kiedyś Lakszmee obiecał sobie, że już nigdy nie będzie się bać, ale teraz miał nogi jak z waty. Nie jeden, lecz trzy pojazdy zwiadowcze stały na poboczu drogi. Kto wie, czy nie przebywało w nich więcej osób, choć i ta liczba wycelowanych w Lakszmee długich luf broni wystarczyła.
- Kim jesteś?! - krzyknęła jedna z wiedźm.
Wyglądała na prawdziwego żołnierza ze swymi ciężkimi butami i popielatymi spodniami, które opinały liczne pasy i przytwierdzone do nich bronie. Nawet jej krótka brązowa kurtka miała na piersi znajome insygnium: czarny krzyż.
- Lakszmee! Mam na imię Lakszmee... Jestem nikim – wykrztusił chłopak przez zaciśnięte gardło.
Nie miał pojęcia, w co się wpakował, ale czuł, że popełnił straszliwy błąd. Z deszczu pod rynnę – tak wyglądało całe jego życie.
- Zaprowadzić go do mnie. - Wiedźma skinęła na jednego z uzbrojonych mężczyzn.
Lakszmee na razie się nie odzywał. Bał się, że każdego jego słowo może wpuścić go w jeszcze większe kłopoty. Nie stawiał oporu. Dał się posadzić na stołku w jednym z pojazdów i z przejęciem czekał na dalszy rozwój wydarzeń.
Wkrótce znalazł się sam na sam z wiedźmą, która zapewne tu dowodziła. Teraz mógł się przyjrzeć jej nieco dokładniej. Zdjęła brązową kurtkę, odsłaniając czarny golf bez rękawów, i poprawiła spięte w kok blond włosy, których kosmyki opadały jej na policzek. Wzięła drugi stołek i usiadła naprzeciwko Lakszmee. Blisko, zbyt blisko, jak na gust chłopaka, który przez całe swoje życie starał się trzymać od wiedźm jak najdalej. Chłód jej intensywnie błękitnych oczu przenikał go do kości.
- Musisz mi powiedzieć całą prawdę – oznajmiła ze spokojem.
Choć Lakszmee wcale nie zamierzał kłamać, jak na razie słowa przychodziły mu z trudem, zwłaszcza gdy kobieta położyła dłoń na jego czole i prawie dotknęła jego prawego ucha swoimi ustami.
Nie... Będzie używać na mnie swojej mocy wiedźmy – pomyślał Lakszmee z trwogą. Ale nie było już odwrotu.
- Jeszcze raz, kim jesteś? - spytała kobieta z zadziwiającą delikatnością.
- Mówiłem... Lakszmee. Nikt. Zero. Śmieć. - Chłopak miał prawie łzy w oczach. Nacisk, który poczuł w swojej głowie, przypomniała mu o matce. Choć tej wiedźmy bał się nawet bardziej. Była żołnierzem, na pewno wyćwiczyła do perfekcji swoje zdolności parapsychiczne.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Chciałem uciec. Zobaczyłem ten pojazd i chciałem nim uciec.
- Przed czym?
- Przed moim życiem.
Przesłuchanie skończyło się równie szybko, co zaczęło. Lakszmee poczuł niesamowitą ulgę, gdy wiedźma wstała i otworzyła drzwi.
- Pilnuj go. Zaraz wrócę – rozkazała podwładnemu.
Lakszmee czekał jak na szpilkach. Czyżby naradzali się w jego sprawie? Widział coś, czego nie powinien widzieć? Będą się chcieli go pozbyć? W głowie układało się mu mnóstwo scenariuszy i każdy go na swój sposób przerażał, ale werdykt mógł być tylko jeden.
Wiedźma wróciła, Lakszmee zadrżał.
- Wysadzimy cię w najbliższym mieście. I tak będziemy przez nie przejeżdżać. Potem musisz sobie radzić sam – wyjaśniła z niemijającym spokojem.
I wtedy Lakszmee poczuł się tak, jakby pasmo nieszczęść wreszcie zostało przerwane. Serce zabiło mu szybciej, ale z radości, nie ze strachu.
- Dziękuję – odparł.
Porucznik Bri – tak się tu wszyscy zwracali do przywódczyni, poza tym jednak Lakszmee dowiedział się niewiele. Nie miał pojęcia, dokąd i po co zmierza to całe zbiorowisko. Bez wątpienia nie wszyscy tu byli żołnierzami, ale i tak niechętnie odpowiadali na pytania. Zresztą Lakszmee nie zadawał ich zbyt wiele, bo w sumie po co? Chciał po prostu uciec, zacząć wszystko od nowa, być bezpiecznym. Chciał, żeby koszmar wreszcie się skończył, i choć nie miał żadnej gwarancji, że tak się właśnie stanie, przepełniała go nadzieja oraz optymizm, po raz pierwszy od bardzo dawna.
Otaczający go ludzie oprócz żołnierzy musieli być uczonymi, bo zauważył, że studiują jakieś mapy, zdjęcia i książki. Gdy Lakszmee doszedł do wniosku, że nikt się specjalnie nie przejmuje stertą papierów leżących na podłodze, podniósł jedną z kartek i zaczął przeglądać. Gdyby były to tajne dokumenty, pewnie nie trzymaliby ich gdzie popadnie, więc uznał, że nic się nie stanie, jeśli rzuci okiem. Z początku tekst wydawał mu się nudny i niezrozumiały, pełen dziwnych słów w obcym języku łącznie z ich tłumaczeniem, ale po dokładniejszej lekturze zdał sobie sprawę, że niektóre z nich wyglądają bardzo znajomo.
- Zaraz... - wymamrotał. - Już to kiedyś... No tak! Słownik języka drapieżców profesora Tanataki! Pomagałem mu go opracować, ale jazda – ucieszył się Lakszmee, gdy ożyły dobre wspomnienia. Wszystko nagle powróciło, ta część życia, która nie była taka straszna.
Rudowłosa wiedźma, zajmująca się przeglądaniem większości papierów spojrzała na Lakszmee w szoku, a Bri momentalnie przestała czyścić broń i zaczęła obserwować sytuację z zaciekawieniem.
- Co powiedziałeś? - wypaliła uczona.
- Profesora Tanataka... znałem go. Mieszkał w sąsiedztwie. W każdym razie zawsze się do niego wymykałem, jak mi matka za bardzo w kość dawała. To był taki miły facet... nie przeszkadzało mu, że tam przyłaziłem. I zawsze prowadził masę badań, miał jakieś mapy i zapiski, i w ogóle... Pomagałem mu to wszystko uporządkować i opowiadał mi, jak był w krainie Drapieżców, i o swoich przygodach... - Lakszmee był tak podekscytowany, że ledwo mu tchu starczało, gdy opowiadał. - Chciał mi tyle powiedzieć i tyle pokazać... szkoda, że umarł tak wcześnie.
- Znałeś profesora Tanatakę? Osobiście? - dopytywała uczona.
- No przecież właśnie powiedziałem.
- Kojarzysz te mapy?
Wspomnienia ożywały coraz bardziej, przy każdej przejrzanej stronie.
- Widziałem je milion razy. Profesor opowiadał mi o starożytnych skarbach, które się tam być może znajdują.
- A powiedział ci, gdzie się dokładnie znajdują?
Lakszmee zmarszczył brwi. Chyba zaczynał rozumieć, o co chodzi w tej całej wyprawie.
- Być może... - mruknął podejrzliwie.
- Wybacz na chwilę – rzekła do niego Bri i skinęła na uczoną.
Lakszmee stał pod prysznicem i czuł, jak woda go przyjemnie oczyszcza, przynajmniej powierzchownie. Po tym jak Sues sobie na nim ulżył, chłopak naprawdę marzył o kąpieli. Ciało bolało go już trochę mniej i prawie zapomniał o poprzednich problemach. Teraz zastanawiał się, jak dalej potoczą się jego losy, po tym wszystkim, co powiedział. Najwyraźniej posiadał informacje, które bardzo zaintrygowały podróżników. Musiał to rozegrać jak najlepiej, bo kolejna taka szansa mogła się nie trafić.
Gdy wyszedł z łazienki, Bri poprosiła go na stronę. Domyślał się, że musiała być po jakiejś naradzie, która odbyła się za jego plecami. Nie czuł się dobrze sam na sam z wiedźmą, ale musiał jakoś to zdzierżyć.
- Chciałabym, żebyś mi jeszcze raz opowiedział o profesorze Tanatace, dobrze? Na spokojnie – poprosiła Bri i znowu mu położyła rękę na czole.
Tylko nie to – pomyślał Lakszmee. Nie chciał mieć znowu sprawdzanego umysłu pod kątem prawdomówności, ale zacisnął zęby, gotów znieść dyskomfort, jeśli miałby on prowadzić do jakichś korzyści.
- Wiem, że był wielkim uczonym... - podjął niepewnie. - Wiem, że żaden inny mężczyzna nie zaszedł tak daleko w tej dziedzinie... Właściwie to żaden człowiek. Mówił, że był na ciemnej stronie i że żył z Drapieżcami. Mówił, że nikt nie chciał mu wierzyć. Mówił, że szukał pradawnych skarbów i że wiedział, gdzie się mogą znajdować, ale Drapieżcy nie chcieli go tam zabrać.
- Czemu?
- Bo się bali. Bali się zbliżać do
tamtego miejsca.
- Którego miejsca?
- Pokazywał mi na mapie.
- Wiesz, gdzie się ono znajduje?
- Wiem.
Bri nie ciągnęła dłużej przesłuchania. Oderwała się od Lakszmee i spojrzała mu prosto w oczy.
- Powiedziałeś prawdę, więc ja również ci ją powiem – rzekła. - To prywatna ekspedycja opłacana przez bardzo majętną osobę. Osobę, która od lat zafascynowana jest ciemną stroną i odkryciami Tanataki. Za znalezione skarby zaoferowała nam ogromne sumy. A że jestem człowiekiem honoru, postanowiłam, że dam ci wybór. Możemy ci zapłacić teraz w zamian za to, że pozwolisz mi wysondować swój umysł i wyłowić przydatne nam informacje, a potem zostawimy cię w najbliższym mieście albo... Dołączysz do ekspedycji i udasz się z nami na ciemną stronę. Jeśli uda nam się odnaleźć skarby, zarobisz niewyobrażalnie więcej, ale jeśli dasz ciała, możesz umrzeć. Jaka jest twoja decyzja?
Nie chodziło tylko o pieniądze, nie chodziło tylko o chęć zmian, ani też o strach przed mocą wiedźm. Lakszmee po prostu czuł, co jest właściwym wyborem, chociażby ze względu na pamięć o dawnym mentorze, przyjacielu, wujku... Sam nie wiedział, jak go nazwać.
- Jadę z wami – oznajmił.
Do tej pory kierowali się cały czas na południe, wzdłuż pasa życia, dlatego słońce stało niezmiennie w tej samej pozycji, ale w końcu musieli odbić w stronę ciemności.
- Napatrz się dobrze, bo długo nie będziesz go oglądać – rzuciła Bri do Lakszmee, który stał na krawędzi urwiska i gapił się w dużą tarczę czerwonego karła.
Kraina ciemności, że też porwał się na coś takiego. Z drugiej strony, skoro Tanataka dał radę, to czemu nie on? Na pewno było to lepsze od ciągłego smrodu, głodu, bicia i gwałtów. Wszystko było lepsze od życia, które Lakszmee zostawił daleko za sobą. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Tym razem nie zatrzymali się na całkowitym pustkowiu. W dolinie widać było budynki, a na wzgórzu po prawej rozciągał się gęsty, czarny las. Nieopodal również znajdowało się trochę domów i stacji zaopatrzeniowych. To był ostatni przystanek, by uzupełnić zapasy i nabrać sił przed główną częścią wyprawy. Potem będą już zdani tylko na siebie. Do pradawnych ruin została niewielka droga, ale bez wątpienia najtrudniejsza. Podobno wielu śmiałków zginęło już w krainie mroku, ale ani Lakszmee, ani jego nowi towarzysze nie zamierzali podzielić ich losu.
Największą władzę w drużynie miały w zasadzie dwie wiedźmy: Bri jako najwyższa stopniem wojskowa i Len, ruda, trochę nawiedzona archeolog. Na szczęście towarzystwo mężczyzn trochę Lakszmee uspokajało. W szczególności Dadaro zdawał się interesującym człowiekiem, może dlatego, że trochę przypominał chłopakowi Tanatakę. Również specjalizował się w językach, między innymi antycznych i tym Drapieżców. Zaś Nori był prawą ręką Bri i zaimponował Lakszmee swą siłą oraz wysokim stopniem, choć jego potężna sylwetka kojarzyła mu się trochę z mężczyznami, od których nie raz zbierał cięgi.
Zatrzymali się i Lakszmee poczuł, że zaczyna się niepokoić. Nie chodziło o to, że coś się stało. Jak na razie wszystko przebiegało pomyślnie. Ale chłopak wiedział, że znaleźli się już w krainie mroku, miejscu, o którym krążyło wiele przerażających historii, a oni właśnie mieli opuścić pojazdy i doświadczyć tego, co znajduje się na zewnątrz.
- Nie martw się, póki mamy światło, jesteśmy bezpieczni – uspokoiła go Bri, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Tutejsze stworzenia boją się wszelkiego światła, które nie pochodzi od roślin i gwiazd.
Najwięcej otuchy dodał Lakszmee fakt, że drużyna naprawdę wyglądała na doskonale przygotowaną i zorganizowaną. Żołnierze od razu pochwycili wielostrzałówki z doczepionymi do nich latarkami. Jako pierwsi wyszli na zewnątrz, w pełnej gotowości bojowej, a pozostali ludzie od razu zaczęli ustawiać ogrodzenie ze świecących rurek.
- Nie stój tak! Pomóż Noriemu rozpalić ognisko! - krzyknęła Bri na Lakszmee.
Nie ulegało wątpliwości, że liczyła się sprawna praca, więc chłopak posłuchał. Rozniecenie ognia przyniosło mu ogromną ulgę. Nie tylko dlatego, że czuł się przy nim bezpieczniejszy, ale też przez to, że panował tu przejmujący chłód. Na szczęście znalazła się dla Lakszmee zapasowa kurtka.
- Mówiłeś, że wiesz, gdzie znajdują się ruiny. Pokaż. - Len rozłożyła mapę przy ognisku, gdy obóz był już gotowy.
Mapowanie terenu po ciemnej stronie było niezwykle trudne, ale na przestrzeni lat Olikanie zdołali to uczynić, choć znaczna część ciemnej strony pozostawała niezbadanym, dziewiczym terytorium, na którym ludzie i tak by nie przetrwali.
- Jesteś pewien? - zdziwiła się archeolog, gdy Lakszmee wskazał na jałowe wzgórza.
- Profesor mówił, że miejsce to zostało zagrzebane głęboko pod gruzami. Nie wiem, czy będzie się tam łatwo dostać – wyjaśnił chłopak.
- Mimo to zaryzykujemy – oznajmiła Bri. - Nie pozwolę, żebyśmy stąd wrócili z pustymi rękami.
- Obyśmy w ogóle stąd wrócili – odezwał się jeden z naukowców, który chyba zaczynał mieć wątpliwości, ale został przywołany do porządku przez pozostałych.
Lakszmee również nie był do końca spokojny. Trafił w przerażające miejsce, z własnej woli, ale jednak. Dookoła obozowiska panował taki mrok, że nie widać było w zasadzie nic, oprócz majaczących w oddali punkcików, świetlistych roślin, które pokrywały wiele tutejszych terenów. Jednak ich światło było zbyt słabe, by ludzie mogli się tu swobodnie poruszać. Olik nie posiadał żadnego księżyca, więc na niebie widniały tylko słabo widoczne w poświacie ogniska gwiazdy. I coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że gdy Lakszmee uniósł głowę, otworzył usta ze zdumienia i zamarł w niemym szoku oraz zachwycie.
- Zorza polarna. Pole magnetyczne jest na tyle silne, że widać ją aż tutaj – skomentowała Len.
Kraina, do której trafił Lakszmee była przerażająca, ale też w pewien sposób piękna.
Dotarli już bardzo blisko celu, ale nawet pojazdy zwiadowcze nie mogły wjechać na skaliste, poszarpane wzgórza. Ostatni odcinek trasy należało odbyć pieszo i nie dało się ukryć, że napięcie wśród załogi było wyczuwalne. Choć przygotowywali się na to od dawna, strachu i wątpliwości nie dało się uniknąć, ale Bri zdawała się całkiem pewna siebie.
- Wiem, że Lakszmee nie kłamie – zapewniła, przypinając latarkę do broni. - Za kilka decylat będziemy bogaci.
Chłopak sam nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po raz pierwszy ktoś tak w niego wierzył i, o dziwo, Lakszmee czuł się z tym niekomfortowo. Tak jakby był tego wszystkiego niegodny. Jakby spoczywała na nim zbyt wielka odpowiedzialność.
- Weźcie ze sobą okulary noktowizyjne – rozkazała Bri. - Wiem, że nie mam dla ciebie wolnej pary, ale trzymaj się blisko mnie, to wszystko będzie dobrze – zwróciła się do Lakszmee.
Wychodząc na zewnątrz, chłopaka uderzył jeszcze większy chłód, niż poprzednio. Odruchowo zacisnął zęby. Teraz już nie było odwrotu.
Sam nie wiedział, co przerażało go bardziej, ciemność czy cisza. Sądził, że w tak dzikiej krainie zewsząd będą go dochodzić odgłosy zwierząt, ale nie. Do jego zmysłów docierały jedynie słabe punkciki świetlistych roślin, rysujące kontury wzgórz, gwiazdy nad głową oraz kamienie, po których się przemieszał, oświetlane blaskiem latarek. I oczywiście przejmujące zimno.
Droga nie należała do przyjemnych, należało się cały czas piąć w górę, omijając większe głazy, a niekiedy się na nie wdrapując. Racje żywnościowe dodały Lakszmee sił, ale i tak w końcu zaczęło dopadać go zmęczenie.
- Już niedaleko, jeszcze trochę... - Bri zmotywowała swoich ludzi i zatrzymała się na chwilę, oświetlając okolicę dookoła.
Latarki były tu niezbędne, nawet przy okularach noktowizyjnych. Światło odstraszało drapieżniki. A przynajmniej powinno.
Nagły świst nie przeraził Lakszmee tak bardzo jak to, co usłyszał moment później. Śmierć nie była mu obca. Widział kiedyś, jak podrzynają człowiekowi gardło, słyszał jego charczenie i stękanie. Krótkie, a jednak niesamowicie zapadające w pamięć. Teraz to wróciło, te odgłosy brzmiały niemalże identycznie.
- Strzała! - wrzasnął Nori i poświecił na leżącą sylwetkę. Gardło ofiary zostało przebite na wylot. Lakszmee zamarł.
- Do szyku! - rozkazała Bri, zachowując zimną krew, i wszyscy wojskowi natychmiast zgrupowali się wokół reszty.
Lakszmee wiedział o tym tylko dlatego, że widział światło ich latarek. Poza tym jednak otaczała go czerń. Był tak przerażony, że stał jak skamieniały. I tak niewiele mógłby zdziałać, skoro nie widział praktycznie nic. Za to słyszał, i to działało na jego zmysły bardziej, niż cokolwiek do tej pory. Słyszał pojedyncze strzały i świsty, i wrzaski, i odgłosy śmierci.
- Strzelać bez rozkazu! - krzyknęła Bri.
Błyski, ogłuszający hałas, chaos – już tylko tyle docierało do świadomości Lakszmee. Strach sparaliżował go do reszty, wszystko zdawało się z jednej strony nierealne, a z drugiej tak bliskie i wrogie. Chłopak poczuł, jak Bri chwyta go za ubranie, ciągnie gdzieś i wciska między skały. Rozpadlina, Lakszmee wymacał rękami jej kontury, mógł się tu wcisnąć i schować. Uczynił tak, skulił się i zatkał uszy. Zaciskał powieki, mimo że i tak ogarniała go ciemność. Dyszał szybko i myślał tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej stąd, chociażby w plugawym łóżku Suesa. Wszystko było lepsze od tego. Zasada z deszczu pod rynnę potwierdzała się po raz kolejny.
Lakszmee nie miał pojęcia, jak długo tkwił w rozpadlinie ani co się działo przez ten czas, ale gdy poczuł, że ktoś łapie go za łydkę i wywleka na zewnątrz, dosłownie zemdlał ze strachu.
Gdy Lakszmee się ocknął, wciąż otaczała go ciemność, ale zauważył jedną różnicę w stosunku do poprzedniej sytuacji. Czuł ciepło. Emanowało z otoczenia, między innymi z kamienia, który stykał się z jego głową. Ciepłodajne głazy? Lakszmee wydawało się, że profesor Tanataka kiedyś coś o tym wspominał. Jednak na tym kończyły się pozytywy. Chłopak miał spętane ręce, do tego sznur na szyi. Próbował się poruszyć, ale ktoś najwyraźniej uwiązał go jak zwierzę, co mocno ograniczało pole manewru.
- Lakszmee... - usłyszał głos Bri. - Jesteś cały?
- Tak. A ty?
- Wszystko w porządku. Tylko nie wpadaj w panikę. Wydostaniemy się stąd.
- To już koniec, to już koniec, to już koniec... - lamentowała Len, przecząc słowom Bri.
- Połowa naszych przyjaciół nie żyje. Pożrą ich, jak zwierzęta. A potem pożrą nas – dołączył się Dadaro, szlochając.
- Zamilczcie! Nie możemy się poddać! - Bri chyba jako jedyna zachowywała zimną krew. - Lakszmee, to bardzo ważne. Musisz nam powiedzieć, jak Tanataka przetrwał wśród drapieżców. Czemu mu zaufali?
- Co z twoją mocą wiedźmy? - spytał chłopak.
- Nie działa na drapieżców.
Przez chwilę Lakszmee w ogóle się nie odzywał. Siedział jak w transie, nie mogąc uwierzyć we wszystko, co się właśnie działo. Jak to połowa zginęła? Trzymali ich na później? Na kolejny posiłek? Nie, nie mógł tak skończyć.
- Weź się w garść, do cholery! Płakanie ze strachu nic nam nie pomoże! - Bri przywróciła go do porządku.
Otrząsnął się i pozbierał. Wiedźma miała rację. To nie był dobry moment na okazywanie słabości.
- Mówił, że znalazł dziecko. Było ranne i wycieńczone. Dziecko drapieżców. Ale uratował je i zwrócił plemieniu. Nie wiem, czy to wszystko. On był szczególnym człowiekiem, z wielką charyzmą, może zrobił coś jeszcze, że go nie pożarli – wyjaśnił chłopak.
- To nas prowadzi donikąd – dało się słyszeć kolejny zdesperowany głos.
- Słuchaj... nasz tłumacz nie żyje, ale ty pomagałeś profesorowi, musiałeś poznać ich język – kontynuowała Bri.
- Nie pamiętam, to było dawno... Może jakieś pojedyncze słowa, ale... Przepraszam. - Lakszmee zwiesił głowę i zacisnął powieki, żeby powstrzymać łzy, co i tak się nie udało.
Znowu czuł się jak śmieć i zero. Był kompletnie bezużyteczny. Nie dość, że zaprowadził wszystkich w sidła śmierci, to jeszcze nie umiał im pomóc, kiedy tego najbardziej potrzebowali. W swoim życiu nasłuchał się wielu obelg pod swoim adresem, ale teraz miał wrażenie, że zasłużył na znacznie większe potępienie.
- Musisz sobie przypomnieć. - Bri nie odpuszczała. - Nie mogę tego wyciągnąć z twojego umysłu, bo do tego potrzebny jest kontakt fizyczny, ale wiem, że dasz radę. Przypomnij sobie. Wierzę w ciebie.
Ile było szczerości w słowach Bri? Tego Lakszmee nie wiedział, ale chyba po raz pierwszy w życiu ktoś powiedział mu coś takiego. Tylko co z tego, jeśli chłopak sam w siebie nie wierzył?
Lakszmee nie wiedział, ile czasu upłynęło od ich schwytania, ale panika zaczynała udzielać się coraz bardziej. Sam niewiele się odzywał, praktycznie osiągnął już ostateczne stadium rezygnacji. Bri jednak nie przestawała go motywować i zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Tylko ona miała jeszcze nadzieję i umiała zachować zimną krew. Inni popadali w obłęd jeden po drugim, szlochali, albo mamrotali coś pod nosem. Niektórzy nawet próbowali się zabić, ale więzy skutecznie im to utrudniały. A Lakszmee już praktycznie nie zwracał na to uwagi, chciał tylko, żeby ten koszmar dobiegł końca.
Niektórzy określali ich mianem drapieżców, inni dzikich lub ludzi ciemności, ale nazwa tak naprawdę nie miała znaczenia, każdy się ich bał. Tubylcy wyprowadzili przybyszów jeden po drugim. Mimo, że oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Lakszmee nie był wstanie dojrzeć żadnej twarzy, ale czuł obecność wielu drapieżców wokół siebie.
- Przypomnij sobie! - nawet Bri sprawiała już wrażenie zdesperowanej.
Lakszmee chciał sobie przypomnieć, naprawdę chciał. Powrócił strach przed śmiercią i serce waliło mu jak oszalałe. Usłyszał łomot, ktoś upadł. Zaczęli ich zabijać jeden po drugim. Chłopak klęczał i dyszał. Próbował coś wymyślić, ale strach przyćmiewał mu umysł. A pozostali ginęli dalej, aż nie został już prawie nikt. Kolejne ciało upadło tuż obok. On był następny. Nie chciał takiej śmierci.
- Tanataka! - wrzasnął, jakby ostatnim irracjonalnym zrywem błagając dawnego przyjaciela o pomoc.
- Tanataka... - usłyszał zdziwione głosy, powtarzające za nim niczym echo, a potem zapanowała cisza.
Koniec nie nadszedł. Lakszmee klęczał dalej i zachodził w głowę, co się dzieje. Wciąż był spięty i sparaliżowany strachem, a serce waliło mu jak szalone.
- Tanataka? - usłyszał nagle damski głos i ujrzał zbliżający się zarys sylwetki. - Znasz Tanataka?
- Jestem jego synem, a to moja żona! - Lakszmee wiedział, że Bri znajduje się tuż przy nim i krzyknął pierwsze, co przyszło mu do głowy, żeby ocalić ich obu. Nie do końca skłamał. Tanataka był dla niego trochę jak ojciec.
- Tanataka uratował. Nauczył język – oznajmiła kobieta.
Po chwili Lakszmee poczuł, jak ktoś rozrywa mu więzy.
Choć odzyskali swoje rzeczy, gdy Lakszmee ubrał okulary noktowizyjne, poczuł, że horror trwa dalej. Pierwsze, co zauważył, to zwłoki. Poćwiartowane ludzkie trupy, porozwieszane jak zwykłe kawałki mięsa. Nie był w stanie nawet zidentyfikować, który fragment do kogo należał. Jeszcze niedawno chłopak był niesamowicie głodny. Teraz nie dość, że całkowicie stracił apetyt, to wręcz zebrało mu się na wymioty. Krew odpłynęła mu z twarzy, zlał go zimny pot i zaczął się trząść jak osika.
- Spokojnie... - szepnęła Bri, chwytając chłopaka za rękę. Ujęła ją czule, lecz pewnie. - Najważniejsze, że żyjemy. Uratowałeś nas. Teraz musisz pociągnąć to dalej.
Kiedyś Lakszmee bał się wiedźm, ale teraz czuł się przy Bri zadziwiająco dobrze. Jej obecność go uspokajała, dodawała mu otuchy i odwagi. Może dlatego, że była tu jedyną osobą, której mógł zaufać?
Opanowawszy emocje, przyjrzał się lepiej tubylcom. Byli niczym wyprani z barw. Biała cera, białe włosy, białe skóry zwierząt, zakrywające ich ciała, a przede wszystkim niezwykle jasne oczy. Niektórzy gapili się na niego z zaciekawieniem, inni zajmowali własnymi sprawami, jednak najwięcej uwagi Lakszmee skupiał na dziewczynie, która siedziała naprzeciwko niego i bacznie lustrowała go spojrzeniem.
- Jedz – wręczyła mu puszkę racji żywnościowych. Chyba wiedziała, że wolałby nie spożywać kolegów z drużyny.
Było naprawdę ciężko cokolwiek przełknąć, wiedząc, że dookoła pożerani są, jego dawni towarzysze, ale mimo to Lakszmee wziął się w garść i zaczął jeść.
- Jak masz na imię? - spytał się tajemniczej wybawicielki.
- Oglin – usłyszał.
- Musisz ją poprosić, żeby zaprowadziła nas do ruin – wypaliła Bri bez ogródek, gdy znalazła się z Lakszmee sam na sam.
- Ledwo uszliśmy z życiem, nawet nie wiem, czy możemy im zaufać – zaprotestował chłopak.
- Ta dziewczyna cię lubi. Wierzy, że jesteś synem jej wybawcy. Pomoże.
- Już nam wystarczająco pomogła.
Bri zachowała spokój. Położyła Lakszmee dłonie na ramionach i spojrzała mu prosto w oczy.
- Jeśli nie dokończymy misji, to śmierć naszych towarzyszy pójdzie na marne – wyjaśniła.
- Nawet Tanatace się nie udało.
- Ale tobie się uda.
Lakszmee dalej nie mógł zrozumieć, czemu Bri pokłada w nim taką wiarę, ale mimo wszystko spróbował. Oglin nie odpowiedziała od razu, właściwie początkowo nic nie powiedziała. Popatrzyła się tylko na niego zmieszana, a potem zostawiła go sam na sam z mętlikiem w głowie. Lakszmee nie wiedział, co dalej czynić. Bał się przyznać Bri do swojej porażki i chciał jak najszybciej opuścić to koszmarne, ciemne miejsce. Jednak po kilku centylatach Oglin wróciła.
- Zrobię to. Zapłata za przyjaciół – rzekła stanowczo.
Poszli w trójkę, Oglin na przedzie, Lakszmee i Bri za nią. Teraz chłopak mógł dokładnie przejrzeć się ukształtowaniu terenu. Jak domyślił się już wcześniej, wzgórze było skaliste, poszarpane, pokryte licznymi głazami. Roślinności znajdowało się tu niewiele, głównie świetliste porosty, które Lakszmee widział już wcześniej, ale także długie łodygi, ni to kwiaty, ni trawy często wyrastały spomiędzy kamieni.
Zatrzymali się dość nagle, co zdziwiło Lakszmee, bo teren się praktycznie nie zmienił. Oglin wskazała swoją włócznią wnękę między skałami. Wyglądało to trochę jak wejście do jaskini, ale zbyt małe, by człowiek mógł się w nim zmieścić na stojąco.
- Dalej nie pójdę. Poczekam – rzekła Oglin.
Chłopak popatrzył na Bri z niepokojem. Raczej nie sądził, by była to jakaś pułapka, bo gdyby drapieżcy chcieli im zrobić krzywdę, nie darowaliby im życia. Jednak strach drapieżców przed tym tajemniczym miejscem i jego przyprawiał o ciarki.
- Może nie powinniśmy? Może to miejsce jest naprawdę przeklęte? - rzucił zawstydzony.
- Nie zawraca się tuż przed metą – skwitowała Bri i weszła do środka.
Chłopak wahał się jeszcze przez chwilę, po czym zacisnął pięści i podążył za towarzyszką. Tunel był naprawdę mały, musieli się przedzierać przez niego w kucki i Lakszmee zaczynał mieć coraz większe wątpliwości, czy na jego końcu się cokolwiek znajduje. Jednak gdy ujrzał przed sobą ewidentne źródło światła, obudziła się w nim nowa nadzieja.
Blask zrobił się na tyle jasny, że musieli zdjąć okulary. Byli już bardzo blisko celu i widzieli dokładnie, że tunel prowadzi do jakiegoś pomieszczenia. Lakszmee poczuł, że serce bije mu szybciej, ale nie bał się. Strach minął i ustąpił miejsca ciekawości. Światło, za którym chłopak zdążył się stęsknić było już na wyciągnięcie ręki.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wyglądało jak wielka biała kopuła o lśniących, gładkich ścianach, nie licząc wyrwy, którą się tu dostali. Jednak to, co najpiękniejsze stało w samym środku sali - podłużny obiekt, uwypuklający się ku środkowi, który łączył podłogę z sufitem. Świecił mocnym, białym blaskiem i choć mógł być jedynie zwykłą lampą, Lakszmee i tak gapił się w niego z zafascynowaniem, gdy oczy przywykły mu do jasności. Czyżby właśnie dlatego drapieżcy tak bardzo bali się tego miejsca?
- W jaki sposób to utrzymuje zasilanie? - zdziwił się Lakszmee.
- Nie wiem, ale musimy dokładnie przeszukać to miejsce. - Bri od razu zaczęła badać pomieszczenie.
Choć kobieta odkryła włazy w podłodze i z wielkim zapałem zaczęła eksplorować dalsze poziomy, Lakszmee niespecjalnie to interesowało. Wciąż nie mógł nadziwić się temu miejscu. Dotykał ścian, podłogi, „lampy” z takim namaszczeniem, jakby były magiczne. Zastanawiał się, czemu w ogóle służyło to miejsce, po co powstało, jaką funkcję pełniło. Statku kosmicznego, świątyni, a może zwykłego domostwa? Gdy tak napawał się i zachwycał otoczeniem, coś rzuciło mu się w oczy. Mały błyszczący przedmiot leżący na podłodze. Lakszmee wziął go do ręki i obejrzał. Zwykły złoty pierścień z czerwonym kamieniem? To wystarczyło mu jako pamiątka.
Zdobyli wiele łupów i choć nie znali przeznaczenia przedmiotów, które znaleźli, wiedzieli, że są osoby gotowe dać za nie fortunę. Udało się. Osiągnęli cel. Przeszli drogę usianą trupami, a teraz nadszedł czas, by wrócić do domu. Właśnie, do domu? Lakszmee nawet nie wiedział, co mógłby nazwać domem, ale teraz wszechświat stał dla niego otworem i chłopak wierzył, że w końcu odnajdzie w nim swoje miejsce.
- Dziękuję ci za wszystko – powiedział, żegnając się z Oglin. - Obiecuję, że kiedyś po ciebie wrócę – dodał szeptem.
Tęsknił za światłem słonecznym, ale jakaś cząstka niego chciała tu zostać. Dziwne, biorąc pod uwagę fakt, ile się tu nacierpiał. Sam nie umiał tego wytłumaczyć.
Wraz z Bri wzięli jeden z wozów zwiadowczych i ruszyli w stronę wiecznego dnia.
- Nie masz nic przeciwko, jeśli wezmę ten pierścień na pamiątkę? - spytał Lakszmee towarzyszki.
- Możesz go sobie zachować. Mamy wystarczająco łupów, by ustawić się na resztę życia – odparła ewidentnie uradowana Bri, siedząc za sterami.
Ponieważ Lakszmee nie umiał prowadzić, podczas podróży musieli robić przystanki na odpoczynek. Na ciemnej stronie spało się ciężko, ale gdy tylko pierwsze promienie słońca wypełzły zza horyzontu, chłopak od razu poczuł się lepiej i zapadł w bardzo długą drzemkę. Olikanie zazwyczaj spali intensywnie, w krótkich interwałach czasowych, więc rzadko śnili. Jednak tym razem Lakszmee doświadczył tylu niesamowitych wizji, że jego umysł nie był nawet w stanie ich w pełni zinterpretować. Widział obce miejsca, przedziwne światy, których sam nie umiał by sobie nawet wyobrazić, ale obrazy to nie wszystko. Najsilniejsze okazały się emocje. Czuł się tak, jakby przechodził ogromną przemianę, stawał się silniejszy, bardziej wyjątkowy. Przyświecały mu nowe cele i miał wręcz wrażenie, że jakaś niewidzialna siła pcha go ku nim.
- Hej, wszystko w porządku? - usłyszał głos Bri.
Lakszmee otworzył oczy i zauważył, że kobieta leży przy nim, podpierając się łokciem.
- Mamrotałeś coś przez sen – wyjaśniła.
- Co?
- Nie wiem. Bełkot.
Lakszmee uniósł rękę i przyjrzał się pierścieniowi, który cały czas nosił na palcu. Czuł, że nie jest to tylko zwykły kawałek metalu.
- Nauczysz mnie walczyć? - wypalił niespodziewanie.
- Pewnie. Ale czemu ci na tym zależy?
- Mam dosyć bycia zerem.
- Nie jesteś zerem. Zaimponowałeś mi. Gdyby nie ty, zginęlibyśmy oboje. Jestem twoją dłużniczką. - Bri przytuliła się do Lakszmee i cmoknęła go w policzek. Zabawne. Nie bał się już wiedźm. Wszystko zmieniło się tak nagle.
- Tak sobie myślę... Czy to wszystko mógł być przypadek? - Chłopak dalej oglądał swój pierścień. - Najpierw trafiłem na profesora, potem na was, potem na Oglin. Mam wrażenie, że wszystko układało się dokładnie tak, by doprowadzić mnie go tego miejsca. Jakbym dostał jakąś misję, czy coś... Tak, wiem, to brzmi głupio.
- Czemu głupio? Skąd mamy wiedzieć, jak działa wszechświat? Może jesteś bardziej wyjątkowy, niż mogłoby się to wydawać? - Bri gładziła Lakszmee po twarzy i włosach.
Chłopak odwrócił się na bok, twarzą do towarzyszki.
- Czuję, że powinienem coś zrobić... Coś ważnego. Nie wiem na razie, co to... ale kiedyś będę wiedzieć. Pomożesz mi wtedy? - spytał.
- Zostanę z tobą, choćby nie wiem co.
Złączyli się w pocałunku, dla Lakszmee pierwszym, jaki kiedykolwiek dzielił z kobietą. A to był dopiero początek zupełnie nowej drogi.
Olikańskie lata mijały szybko, bardzo szybko. Lakszmee stracił już rachubę, ile czasu zleciało od jego wielkiej przygody. Na pewno wystarczająco, by zmienić chłopaka całkowicie. Nie był już tym dawnym, zabiedzonym, wychudzonym młodzikiem, który nieustannie zbierał cięgi. Choć jego postura dalej nie należała do potężnych, zdecydowanie nabrał mięśni. Zniknął też wyraz twarzy wystraszonego chłopca, a pojawiło spojrzenie pewnego siebie mężczyzny. Jednak największa zmiana nastąpiła w jego duszy. Lakszmee wiedział już, czego chce, i zamierzał do tego dążyć po trupach. Dosłownie.
W przeciwieństwie do Lakszmee dom Sueza nie zmienił się praktycznie wcale. Siedząc na trójkątnym łóżku, chłopak pamiętał, każdą bolesną chwilę, którą tu spędził. Zamiast jednak uciec na dobre, postanowił, że pewnym demonom przeszłości trzeba stawić czoła.
- Co do... - Gangster wszedł zbulwersowany do środka i spojrzał na chłopaka. - Ty?! Masz tupet... Pokazywać się po tylu latach i włamywać się do mojego mieszkania?! - Rozjuszony Suez podwinął rękawy i zaczął zmierzać prosto na Lakszmee z ewidentnie złymi intencjami.
Chłopak wstał ze spokojem. O dziwo nie bał się, lecz uśmiechał. Suez nie zdążył na niego podnieść ręki. Prawe kolano Lakszmee z wielką siłą spotkało się z brzuchem mężczyzny. Gdy ten zgiął się w pół, chłopak poprawił łokciem w kark. Gangester upadł. Lakszmee przycisnął mu twarz butem do podłogi.
- Będziesz pierwszy, ale nie ostatni. Pozbędę się tej zgnilizny – wycedził i uniósł stopę, by zadać ostateczny cios.
- Którego miejsca?
- Pokazywał mi na mapie.
- Wiesz, gdzie się ono znajduje?
- Wiem.
Bri nie ciągnęła dłużej przesłuchania. Oderwała się od Lakszmee i spojrzała mu prosto w oczy.
- Powiedziałeś prawdę, więc ja również ci ją powiem – rzekła. - To prywatna ekspedycja opłacana przez bardzo majętną osobę. Osobę, która od lat zafascynowana jest ciemną stroną i odkryciami Tanataki. Za znalezione skarby zaoferowała nam ogromne sumy. A że jestem człowiekiem honoru, postanowiłam, że dam ci wybór. Możemy ci zapłacić teraz w zamian za to, że pozwolisz mi wysondować swój umysł i wyłowić przydatne nam informacje, a potem zostawimy cię w najbliższym mieście albo... Dołączysz do ekspedycji i udasz się z nami na ciemną stronę. Jeśli uda nam się odnaleźć skarby, zarobisz niewyobrażalnie więcej, ale jeśli dasz ciała, możesz umrzeć. Jaka jest twoja decyzja?
Nie chodziło tylko o pieniądze, nie chodziło tylko o chęć zmian, ani też o strach przed mocą wiedźm. Lakszmee po prostu czuł, co jest właściwym wyborem, chociażby ze względu na pamięć o dawnym mentorze, przyjacielu, wujku... Sam nie wiedział, jak go nazwać.
- Jadę z wami – oznajmił.
Do tej pory kierowali się cały czas na południe, wzdłuż pasa życia, dlatego słońce stało niezmiennie w tej samej pozycji, ale w końcu musieli odbić w stronę ciemności.
- Napatrz się dobrze, bo długo nie będziesz go oglądać – rzuciła Bri do Lakszmee, który stał na krawędzi urwiska i gapił się w dużą tarczę czerwonego karła.
Kraina ciemności, że też porwał się na coś takiego. Z drugiej strony, skoro Tanataka dał radę, to czemu nie on? Na pewno było to lepsze od ciągłego smrodu, głodu, bicia i gwałtów. Wszystko było lepsze od życia, które Lakszmee zostawił daleko za sobą. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Tym razem nie zatrzymali się na całkowitym pustkowiu. W dolinie widać było budynki, a na wzgórzu po prawej rozciągał się gęsty, czarny las. Nieopodal również znajdowało się trochę domów i stacji zaopatrzeniowych. To był ostatni przystanek, by uzupełnić zapasy i nabrać sił przed główną częścią wyprawy. Potem będą już zdani tylko na siebie. Do pradawnych ruin została niewielka droga, ale bez wątpienia najtrudniejsza. Podobno wielu śmiałków zginęło już w krainie mroku, ale ani Lakszmee, ani jego nowi towarzysze nie zamierzali podzielić ich losu.
Największą władzę w drużynie miały w zasadzie dwie wiedźmy: Bri jako najwyższa stopniem wojskowa i Len, ruda, trochę nawiedzona archeolog. Na szczęście towarzystwo mężczyzn trochę Lakszmee uspokajało. W szczególności Dadaro zdawał się interesującym człowiekiem, może dlatego, że trochę przypominał chłopakowi Tanatakę. Również specjalizował się w językach, między innymi antycznych i tym Drapieżców. Zaś Nori był prawą ręką Bri i zaimponował Lakszmee swą siłą oraz wysokim stopniem, choć jego potężna sylwetka kojarzyła mu się trochę z mężczyznami, od których nie raz zbierał cięgi.
Zatrzymali się i Lakszmee poczuł, że zaczyna się niepokoić. Nie chodziło o to, że coś się stało. Jak na razie wszystko przebiegało pomyślnie. Ale chłopak wiedział, że znaleźli się już w krainie mroku, miejscu, o którym krążyło wiele przerażających historii, a oni właśnie mieli opuścić pojazdy i doświadczyć tego, co znajduje się na zewnątrz.
- Nie martw się, póki mamy światło, jesteśmy bezpieczni – uspokoiła go Bri, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Tutejsze stworzenia boją się wszelkiego światła, które nie pochodzi od roślin i gwiazd.
Najwięcej otuchy dodał Lakszmee fakt, że drużyna naprawdę wyglądała na doskonale przygotowaną i zorganizowaną. Żołnierze od razu pochwycili wielostrzałówki z doczepionymi do nich latarkami. Jako pierwsi wyszli na zewnątrz, w pełnej gotowości bojowej, a pozostali ludzie od razu zaczęli ustawiać ogrodzenie ze świecących rurek.
- Nie stój tak! Pomóż Noriemu rozpalić ognisko! - krzyknęła Bri na Lakszmee.
Nie ulegało wątpliwości, że liczyła się sprawna praca, więc chłopak posłuchał. Rozniecenie ognia przyniosło mu ogromną ulgę. Nie tylko dlatego, że czuł się przy nim bezpieczniejszy, ale też przez to, że panował tu przejmujący chłód. Na szczęście znalazła się dla Lakszmee zapasowa kurtka.
- Mówiłeś, że wiesz, gdzie znajdują się ruiny. Pokaż. - Len rozłożyła mapę przy ognisku, gdy obóz był już gotowy.
Mapowanie terenu po ciemnej stronie było niezwykle trudne, ale na przestrzeni lat Olikanie zdołali to uczynić, choć znaczna część ciemnej strony pozostawała niezbadanym, dziewiczym terytorium, na którym ludzie i tak by nie przetrwali.
- Jesteś pewien? - zdziwiła się archeolog, gdy Lakszmee wskazał na jałowe wzgórza.
- Profesor mówił, że miejsce to zostało zagrzebane głęboko pod gruzami. Nie wiem, czy będzie się tam łatwo dostać – wyjaśnił chłopak.
- Mimo to zaryzykujemy – oznajmiła Bri. - Nie pozwolę, żebyśmy stąd wrócili z pustymi rękami.
- Obyśmy w ogóle stąd wrócili – odezwał się jeden z naukowców, który chyba zaczynał mieć wątpliwości, ale został przywołany do porządku przez pozostałych.
Lakszmee również nie był do końca spokojny. Trafił w przerażające miejsce, z własnej woli, ale jednak. Dookoła obozowiska panował taki mrok, że nie widać było w zasadzie nic, oprócz majaczących w oddali punkcików, świetlistych roślin, które pokrywały wiele tutejszych terenów. Jednak ich światło było zbyt słabe, by ludzie mogli się tu swobodnie poruszać. Olik nie posiadał żadnego księżyca, więc na niebie widniały tylko słabo widoczne w poświacie ogniska gwiazdy. I coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że gdy Lakszmee uniósł głowę, otworzył usta ze zdumienia i zamarł w niemym szoku oraz zachwycie.
- Zorza polarna. Pole magnetyczne jest na tyle silne, że widać ją aż tutaj – skomentowała Len.
Kraina, do której trafił Lakszmee była przerażająca, ale też w pewien sposób piękna.
Dotarli już bardzo blisko celu, ale nawet pojazdy zwiadowcze nie mogły wjechać na skaliste, poszarpane wzgórza. Ostatni odcinek trasy należało odbyć pieszo i nie dało się ukryć, że napięcie wśród załogi było wyczuwalne. Choć przygotowywali się na to od dawna, strachu i wątpliwości nie dało się uniknąć, ale Bri zdawała się całkiem pewna siebie.
- Wiem, że Lakszmee nie kłamie – zapewniła, przypinając latarkę do broni. - Za kilka decylat będziemy bogaci.
Chłopak sam nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Po raz pierwszy ktoś tak w niego wierzył i, o dziwo, Lakszmee czuł się z tym niekomfortowo. Tak jakby był tego wszystkiego niegodny. Jakby spoczywała na nim zbyt wielka odpowiedzialność.
- Weźcie ze sobą okulary noktowizyjne – rozkazała Bri. - Wiem, że nie mam dla ciebie wolnej pary, ale trzymaj się blisko mnie, to wszystko będzie dobrze – zwróciła się do Lakszmee.
Wychodząc na zewnątrz, chłopaka uderzył jeszcze większy chłód, niż poprzednio. Odruchowo zacisnął zęby. Teraz już nie było odwrotu.
Sam nie wiedział, co przerażało go bardziej, ciemność czy cisza. Sądził, że w tak dzikiej krainie zewsząd będą go dochodzić odgłosy zwierząt, ale nie. Do jego zmysłów docierały jedynie słabe punkciki świetlistych roślin, rysujące kontury wzgórz, gwiazdy nad głową oraz kamienie, po których się przemieszał, oświetlane blaskiem latarek. I oczywiście przejmujące zimno.
Droga nie należała do przyjemnych, należało się cały czas piąć w górę, omijając większe głazy, a niekiedy się na nie wdrapując. Racje żywnościowe dodały Lakszmee sił, ale i tak w końcu zaczęło dopadać go zmęczenie.
- Już niedaleko, jeszcze trochę... - Bri zmotywowała swoich ludzi i zatrzymała się na chwilę, oświetlając okolicę dookoła.
Latarki były tu niezbędne, nawet przy okularach noktowizyjnych. Światło odstraszało drapieżniki. A przynajmniej powinno.
Nagły świst nie przeraził Lakszmee tak bardzo jak to, co usłyszał moment później. Śmierć nie była mu obca. Widział kiedyś, jak podrzynają człowiekowi gardło, słyszał jego charczenie i stękanie. Krótkie, a jednak niesamowicie zapadające w pamięć. Teraz to wróciło, te odgłosy brzmiały niemalże identycznie.
- Strzała! - wrzasnął Nori i poświecił na leżącą sylwetkę. Gardło ofiary zostało przebite na wylot. Lakszmee zamarł.
- Do szyku! - rozkazała Bri, zachowując zimną krew, i wszyscy wojskowi natychmiast zgrupowali się wokół reszty.
Lakszmee wiedział o tym tylko dlatego, że widział światło ich latarek. Poza tym jednak otaczała go czerń. Był tak przerażony, że stał jak skamieniały. I tak niewiele mógłby zdziałać, skoro nie widział praktycznie nic. Za to słyszał, i to działało na jego zmysły bardziej, niż cokolwiek do tej pory. Słyszał pojedyncze strzały i świsty, i wrzaski, i odgłosy śmierci.
- Strzelać bez rozkazu! - krzyknęła Bri.
Błyski, ogłuszający hałas, chaos – już tylko tyle docierało do świadomości Lakszmee. Strach sparaliżował go do reszty, wszystko zdawało się z jednej strony nierealne, a z drugiej tak bliskie i wrogie. Chłopak poczuł, jak Bri chwyta go za ubranie, ciągnie gdzieś i wciska między skały. Rozpadlina, Lakszmee wymacał rękami jej kontury, mógł się tu wcisnąć i schować. Uczynił tak, skulił się i zatkał uszy. Zaciskał powieki, mimo że i tak ogarniała go ciemność. Dyszał szybko i myślał tylko o tym, żeby znaleźć się jak najdalej stąd, chociażby w plugawym łóżku Suesa. Wszystko było lepsze od tego. Zasada z deszczu pod rynnę potwierdzała się po raz kolejny.
Lakszmee nie miał pojęcia, jak długo tkwił w rozpadlinie ani co się działo przez ten czas, ale gdy poczuł, że ktoś łapie go za łydkę i wywleka na zewnątrz, dosłownie zemdlał ze strachu.
Gdy Lakszmee się ocknął, wciąż otaczała go ciemność, ale zauważył jedną różnicę w stosunku do poprzedniej sytuacji. Czuł ciepło. Emanowało z otoczenia, między innymi z kamienia, który stykał się z jego głową. Ciepłodajne głazy? Lakszmee wydawało się, że profesor Tanataka kiedyś coś o tym wspominał. Jednak na tym kończyły się pozytywy. Chłopak miał spętane ręce, do tego sznur na szyi. Próbował się poruszyć, ale ktoś najwyraźniej uwiązał go jak zwierzę, co mocno ograniczało pole manewru.
- Lakszmee... - usłyszał głos Bri. - Jesteś cały?
- Tak. A ty?
- Wszystko w porządku. Tylko nie wpadaj w panikę. Wydostaniemy się stąd.
- To już koniec, to już koniec, to już koniec... - lamentowała Len, przecząc słowom Bri.
- Połowa naszych przyjaciół nie żyje. Pożrą ich, jak zwierzęta. A potem pożrą nas – dołączył się Dadaro, szlochając.
- Zamilczcie! Nie możemy się poddać! - Bri chyba jako jedyna zachowywała zimną krew. - Lakszmee, to bardzo ważne. Musisz nam powiedzieć, jak Tanataka przetrwał wśród drapieżców. Czemu mu zaufali?
- Co z twoją mocą wiedźmy? - spytał chłopak.
- Nie działa na drapieżców.
Przez chwilę Lakszmee w ogóle się nie odzywał. Siedział jak w transie, nie mogąc uwierzyć we wszystko, co się właśnie działo. Jak to połowa zginęła? Trzymali ich na później? Na kolejny posiłek? Nie, nie mógł tak skończyć.
- Weź się w garść, do cholery! Płakanie ze strachu nic nam nie pomoże! - Bri przywróciła go do porządku.
Otrząsnął się i pozbierał. Wiedźma miała rację. To nie był dobry moment na okazywanie słabości.
- Mówił, że znalazł dziecko. Było ranne i wycieńczone. Dziecko drapieżców. Ale uratował je i zwrócił plemieniu. Nie wiem, czy to wszystko. On był szczególnym człowiekiem, z wielką charyzmą, może zrobił coś jeszcze, że go nie pożarli – wyjaśnił chłopak.
- To nas prowadzi donikąd – dało się słyszeć kolejny zdesperowany głos.
- Słuchaj... nasz tłumacz nie żyje, ale ty pomagałeś profesorowi, musiałeś poznać ich język – kontynuowała Bri.
- Nie pamiętam, to było dawno... Może jakieś pojedyncze słowa, ale... Przepraszam. - Lakszmee zwiesił głowę i zacisnął powieki, żeby powstrzymać łzy, co i tak się nie udało.
Znowu czuł się jak śmieć i zero. Był kompletnie bezużyteczny. Nie dość, że zaprowadził wszystkich w sidła śmierci, to jeszcze nie umiał im pomóc, kiedy tego najbardziej potrzebowali. W swoim życiu nasłuchał się wielu obelg pod swoim adresem, ale teraz miał wrażenie, że zasłużył na znacznie większe potępienie.
- Musisz sobie przypomnieć. - Bri nie odpuszczała. - Nie mogę tego wyciągnąć z twojego umysłu, bo do tego potrzebny jest kontakt fizyczny, ale wiem, że dasz radę. Przypomnij sobie. Wierzę w ciebie.
Ile było szczerości w słowach Bri? Tego Lakszmee nie wiedział, ale chyba po raz pierwszy w życiu ktoś powiedział mu coś takiego. Tylko co z tego, jeśli chłopak sam w siebie nie wierzył?
Lakszmee nie wiedział, ile czasu upłynęło od ich schwytania, ale panika zaczynała udzielać się coraz bardziej. Sam niewiele się odzywał, praktycznie osiągnął już ostateczne stadium rezygnacji. Bri jednak nie przestawała go motywować i zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Tylko ona miała jeszcze nadzieję i umiała zachować zimną krew. Inni popadali w obłęd jeden po drugim, szlochali, albo mamrotali coś pod nosem. Niektórzy nawet próbowali się zabić, ale więzy skutecznie im to utrudniały. A Lakszmee już praktycznie nie zwracał na to uwagi, chciał tylko, żeby ten koszmar dobiegł końca.
Niektórzy określali ich mianem drapieżców, inni dzikich lub ludzi ciemności, ale nazwa tak naprawdę nie miała znaczenia, każdy się ich bał. Tubylcy wyprowadzili przybyszów jeden po drugim. Mimo, że oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Lakszmee nie był wstanie dojrzeć żadnej twarzy, ale czuł obecność wielu drapieżców wokół siebie.
- Przypomnij sobie! - nawet Bri sprawiała już wrażenie zdesperowanej.
Lakszmee chciał sobie przypomnieć, naprawdę chciał. Powrócił strach przed śmiercią i serce waliło mu jak oszalałe. Usłyszał łomot, ktoś upadł. Zaczęli ich zabijać jeden po drugim. Chłopak klęczał i dyszał. Próbował coś wymyślić, ale strach przyćmiewał mu umysł. A pozostali ginęli dalej, aż nie został już prawie nikt. Kolejne ciało upadło tuż obok. On był następny. Nie chciał takiej śmierci.
- Tanataka! - wrzasnął, jakby ostatnim irracjonalnym zrywem błagając dawnego przyjaciela o pomoc.
- Tanataka... - usłyszał zdziwione głosy, powtarzające za nim niczym echo, a potem zapanowała cisza.
Koniec nie nadszedł. Lakszmee klęczał dalej i zachodził w głowę, co się dzieje. Wciąż był spięty i sparaliżowany strachem, a serce waliło mu jak szalone.
- Tanataka? - usłyszał nagle damski głos i ujrzał zbliżający się zarys sylwetki. - Znasz Tanataka?
- Jestem jego synem, a to moja żona! - Lakszmee wiedział, że Bri znajduje się tuż przy nim i krzyknął pierwsze, co przyszło mu do głowy, żeby ocalić ich obu. Nie do końca skłamał. Tanataka był dla niego trochę jak ojciec.
- Tanataka uratował. Nauczył język – oznajmiła kobieta.
Po chwili Lakszmee poczuł, jak ktoś rozrywa mu więzy.
Choć odzyskali swoje rzeczy, gdy Lakszmee ubrał okulary noktowizyjne, poczuł, że horror trwa dalej. Pierwsze, co zauważył, to zwłoki. Poćwiartowane ludzkie trupy, porozwieszane jak zwykłe kawałki mięsa. Nie był w stanie nawet zidentyfikować, który fragment do kogo należał. Jeszcze niedawno chłopak był niesamowicie głodny. Teraz nie dość, że całkowicie stracił apetyt, to wręcz zebrało mu się na wymioty. Krew odpłynęła mu z twarzy, zlał go zimny pot i zaczął się trząść jak osika.
- Spokojnie... - szepnęła Bri, chwytając chłopaka za rękę. Ujęła ją czule, lecz pewnie. - Najważniejsze, że żyjemy. Uratowałeś nas. Teraz musisz pociągnąć to dalej.
Kiedyś Lakszmee bał się wiedźm, ale teraz czuł się przy Bri zadziwiająco dobrze. Jej obecność go uspokajała, dodawała mu otuchy i odwagi. Może dlatego, że była tu jedyną osobą, której mógł zaufać?
Opanowawszy emocje, przyjrzał się lepiej tubylcom. Byli niczym wyprani z barw. Biała cera, białe włosy, białe skóry zwierząt, zakrywające ich ciała, a przede wszystkim niezwykle jasne oczy. Niektórzy gapili się na niego z zaciekawieniem, inni zajmowali własnymi sprawami, jednak najwięcej uwagi Lakszmee skupiał na dziewczynie, która siedziała naprzeciwko niego i bacznie lustrowała go spojrzeniem.
- Jedz – wręczyła mu puszkę racji żywnościowych. Chyba wiedziała, że wolałby nie spożywać kolegów z drużyny.
Było naprawdę ciężko cokolwiek przełknąć, wiedząc, że dookoła pożerani są, jego dawni towarzysze, ale mimo to Lakszmee wziął się w garść i zaczął jeść.
- Jak masz na imię? - spytał się tajemniczej wybawicielki.
- Oglin – usłyszał.
- Musisz ją poprosić, żeby zaprowadziła nas do ruin – wypaliła Bri bez ogródek, gdy znalazła się z Lakszmee sam na sam.
- Ledwo uszliśmy z życiem, nawet nie wiem, czy możemy im zaufać – zaprotestował chłopak.
- Ta dziewczyna cię lubi. Wierzy, że jesteś synem jej wybawcy. Pomoże.
- Już nam wystarczająco pomogła.
Bri zachowała spokój. Położyła Lakszmee dłonie na ramionach i spojrzała mu prosto w oczy.
- Jeśli nie dokończymy misji, to śmierć naszych towarzyszy pójdzie na marne – wyjaśniła.
- Nawet Tanatace się nie udało.
- Ale tobie się uda.
Lakszmee dalej nie mógł zrozumieć, czemu Bri pokłada w nim taką wiarę, ale mimo wszystko spróbował. Oglin nie odpowiedziała od razu, właściwie początkowo nic nie powiedziała. Popatrzyła się tylko na niego zmieszana, a potem zostawiła go sam na sam z mętlikiem w głowie. Lakszmee nie wiedział, co dalej czynić. Bał się przyznać Bri do swojej porażki i chciał jak najszybciej opuścić to koszmarne, ciemne miejsce. Jednak po kilku centylatach Oglin wróciła.
- Zrobię to. Zapłata za przyjaciół – rzekła stanowczo.
Poszli w trójkę, Oglin na przedzie, Lakszmee i Bri za nią. Teraz chłopak mógł dokładnie przejrzeć się ukształtowaniu terenu. Jak domyślił się już wcześniej, wzgórze było skaliste, poszarpane, pokryte licznymi głazami. Roślinności znajdowało się tu niewiele, głównie świetliste porosty, które Lakszmee widział już wcześniej, ale także długie łodygi, ni to kwiaty, ni trawy często wyrastały spomiędzy kamieni.
Zatrzymali się dość nagle, co zdziwiło Lakszmee, bo teren się praktycznie nie zmienił. Oglin wskazała swoją włócznią wnękę między skałami. Wyglądało to trochę jak wejście do jaskini, ale zbyt małe, by człowiek mógł się w nim zmieścić na stojąco.
- Dalej nie pójdę. Poczekam – rzekła Oglin.
Chłopak popatrzył na Bri z niepokojem. Raczej nie sądził, by była to jakaś pułapka, bo gdyby drapieżcy chcieli im zrobić krzywdę, nie darowaliby im życia. Jednak strach drapieżców przed tym tajemniczym miejscem i jego przyprawiał o ciarki.
- Może nie powinniśmy? Może to miejsce jest naprawdę przeklęte? - rzucił zawstydzony.
- Nie zawraca się tuż przed metą – skwitowała Bri i weszła do środka.
Chłopak wahał się jeszcze przez chwilę, po czym zacisnął pięści i podążył za towarzyszką. Tunel był naprawdę mały, musieli się przedzierać przez niego w kucki i Lakszmee zaczynał mieć coraz większe wątpliwości, czy na jego końcu się cokolwiek znajduje. Jednak gdy ujrzał przed sobą ewidentne źródło światła, obudziła się w nim nowa nadzieja.
Blask zrobił się na tyle jasny, że musieli zdjąć okulary. Byli już bardzo blisko celu i widzieli dokładnie, że tunel prowadzi do jakiegoś pomieszczenia. Lakszmee poczuł, że serce bije mu szybciej, ale nie bał się. Strach minął i ustąpił miejsca ciekawości. Światło, za którym chłopak zdążył się stęsknić było już na wyciągnięcie ręki.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wyglądało jak wielka biała kopuła o lśniących, gładkich ścianach, nie licząc wyrwy, którą się tu dostali. Jednak to, co najpiękniejsze stało w samym środku sali - podłużny obiekt, uwypuklający się ku środkowi, który łączył podłogę z sufitem. Świecił mocnym, białym blaskiem i choć mógł być jedynie zwykłą lampą, Lakszmee i tak gapił się w niego z zafascynowaniem, gdy oczy przywykły mu do jasności. Czyżby właśnie dlatego drapieżcy tak bardzo bali się tego miejsca?
- W jaki sposób to utrzymuje zasilanie? - zdziwił się Lakszmee.
- Nie wiem, ale musimy dokładnie przeszukać to miejsce. - Bri od razu zaczęła badać pomieszczenie.
Choć kobieta odkryła włazy w podłodze i z wielkim zapałem zaczęła eksplorować dalsze poziomy, Lakszmee niespecjalnie to interesowało. Wciąż nie mógł nadziwić się temu miejscu. Dotykał ścian, podłogi, „lampy” z takim namaszczeniem, jakby były magiczne. Zastanawiał się, czemu w ogóle służyło to miejsce, po co powstało, jaką funkcję pełniło. Statku kosmicznego, świątyni, a może zwykłego domostwa? Gdy tak napawał się i zachwycał otoczeniem, coś rzuciło mu się w oczy. Mały błyszczący przedmiot leżący na podłodze. Lakszmee wziął go do ręki i obejrzał. Zwykły złoty pierścień z czerwonym kamieniem? To wystarczyło mu jako pamiątka.
Zdobyli wiele łupów i choć nie znali przeznaczenia przedmiotów, które znaleźli, wiedzieli, że są osoby gotowe dać za nie fortunę. Udało się. Osiągnęli cel. Przeszli drogę usianą trupami, a teraz nadszedł czas, by wrócić do domu. Właśnie, do domu? Lakszmee nawet nie wiedział, co mógłby nazwać domem, ale teraz wszechświat stał dla niego otworem i chłopak wierzył, że w końcu odnajdzie w nim swoje miejsce.
- Dziękuję ci za wszystko – powiedział, żegnając się z Oglin. - Obiecuję, że kiedyś po ciebie wrócę – dodał szeptem.
Tęsknił za światłem słonecznym, ale jakaś cząstka niego chciała tu zostać. Dziwne, biorąc pod uwagę fakt, ile się tu nacierpiał. Sam nie umiał tego wytłumaczyć.
Wraz z Bri wzięli jeden z wozów zwiadowczych i ruszyli w stronę wiecznego dnia.
- Nie masz nic przeciwko, jeśli wezmę ten pierścień na pamiątkę? - spytał Lakszmee towarzyszki.
- Możesz go sobie zachować. Mamy wystarczająco łupów, by ustawić się na resztę życia – odparła ewidentnie uradowana Bri, siedząc za sterami.
Ponieważ Lakszmee nie umiał prowadzić, podczas podróży musieli robić przystanki na odpoczynek. Na ciemnej stronie spało się ciężko, ale gdy tylko pierwsze promienie słońca wypełzły zza horyzontu, chłopak od razu poczuł się lepiej i zapadł w bardzo długą drzemkę. Olikanie zazwyczaj spali intensywnie, w krótkich interwałach czasowych, więc rzadko śnili. Jednak tym razem Lakszmee doświadczył tylu niesamowitych wizji, że jego umysł nie był nawet w stanie ich w pełni zinterpretować. Widział obce miejsca, przedziwne światy, których sam nie umiał by sobie nawet wyobrazić, ale obrazy to nie wszystko. Najsilniejsze okazały się emocje. Czuł się tak, jakby przechodził ogromną przemianę, stawał się silniejszy, bardziej wyjątkowy. Przyświecały mu nowe cele i miał wręcz wrażenie, że jakaś niewidzialna siła pcha go ku nim.
- Hej, wszystko w porządku? - usłyszał głos Bri.
Lakszmee otworzył oczy i zauważył, że kobieta leży przy nim, podpierając się łokciem.
- Mamrotałeś coś przez sen – wyjaśniła.
- Co?
- Nie wiem. Bełkot.
Lakszmee uniósł rękę i przyjrzał się pierścieniowi, który cały czas nosił na palcu. Czuł, że nie jest to tylko zwykły kawałek metalu.
- Nauczysz mnie walczyć? - wypalił niespodziewanie.
- Pewnie. Ale czemu ci na tym zależy?
- Mam dosyć bycia zerem.
- Nie jesteś zerem. Zaimponowałeś mi. Gdyby nie ty, zginęlibyśmy oboje. Jestem twoją dłużniczką. - Bri przytuliła się do Lakszmee i cmoknęła go w policzek. Zabawne. Nie bał się już wiedźm. Wszystko zmieniło się tak nagle.
- Tak sobie myślę... Czy to wszystko mógł być przypadek? - Chłopak dalej oglądał swój pierścień. - Najpierw trafiłem na profesora, potem na was, potem na Oglin. Mam wrażenie, że wszystko układało się dokładnie tak, by doprowadzić mnie go tego miejsca. Jakbym dostał jakąś misję, czy coś... Tak, wiem, to brzmi głupio.
- Czemu głupio? Skąd mamy wiedzieć, jak działa wszechświat? Może jesteś bardziej wyjątkowy, niż mogłoby się to wydawać? - Bri gładziła Lakszmee po twarzy i włosach.
Chłopak odwrócił się na bok, twarzą do towarzyszki.
- Czuję, że powinienem coś zrobić... Coś ważnego. Nie wiem na razie, co to... ale kiedyś będę wiedzieć. Pomożesz mi wtedy? - spytał.
- Zostanę z tobą, choćby nie wiem co.
Złączyli się w pocałunku, dla Lakszmee pierwszym, jaki kiedykolwiek dzielił z kobietą. A to był dopiero początek zupełnie nowej drogi.
Olikańskie lata mijały szybko, bardzo szybko. Lakszmee stracił już rachubę, ile czasu zleciało od jego wielkiej przygody. Na pewno wystarczająco, by zmienić chłopaka całkowicie. Nie był już tym dawnym, zabiedzonym, wychudzonym młodzikiem, który nieustannie zbierał cięgi. Choć jego postura dalej nie należała do potężnych, zdecydowanie nabrał mięśni. Zniknął też wyraz twarzy wystraszonego chłopca, a pojawiło spojrzenie pewnego siebie mężczyzny. Jednak największa zmiana nastąpiła w jego duszy. Lakszmee wiedział już, czego chce, i zamierzał do tego dążyć po trupach. Dosłownie.
W przeciwieństwie do Lakszmee dom Sueza nie zmienił się praktycznie wcale. Siedząc na trójkątnym łóżku, chłopak pamiętał, każdą bolesną chwilę, którą tu spędził. Zamiast jednak uciec na dobre, postanowił, że pewnym demonom przeszłości trzeba stawić czoła.
- Co do... - Gangster wszedł zbulwersowany do środka i spojrzał na chłopaka. - Ty?! Masz tupet... Pokazywać się po tylu latach i włamywać się do mojego mieszkania?! - Rozjuszony Suez podwinął rękawy i zaczął zmierzać prosto na Lakszmee z ewidentnie złymi intencjami.
Chłopak wstał ze spokojem. O dziwo nie bał się, lecz uśmiechał. Suez nie zdążył na niego podnieść ręki. Prawe kolano Lakszmee z wielką siłą spotkało się z brzuchem mężczyzny. Gdy ten zgiął się w pół, chłopak poprawił łokciem w kark. Gangester upadł. Lakszmee przycisnął mu twarz butem do podłogi.
- Będziesz pierwszy, ale nie ostatni. Pozbędę się tej zgnilizny – wycedził i uniósł stopę, by zadać ostateczny cios.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz