środa, 30 września 2015

Psychotest

Obiecałam wam coś specjalnego i coś specjalnego przynoszę. Oto psychotest: do jakiej rasy z isetverse pasujesz najbardziej. Pytania układałam ja, program napisał mój mąż Raziel, więc brawa dla niego. Życzę miłej zabawy. Oczywiście opisy ras, możecie znaleźć na blogu, a jak nie chce się wam szukać, to kliknijcie tutaj. Z racji, że nie wszystkie z nich były przedstawione szczegółowo, w teście znalazło się pięć najważniejszych: Anahibianie, Moukowie, Naomici, Olikanie i Wywroni.

czwartek, 24 września 2015

Wyniki ankiety

Ankieta na ulubioną postać dobiegła końca. Udowodniła tylko, że kosmici są z reguły najfajniejsi. Choć głos oddało niewiele osób, myślę, że to, co obecnie dla was szykuję, będzie się cieszyć dużo większą popularnością. Co to takiego? Nie powiem. Niespodzianka. Śledźcie bloga, a się wkrótce przekonacie.

poniedziałek, 21 września 2015

Wyzwania, rozdział VII

Rozdział VII

Podróż wcale nie trwała długo - szybkolot zasłużył na swoją nazwę. Chen z zaciekawieniem obserwował krajobraz zdominowany przez ośnieżone skały i lasy. W końcu w polu widzenia pojawiło się położone na wzgórzu miasto przypominające kształtem stożek. Gdy statek podleciał bliżej, Chen mógł dostrzec szczegóły - budynki znacznie niższe od tych z miasta Enis i szerokie ulice, tak równie, że tworzyły wręcz szachownicę. Tylko jedna z budowli, mieszcząca się na samym szczycie wzniesienia, górowała nad pozostałymi. To musiał być cel ich podróży - pałac cesarski.
Zachwyt Chena budziła nie tylko wysokość budynku, ale i zawijające się wokół niego kamienne schody, wiodące na sam szczyt. Budowla wyglądała na bardzo starą i kierując się w stronę mających dokonać przeszukania strażników, Chen zastanowił się, czy w środku znajduje się winda.
Wewnątrz pałacu jeden z członków straży zatrzymał Bumagę i nie siląc się na uprzejmości, oznajmił:
- Ty dalej nie pójdziesz.
- Mam obowiązek ich ochraniać. – Bumaga zmarszczył brwi.
- Nic im tu nie grozi.
Chen wolał na razie nie pchać się przed szereg, więc tylko obserwował rozwój wydarzeń.
- Król nakazał mi się spotkać z cesarzem osobiście. Mam mu coś ważnego do przekazania – nalegał Bumaga.
- Przekaż mnie, co masz do przekazania. Poinformuję cesarza.
- Wiesz, kim jestem? Komandorem, członkiem Białego Oddziału, jednym z ośmiu najbardziej zaufanych ludzi króla. Jeśli on każe mi rozmawiać z cesarzem osobiście, to tak właśnie ma być. Myślę, że cesarz będzie mocno zdenerwowany, gdy się dowie, że nie dopuściłeś do niego jednej z najważniejszych osób w Enis. - Bumaga mówił spokojnie, ale bardzo stanowczo, wręcz groźnie, a jego wzrok mógłby kruszyć skały. Nic dziwnego, że strażnik odrobinę się ugiął.
- Poczekasz tutaj, gdy cesarz zechce cię przyjąć, osobiście cię do niego odprowadzę – mruknął. - W tym momencie chce rozmawiać tylko z Ziemianami.
- To zrozumiałe. Pójdziemy sami – zadecydowała Claudia.
Na szczęście okazało się, że jednak w pałacu jest winda. Ziemianie zostali zaprowadzeni do sali spotkań, która swą surową, toporną architekturą nie różniła się od reszty budowli, ale za to roznosił się tu bardzo przyjemny, orzeźwiający zapach, a na stole stały liczne zioła w dzbanach.
- Wasza wysokość, oto Ziemianin Chen Li i Ziemianka Claudia Glover – zaanonsował strażnik.
- To prawdziwy zaszczyt – ukłoniła się kobieta, a Chen podążył za jej przykładem.
Cesarz wstał i zgodnie z ostrzeżeniami Bumagi obwąchał Ziemian. Jak na naomitę miał dość wąski nos, co w połączeniu z bladą cerą i płową brodą nadawało mu podobne do europejskich rysy twarzy. Długie włosy nosił splecione warkocz, jego ramiona okrywała narzuta z brązowego futra, a na czarnej koszuli widniał czerwony symbol w kształcie okręgu. Mężczyzna obok, zapewne doradca, ubrany był podobnie, ale poza tym różnił się od władcy całkowicie: pomarszczony, łysiejący, z przypominającym kartofel nosem, którego po chwili również użył, by się przywitać. Ziemianie ani drgnęli i usiedli dopiero, gdy wskazano im ich miejsca.
- Wasz kraj jest naprawdę piękny – stwierdziła Claudia.
- Jak dla mnie to jedno wielkie zadupie – rzucił cesarz, co ewidentnie zakłopotało jego doradcę. Starszy mężczyzna spojrzał nerwowo na swego władcę, po czym przeniósł wzrok na Ziemian.
- Kraj jest piękny, ale mało urodzajny – oznajmił. - Brakuje nam surowców. Bardzo liczymy na tę współpracę.
- My również. Zatem ustalmy, jakie aspekty tej współpracy najbardziej nas interesują. – Kobieta uśmiechnęła się i wyjęła swoje notatki.


Bumaga opanował sztukę czekania do perfekcji w ciągu swego nie tak znowu krótkiego życia. Nie denerwował się, nie wzdychał, nie tupał nogą. Po prostu siedział i czekał, czując na sobie nieprzychylne spojrzenia naomickich strażników. Był dla nich potencjalnym wrogiem, nie oczekiwał od nich adoracji i wcale jej nie chciał. Miał tylko wykonać zadanie.
Gdy Ziemianie wrócili, nie wyglądali na szczególnie zachwyconych.
- Nie mieli zbyt wiele do zaoferowania. Jutro mamy kontynuować negocjacje – szepnął Chen.
- Nie oczekujcie cudów. - Bumaga wstał.
- Cesarz zgodził się udzielić audiencji – dało się nagle słyszeć głos strażnika.
Bumaga podążył za nim bez cienia wahania czy emocji. Wszedł do sali i po raz pierwszy stanął z cesarzem twarzą w twarz. Mężczyzna zbliżył się do Bumagi bardzo powoli, odruchowo mrużąc oczy, gdy próbował mu się przyjrzeć badawczo. Proces wąchania trwał zdecydowanie dłużej, niż powinien, a nawet gdy cesarz skończył, stał zdecydowanie za blisko jak na gust Bumagi. Moukowi nie spodobało się zafascynowane spojrzenie władcy, ale zignorował je i przeszedł do rzeczy. Lekko rozpiął kombinezon przy samej szyi i wyjął zza niego małą sakiewkę na sznurku, podał ją zmieszanemu mężczyźnie. Ten wysypał z niej garść starych monet.
- Należały kiedyś do waszego ludu, zrabowane przed wieloma wiekami. – przemówił uprzejmie Bumaga. - Mój król poświęcił spore środki na ich odnalezienie. Chce w ten sposób przeprosić za incydent ze szpiegiem, który znalazł się w waszych szeregach. Jego wysokość zapewnia, że odpowiada za to pozarządowa organizacja, którą zamierza za to pociągnąć do odpowiedzialności.
Cesarz uśmiechnął się z lekkim politowaniem i zważył w ręku zawiniątko.
- Przekaż swemu królowi, że przyjmuję przeprosiny – oznajmił.
- Dziękuję za wyrozumiałość, wasza wysokość. - Mouk skłonił się.
Przez chwilę władca wpatrywał się jeszcze w Bumagę tajemniczo, podrzucając zawiniątko, po czym spojrzał porozumiewawczo na stojącego w kącie doradcę, a następnie przeniósł wzrok z powrotem na mouka.
- Jeśli to wszystko, to możesz odejść – podsumował.


Po misji trzeba było się poddać rutynowej kontroli, ale na szczęście nie zajmowało to dużo czasu. Merike zapisywał coś na swoim zwoju, a Tom zastanawiał się, czy to dobry moment, by zadać prywatne pytanie.
- Od dawna mieszka pan w tym mieście? - wypalił w końcu.
- Wychowałem się tutaj.
- Bo się tak zastanawiałem... Potrzebna mi pomoc kogoś, kto dobrze zna to miejsce. Przepraszam, że zawracam panu głowę...
- Posłuchaj, Tom... Mogę ci mówić Tom, prawda? Nie ma co silić się na formalności, bądźmy na ty. O co chciałeś spytać?
Merike wyraźnie się ożywił i usiadł naprzeciwko Ziemianina.
- Chciałem się dowiedzieć, gdzie tu się można rozerwać, poznać fajne osoby. No nie będę ukrywał, nie jest mi tu lekko tak samemu. Wiem, że niby jest Chen, ale on akurat wyjechał, a ja od dawna nie miałem okazji trochę poszaleć.
Oczy Merike zabłysły.
- Znam idealne miejsce! Serio, najlepsze na świecie. Można wypić, pogadać i jest masa pięknych dziewczyn.
- Dasz mi namiary?
- Mam lepszy pomysł! Pójdziemy tam razem. Ja stawiam. Niech to będzie taki spóźniony prezent powitalny. Może być dzisiaj wieczór?
- Okej. - Tom uśmiechnął się i wstał.
Szybko ustalili szczegóły, pożegnali się i Ziemianin ruszył do wyjścia w dobrym nastroju.
- Mam kompana do picia – usłyszał jeszcze, jak Merike szepce do siebie w zachwycie.


Bumaga preferował natryski, ale w Sitis woleli wanny. To nic, raz na jakiś czas mógł się odprężyć w kąpieli zamiast myć się na szybko. Woda w przeciwieństwie do chłodnego powietrza była przyjemnie ciepła, uspokajała i przeganiała zmęczenie. Ostatnio Bumaga za dużo analizował, zbyt wiele się działo, potrzebował relaksu. Derks zasiał w nim wątpliwości i teraz komandor nie mógł się uwolnić od tych uporczywych myśli. Czy naprawdę było z nim coś nie tak? Spojrzał na swoje dłonie. Wyglądały normalnie. Chyba. Tak mu się przynajmniej zawsze wydawało. Młode dłonie, ale w zasadzie czemu nie? Przecież jeszcze nie był stary.
Woda wystygła, więc Bumaga wyszedł z wanny i wytarł się puchatym, białym ręcznikiem i spojrzał w duże lustro zawieszone na przeciwnej ścianie. Zawsze uważał, że swój młody wygląd zawdzięcza genom, ale teraz już sam nie był pewien. Dokładnie przyjrzał się swojej twarzy, ani jednej zmarszczki. Gdyby Bumaga podał się za rówieśnika Derksa, pewnie by mu uwierzyli. Ale to jeszcze nie było dowód na to, że Izizij miał rację.
Ktoś zapukał do drzwi. Bumaga narzucił na siebie długą koszulę i zbliżył się do nich bezgłośnie. Wyjrzał przez klapę i otworzył. Młody mouk wszedł do środka, niosąc dzbanek z kwiatami.
- Pochodzą z Enis. Sprawią, że poczujecie się jak w domu. - Położył wazon na stole, ukłonił się i wyszedł.
Bumaga nie marnował czasu. Wyjął kwiaty i wysypał z wazonu miniaturowy zwój. Król będzie zadowolony, że mimo kilku wpadek praca agentów przyniosła jakieś rezultaty.


Z jednego Tom mógł czuć się dumny: umiał już odczytać napis na lokalu, pod który zaprowadził go Merike.
- Trzy księżyce... To nazwa tego miejsca, tak? - upewnił się.
- Aha, wygląda fajnie z zewnątrz, no nie? W środku jest jeszcze lepiej.
Budynek wyróżniał się na tle pozostałych. Zbudowany z białego kamienia, z przepięknymi zdobionymi kolumnami i łukami przypominał coś z zupełnie innego świata lub odmiennej epoki. Gdy weszli do środka, Tom ujrzał wielkie naścienne malowidła przedstawiające urodziwe osoby w wymyślnych strojach, uśmiechające się w kuszący sposób. Obrazy były zmysłowe, ale w żaden sposób wulgarne.
- Dzień dobry, czym mogę służyć? - Do mężczyzn podszedł wystrojony mouk, którego granatowa szata sięgała aż do kostek i połyskiwała jak satyna. Włosy i twarz miał wysmarowane czymś błyszczącym, a oczy podkreślone niebieską kreską.
- Chciałbym wykupić na dzisiaj pełen pakiet dla dwóch osób – powiedział Merike.
- W takim razie muszę zeskanować wasze bransolety w celu weryfikacji atestu zdrowotnego.
Tom od samego początku czuł się tu nieswojo, ale teraz nie miał już żadnych wątpliwości co do natury miejsca, do którego zaciągnął go Merike.
- Przepraszam na moment. - Chwycił lekarza pod ramię i wywlókł na zewnątrz. Spojrzał mu prosto w oczy i oblizał nerwowo wargi. - Czy to przypadkiem nie jest dom publiczny? - wypalił z przejęciem.
Merike wyglądał na zmieszanego.
- No jest... Powiedziałeś, że chcesz się rozerwać, prawda?
- Chodziło mi o wypad do knajpy.
- Tu też jest knajpa. I wiele innych atrakcji.
A więc tak wygląda szok kulturowy – pomyślał Tom, pocierając twarz ze zwątpieniem. Najwyraźniej Merike go nie rozumiał, a on nie rozumiał Merike.
- Tam, skąd pochodzę, rozerwanie się z reguły oznacza wyskoczenie z kumplami na kielicha. Niekoniecznie opłacanie prostytutek – wyjaśnił Tom najspokojniej, jak tylko potrafił.
- Ale przecież mówiłem, że ja stawiam.
- Nie chodzi o kasę. Po prostu... No nie widzi mi się to. Tam, skąd pochodzę, tak się nie robi. To znaczy robi się, ale nie jest to mile widziane.
- Och, kapuję... - Merike uniósł triumfalnie palec wskazujący. - Jesteś jak Derks.
- Słucham?
- No Derks pochodzi z Północnych Rubieży, nie wiedziałeś?
- No i?
- No i tam to również nie jest mile widziane, tak jak tam, skąd ty pochodzisz. Ale nie martw się, tu ci wolno. Nikt ci nie będzie mieć za złe. No... może poza Derksem. Ale on nie musi wiedzieć, prawda? - Merike zaśmiał się i poklepał zrezygnowanego Toma po plecach.
- Fajnie, ale mnie się to naprawdę nie widzi.
- Ale przecież nikt ci nie każe robić rzeczy wbrew twoim przekonaniom. Wejdziemy, napijemy się. Jak nie będziesz chciał niczego więcej, to na tym zakończymy.
Brzmiało to sensownie. Skoro już tu przyszli, to Tom mógł równie dobrze wejść do środka i nieco oswoić się z tutejszą kulturą. W końcu nie był aż tak pruderyjny.
- No dobra, ale tylko na drinka – rzucił.
Wrócili do środka i okazali swoje czarne bransolety do zeskanowania.
- Na którą salę życzą się państwo udać? - spytał mouk.
- Na salę rzeczną – odparł Merike.
Mężczyźni otrzymali po długiej, przezroczystej rurce i Tom zaczynał się zastanawiać, czy aby na pewno chce wiedzieć, do czego te przedmioty służą. Póki co jednak dał się zaprowadzić do wspomnianej sali i szybko zrozumiał, czemu nazywa się rzeczną. Prowadził przez nią kręty, podświetlany basen wypełniony jakąś pomarańczową cieczą, do tego wprowadzoną w ruch w taki sposób, że przypominała płynącą rzekę. Ludzie siedzieli przy niej na poduszkach i popijali bezpośrednio z basenu przez długie rurki. Więc do tego służyły? Nawet bez „rzeki” pomieszczenie nie przypominało tego, czego Tom się spodziewał. I dobrze. Nie zastał tu ani osób w negliżu, ani obscenicznych zachowań. Był jednak w stanie odróżnić klientów od prostytutek, gdyż te nosiły logo lokalu – trzy księżyce na szarfie przewiązanej przez ramię. Tyczyło się to zarówno mouków, jak i kobiet oraz mężczyzn innych ras. Tom musiał przyznać, nie brakowało tu atrakcyjnych osób, do tego gustownie i często wręcz egzotycznie ubranych. W sali rozlegała się spokojna, niezbyt głośna muzyka, a na podejście tańczył mouk w kwiecistym stroju z długimi rękawami. Przypominał trochę tego tancerza, którego uwielbiał Derks. Tom nie czuł się już jak w burdelu, bardziej jak w domu gejsz. Co prawda nigdy w żadnym nie był, ale takie naszły go skojarzenia.
- Widzisz, mówiłem ci, że to fajne miejsce – stwierdził Merike z szerokim uśmiechem.
Znaleźli dwie wolne poduszki i usiedli. Początkowo Tom bał się próbować tajemniczej cieczy, ale zachęcony przez doktora w końcu się przemógł. Nie żałował. Napój był lekko gazowany, niskoalkoholowy i przypominał cydr.
Nie minęła chwila, a do Toma podeszło dwóch mouków: menadżer, który wpuścił ich na salę, oraz tancerz, który właśnie zszedł ze sceny. Mężczyzna wstał zaciekawiony.
- Z danych z pańskiej bransolety wynika, że jest pan Ziemianinem – podjął menadżer. - Pierwszym w historii, który zagościł w naszych progach. To dla nas wielki zaszczyt i chciałbym zaproponować panu darmową noc z naszym najlepszym towarzyszem.
- Jestem Joszoke, bardzo mi miło. - Mouk ukłonił się.
Tom poczuł się lekko zażenowany i przygryzł wargę.
- Bardzo doceniam waszą gościnność, ale obawiam się, że nie gustuję w moukach – wyjaśnił, starając się zabrzmieć najgrzeczniej, jak tylko potrafił.
Niezrażony menadżer ze spokojem odesłał Joszoke na scenę, a skinął na kogoś innego. Momentalnie podeszła doń Lazurianka z burzą kręconych włosów na głowie. Była śliczna, ale niestety Tom nie umiał dopuścić do siebie myśli o nocy z prostytutką.
- Nasza najlepsza towarzyszka na pewno pana nie zawiedzie – powiedział menadżer.
- Może później. Na razie chciałbym posiedzieć z kolegą – wykręcił się Tom.
Na szczęście podziałało i mouk zostawił go w spokoju. Gdy Tom usiadł z powrotem, zauważył głupi uśmieszek Merike.
- Skąd wiesz, że nie gustujesz w moukach, skoro nigdy nie próbowałeś? - spytał lekarz. - No chyba że próbowałeś.
- Nie próbowałem i nie muszę tego robić, żeby wiedzieć, w czym nie gustuję. A co, ty próbowałeś?
- Pozostawię to w niedopowiedzeniu.
Tom nie miał ochoty dopytywać. Wsadził rurkę do basenu i napił się sporo, aby cokolwiek poczuć. Jak na razie był trochę spięty. Co prawda Merike dopilnował, by towarzystwa dotrzymały im dwie ładne arlokinki, ale myśl, że płacono im za to, by były miłe, jakoś nie pomagała Tomowi w relaksie.
Duża ilość napoju wkrótce dała o sobie znać i Ziemianin musiał udać się do toalety. Gdy z niej wychodził, natknął się na Joszoke, i nie wyglądało to na przypadkowe spotkanie. Mouk stał i wpatrywał się w Toma, tak jakby na niego czekał.
- Proszę, przyjmij ofertę – powiedział z dziwną desperacją w głosie.
Tom popatrzył na mouka ze zmieszaniem i zaskoczeniem.
- Nie musimy nic robić, możesz nawet przespać całą noc, ale proszę, wynajmij mnie – nalegał Joszoke.
- Chyba nie do końca rozumiem.
- Wczoraj przyszedł tu ktoś i mnie skrzywdził. Czuję, że dzisiaj również przyjdzie. Jak będę zajęty, to może da mi spokój.
- Zaraz... Jak ktoś ci zrobił krzywdę, to czemu tego nie zgłosisz?
- On jest z Białego Oddziału, to by nic nie dało.
Przez moment Tom zastanawiał się, czy aby nie zna tej osoby. Miał nadzieję, że nie.
- Jak on się nazywa? - spytał.
- Komandor Aikon.
Na szczęście Ziemianinowi to imię nic nie mówiło. Tylko co powinien zrobić w takiej sytuacji? Joszoke był wyraźnie zdesperowany i Tom nie mógł tego tak po prostu zostawić.
- Dobra, zostanę z tobą, ale musisz mi wszystko opowiedzieć. Może znajdziemy jakieś rozwiązanie – oznajmił.


Pokoje w Trzech Księżycach były eleganckie i zadbane. Noc tutaj musiała słono kosztować.
- Jesteś pewien, że nie chcesz spróbować? - Joszoke uśmiechnął się zalotnie, bawiąc się swymi długimi włosami. - Moi klienci są zawsze zadowoleni.
- Jestem pewien. Nie bierz tego do siebie, po prostu... wychowałem się w innej kulturze.
- No jak tam uważasz – westchnął mouk.
- Miałeś mi opowiedzieć o tym całym Aikonie.
- To i tak nic nie da.
- Ale co on robi? Znęca się nad tobą fizycznie, psychicznie?
- Jedno i drugie.
Spokój Joszoke zadziwiał Toma, ale Ziemianin czuł, że pod tą powierzchnią rzekomego opanowania mouk naprawdę się boi.
- Mówiłeś o tym komukolwiek? - Tom chwycił dzbanek i nalał sobie wody.
- W zeszłym roku była podobna sytuacja. Zostało wystosowane pismo do samego króla, ale nie spotkało się z żadną reakcją z jego strony.
- No ale chyba nie może być tak, że członkowie Białego Oddziału są zawsze bezkarni i robią, co im się żywnie podoba.
- Nie wolno im działać na szkodę państwa, ale działanie na szkodę państwa to dość elastyczne pojęcie. Król ma ważniejsze sprawy na głowie, niż zajmowanie się kilkoma jednostkami, którym się pechowo oberwało.
Ta z pozoru piękna planeta podobała się Tomowi coraz mniej. Nie znosił niesprawiedliwości, nie znosił nadużywania władzy, nie znosił, kiedy ci silni pastwili się nad słabszymi. Ale najbardziej z tego wszystkiego nienawidził bezradności.
- Słuchaj, szef mojego szefa również należy do Białego Oddziału, więc technicznie rzecz biorąc jest też moim szefem. Może mógłbym z nim o tym pogadać? - zasugerował.
- Nie! - Mouk momentalnie zrzucił maskę spokoju. - Nie rób tego, to w niczym nie pomoże, a może narobić nam problemów. W ogóle lepiej nikomu nie mów, że ci o tym wszystkim powiedziałem.
- Czemu?
- Bo kto wie, jak zareaguje Aikon? On jest porywczy i nieprzewidywalny. Może to się potem na mnie odbić. I na tobie też. Proszę, obiecaj, że nikomu nie powiesz.
To była ciężka decyzja, ale widząc błagalne spojrzenie Joszoke, Tom nie potrafił odmówić.
- Nie powiem, ale to nie znaczy, że zamierzam być bezczynny – odparł stanowczo.
- Ale cóż możesz uczynić? Z całym szacunkiem, ale dla niego jesteś zwykłym pionkiem. Dam ci dobrą radę, nie wchodź w drogę żadnemu komandorowi. Nic nie zyskasz, a możesz wiele stracić.
- Dlatego lepiej byłoby się zwrócić do kogoś, kto...
- Po prostu to zostaw... Uwierz mi, lepiej będzie, jak się od tej sprawy odsuniesz.
Rozległo się pukanie do drzwi i Tom odruchowo zamarł. Spojrzał pytająco na Joszoke, zdając sobie sprawę, że mouk jest równie spięty, co on. Nastała chwila grobowej ciszy, którą przerwało kolejne pukanie. W końcu Joszoke wstał i drżącą ręką otworzył. Tom ze zmieszaniem spojrzał na mouka, stojącego w drzwiach. To był on, ten cały komandor Aikon? Niezbyt postawny, średniego wzrostu, z włosami w kolorze zboża, farbowanymi, sądząc po odrostach. Miał pieprzyk obok prawego oka i łagodne, choć dość tajemnicze spojrzenie. Wszedł do środka. Jego strój przypominał czarne ogrodniczki ubrane na białą koszulę, a wszystkiego dopełniała równie biała chusta zawiązana wokół szyi. On i Tom przez moment gapili się na siebie w ciszy.
- Najmocniej przepraszam, ale zaszła pewna pomyłka. Menadżer musiał nie uwzględnić mojej rezerwacji na dzisiaj. Już rozwiązałem sprawę i może pan liczyć na darmowy wstęp jutro – oznajmił niespiesznie, ze spokojem.
- To... mi trochę nie na rękę... - wydukał Tom. Sam nie wiedział, co powinien powiedzieć.
Aikon sięgnął do kieszeni i wyjął mały bloczek. Wręczył go Ziemianinowi.
- Mam nadzieję, że to wystarczające zadośćuczynienie za kłopot – uśmiechnął się.
Tom zdążył poznać wartość tutejszych pieniędzy, więc poczuł się wręcz zszokowany tak wysokim nominałem. Nie chciał ich, nie w ten sposób, ale gdy jego wzrok spotykał się z przenikliwym spojrzeniem komandora, bał się cokolwiek powiedzieć. Zamarł, tkwił tak w zawieszeniu, próbując się przemóc i zaprotestować, ale gdy przypominał sobie, z kim ma do czynienia, strach wygrywał. W końcu opuścił pokój, wściekły jak nigdy dotąd.


Nata jako cesarzowa regentka i matka Kakloga zawsze bacznie obserwowała poczynania swego syna, a jak na naoimitkę wzrok miała bystry. Przez uchylone drzwi widziała, jak cesarz siedzi w swej sypialni i z lubością wącha sakiewkę po monetach, którą wręczył mu komandor. Beztroska syna nie przypadła cesarzowej do gustu.
- Znowu palnął jakąś głupotę na spotkaniu? - szepnęła do towarzyszącego jej kanclerza Argonaka.
- Powiedzmy, że obeszło się bez większych wpadek.
- Mało przekonujące. Trzeba nad nim mocno popracować, jeśli ma kiedykolwiek doprowadzić nas na zwycięstwa.
Kobieta weszła do sypialni i spojrzała na syna.
- Co udało ci się ugrać z Ziemianami? - spytała wprost.
- Niewiele. Nie zaoferowali niczego, co mogłoby nam pomóc w osiągnięciu celu – rzucił cesarz od niechcenia, wciąż bawiąc się sakiewką.
- Celów jest wiele. Wszystko, na czym nasz kraj może skorzystać, jest ważne.
- Skorzysta, o to się nie martw. Ważne, że uwaga enisyjskiego króla skupia się na naszych pertraktacjach z Ziemianami. Może dzięki temu przestanie węszyć gdzie indziej.
- Nie węszyliby tak, gdyby nie ta twoja durna słabość! - Cesarzowa wyrwała synowi sakiewkę z dłoni i cisnęła na stół. - Ilu szpiegów zamierzasz jeszcze przyjąć z otwartymi ramionami?!
- Nie będzie już żadnych szpiegów, mam wszystko pod kontrolą! - zdenerwował się Kaklog. - Przestań traktować mnie jak idiotę! Wiem, co robię!
- Wybacz, jeśli tak to odebrałeś. Wiesz, że w ciebie wierzę, po prostu martwi mnie twoja nierozwaga.
Zaraz po tym, jak Nata przybrała łagodniejszy ton, Kaklog również się uspokoił. Na szczęście i tym razem jego wybuch okazał się chwilowy.
- Zrealizuję marzenie ojca. Doprowadzę to do końca, zaufaj mi – powiedział.
- Co z Izizijem? Musimy go jakoś wyciągnąć z więzienia, inaczej się nie uda.
- Spokojnie, najważniejsze, że nic nie podejrzewają. Wciąż myślą, że chodziło o Lakszmee, i pewnie tak zostanie. Coś wymyślę, przysięgam.


Rano Tom czuł się okropnie. Przez całą noc nie zmrużył oka, choć „impreza” skończyła się dość wcześnie. Nie potrafił tak po prostu zapomnieć o całym zajściu i wciąż usilnie szukał wyjścia z tej nieprzyjemnej sytuacji. Pluł sobie w brodę, że tak po prosu przymknął oko na czyjeś okrucieństwo i jak gdyby nigdy nic wrócił do domu. Z drugiej strony był świadom, że gdyby postąpił inaczej, sprawy mogły potoczyć się jeszcze gorzej. Czasem dobre rozwiązanie po prostu nie istniało, a bycie szlachetnym przysparzało tylko niepotrzebnego cierpienia.
Niewyspany i rozdrażniony Tom ruszył do bazy na spotkanie, które zarządził Derks. Ziemianinowi przeszło przez myśl, czy aby nie opowiedzieć o wszystkim przełożonemu. Może coś by doradził? Ale Tom szybko przypomniał sobie, co mówił Merike, i doszedł do wniosku, że lepiej, by Derks nie wiedział o ich wizycie w burdelu.
O wilku mowa – pomyślał Tom, gdy minął lekarza na korytarzu. Ten popatrzył na Ziemianina z głupim uśmieszkiem i Tom szybko zaciągnął go na stronę.
- Słuchaj... Przepraszam, że cię wczoraj tak zostawiłem... - szepnął Ziemianin.
- Podjąłeś męską decyzję, więc możemy puścić to w niepamięć. Jak było?
Merike wyglądał na mocno podekscytowanego. No tak. Przecież nie znał prawdy. Tom przygryzł wargę. Czuł się jak kretyn.
- Ej, a mógłbyś nie mówić nikomu o wczoraj? - poprosił. - To nie tak, że do czegoś doszło, po prostu... Zresztą, cholera, nie mam teraz czasu. Pogadamy później.
Tom pognał na spotkanie. Spóźnił się trochę, ale na szczęście Derks nie wyglądał na zdenerwowanego.
- Chciałem się z wami spotkać, bo mam dla was ważną informację – podjął dowódca. - Jeden z naszych najwybitniejszych wojowników niedawno wrócił do Enis po ponad rocznym pobycie na Aru, gdzie uczył się od urukinów nowych technik bojowych. Zgodził się przekazać nam tę wiedzę, więc od jutra rozpoczniecie szkolenie pod jego okiem. Oczywiście mam na myśli komandora Aikona. Okażcie mu należyty szacunek, w końcu to członek Białego Oddziału.
Tom przełknął ślinę i próbował za wszelką cenę nie zdradzić swoich emocji. Było źle, naprawdę źle.

niedziela, 6 września 2015

Wyzwania, rozdział VI

Rozdział VI

Ciemność. Czyżby nadchodził koniec? Umysł Derksa był już na tyle trzeźwy, by móc zorientować się w zaistniałej sytuacji, ale wspomnienia tragedii sprzed lat wciąż stały mu przed oczami, zupełnie świeże. Bez wątpienia ten ból i strach, choć zepchnięty do podświadomości, napędzał Derksa przez całe życie. Ten cały upór, treningi, walka, wszystko po to, by inni już nie musieli tak cierpieć. By uwolnić świat od tego zepsucia. Możliwe, że Derks początkowo był trochę jak Lakszmee, ale obrał właściwą drogę. Drogę prawa. Lakszmee już dawno pogubił się w swych działaniach. Musiał zostać unieszkodliwiony. W tym momencie nie liczyło się nic innego.
Kajdanki pękły, metalowe drzwi otwarły się szeroko, a pomieszczenie wypełnił krzyk białoskórej Oglin. Derks trzymał ją za włosy, zasłaniając się nią jak tarczą. Wszystko stało się tak szybko, że Lakszmee nie zdążył nawet zareagować. Zaciskał dłonie na broni, na jego twarzy wymalował się szok, ręce mu zaczęły drżeć. Kobieta wrzeszczała dalej. Czy w trwodze, czy w bólu... Derksa to nie obchodziło.
- Rzuć broń – rozkazał stanowczo.
Nic.
- Rzuć broń!
Mouk nie wiedział, jaka ilość światła szkodzi Drapieżcom, ale nie zamierzał przestawać, póki nie osiągnie rezultatu. Po raz pierwszy widział, że Lakszmee zaczyna panikować. Usta chłopaka drżały.. Na jego twarzy odmalowała się niesamowita gama emocji: niedowierzanie, desperacja, ból. Lakszmee zacisnął zęby i coś zmieniło się w jego oczach. Błysnął w nich obłęd pomieszany z desperacją.
- Nie, nie, nie!!! - wrzasnął. - Nie odbierzesz mi tego! Nie powstrzymasz!
Wystrzelił. Jeden raz, drugi, trzeci. Oglin przestała się rzucać. Wisiała teraz bezwładnie w rękach Derksa jak szmaciana lalka. Lakszmee miał łzy w oczach, ale nie przestawał strzelać. Wpadł w szał i rzucił się na przeciwnika. Derks pchnął nań martwe ciało dziewczyny. Lakszmee pozwolił, by upadło, ale jedna sekunda moukowi wystarczyła. Kopniakiem wytrącił mężczyźnie broń z dłoni i zaatakował go pięściami. To już nawet nie była technika uwolnienia, to był amok w czystej postaci. Aż cud, że Lakszmee był na tle szybki, by parować ciosy. Tylko wpływ pierścienia mógł to wytłumaczyć. Ale Derks się nie zrażał. Napierał coraz bardziej, spychając przeciwnika w stronę ściany. Lakszmee uderzył w nią plecami, a Derks atakował dalej. Przestępca pochwycił prawą pięść mouka, potem lewą. Siły wojowników były zadziwiająco wyrównane. Przez chwilę. Jeden cios głową sprawił, że nogi Lakszmee się ugięły. Uderzenie pięścią w brzuch sprowadziło go do kolan. Jeszcze nigdy Derks nie działał tak szybko. Momentalnie pochwycił broń z podłogi, dopadł do próbującego się pozbierać Lakszmee, przycisnął go do ściany i wepchnął mu lufę miotacza prosto w usta, przy okazji wybijając mu kilka zębów. Amok nie ustawał. Przekrwione ze wściekłości oczy Derksa wpatrywały się w przerażonego terrorystę. Lakszmee cały zesztywniał, a mouk nie przestawał świdrować go wzrokiem, z palcem gotowym nacisnąć na spust.
Mogę go zabić, zakończyć to raz na zawsze. Powiem, że w samoobronie. Zrozumieją – przeróżne myśli przebiegały przez głowę Derksa. - Ale nie wolno samemu wymierzać sprawiedliwości. Jestem dowódcą, muszę dawać przykład. Zabić go? Wyświadczę światu przysługę... I stanę się taki, jak on. Nie wolno wymierzać sprawiedliwości na własną rękę. Nie wolno wymierzać sprawiedliwości na własną rękę...
Kusiło, tak bardzo go kusiło, że Derksowi aż zaczęły trząść się ręce. Co było mniejszym złem? Sam już nie wiedział, ale musiał podjąć jakąś decyzję.
Bez dłuższego zwlekania Derks ogłuszył Lakszmee jednym ciosem i pobiegł na ratunek pozostałym. Tak, to było w tej chwili najważniejsze. Ocalić swych ludzi, a nie prywatne porachunki. Derks musiał to zrobić szybko, póki jeszcze adrenalina krążyła w jego krwiobiegu. Na szczęście wśród więźniów wyraźnie zaszła jakaś niezgoda, bo wkrótce Derks usłyszał gwar i ujrzał Kloga wraz z Reni, mierzących do siebie z miotaczy. Mouk zdjął ich jako pierwszych, bez zadawania śmiertelnych ran. Miał wielką ochotę strzelić Izizijowi między oczy, ale ten szybko rzucił broń i uniósł ręce do góry.
Spacyfikowanie pozostałych więźniów przyszło z łatwością i wkrótce każdy z nich znalazł się we właściwej dla siebie celi. Zmęczenie zaczynało dopadać Derksa, ale dalej pomagał swym ludziom zrobić porządek.
- Taryfa ulgowa się skończyła – wycedził, przykuwając Izizija do krat. - Powiedziałem sobie, że jeśli uratujesz Broko, to ci wybaczę. Może nawet szepnę o tobie dobre słowo... Ale nie. Nie po tym.
- Chodzi o Bumagę, prawda? Słyszałem jak wypowiedziałeś jego imię. To twój przyjaciel? - spytał ze spokojem lekarz.
Derks spiorunował więźnia lodowatym spojrzeniem. Rozchwianie emocjonalne spowodowane jego nagłym wybuchem jeszcze do końca nie minęło.
- Po co? Czemu? Dlaczego to wszystko robiłeś? Miałeś w tym jakiś wyższy cel czy po prostu cię to kręci? - wycedził z pogardą.
- Powiedz mi, gdybyś miał możliwość poświęcić grupę jednostek, by pomóc miliardom istnień, zrobiłbyś to? Czy byłbyś gotów zadać komuś cierpienie, wiedząc, że w ten sposób wyleczysz ludzi z chorób i zapewnisz im długą młodość, siłę, witalność? Coś, o czym do tej pory mogli tylko pomarzyć.
- Złamałeś prawo.
- Prawo nie zawsze służy ogółowi.
- Każdy przestępca w jakiś sposób uzasadnia swoje postępowanie. Ale ja wiem swoje. Wiem, że skrzywdziłeś kogoś dla mnie bardzo ważnego i wiele mu odebrałeś.
- Ale za to ile dałem w zamian.
Derks zmarszczył brwi. Nie do końca rozumiał, jak ma interpretować słowa Izizija. Czyżby lekarz z nim pogrywał?
- Być może tego jeszcze nie widzisz. Może nawet on sam tego nie dostrzegł, ale dałem mu coś wspaniałego, coś, za co niejeden oddałby znacznie więcej. - Więzień uśmiechnął się tajemniczo.
- Szefie, gotowe. Wszystkie cele zabezpieczone i jesteśmy z powrotem na właściwym kursie! - krzyknął niespodziewanie Tom, przerywając rozmowę.
- Dziękuję – odparł Derks i zostawił Izizija samego w celi. Niepotrzebnie wdawał się w dyskusję z więźniem.


Po przebudzeniu Broko przywitał widok czerwonego nieba za oknem. Młodzieniec szybko domyślił się, że leży w szpitalu, zwłaszcza że miał przed oczami dowódcę z odpiętymi rękawami od kombinezonu i zabandażowanymi rękami.
- Jak się czujesz? - spytał z troską Derks.
- Słabo... ale nie boli... - stęknął Broko, z niepokojem wlepiając wzrok w owinięte ramiona dowódcy. - Co się stało?
- Miałem drobne problemy z Lakszmee, ale już wszystko opanowane. Pozrywane mięśnie, nic poważnego. Jesteśmy na Oliku. Dalszym transportem zajmie się inna drużyna, więc nie musisz się już niczym przejmować. Mlok został poinformowany i badają całą sprawę.
- Przepraszam... - Broko czuł się naprawdę podle. Chciało mu się płakać, ale nie okazał słabości.
- Czemu przepraszasz, skoro niczym nie zawiniłeś? Wszyscy robiliśmy to, co do nas należało. Ty po prostu miałeś pecha.
- Bałem się... Tak bardzo się bałem. Myślałem, że gdy przyjdzie co do czego... gdy stanę twarzą w twarz ze śmiercią, to będę umiał zachować zimną krew, ale ja tak bardzo się bałem...
Derks usiadł bliżej Broko i położył mu dłoń na ramieniu.
- Ja też się bałem – szepnął. - Bałem się o ciebie, o innych, o siebie też. To normalne. Wszyscy się w takich chwilach boimy. Nie jesteśmy maszynami. Ale to dobrze, bo strach jest potrzebny. On sprawia, że jeszcze żyjemy.


Korzystając z krótkiej przepustki, Teneri zapuściła się w zakamarki olikańskiej stolicy. Sama wychowała się w bogatej dzielnicy, przepięknie ozdobionej obcymi roślinami, ale zamiast odwiedzić rodzinę, zdecydowała się na wycieczkę w zupełnie inne miejsce. Tutaj szare, sześcienne budynki straszyły swą bylejakością i brakiem jakiegokolwiek zamysłu architektonicznego. Miały tylko dawać schronienie, nic ponadto. Nawet rodzima, czarna roślinność występowała tu nielicznie, a nad brudnymi ulicami unosił się kurz. Ludzie, których Teneri mijała, gapili się na nią z niepokojem połączonym z zaciekawieniem, ale ona to ignorowała i szła dalej, aż dotarła do drzwi sierocińca. Gdy zadzwoniła, otworzyła jej kobieta ubrana od stóp do głów w brązową suknię z kapturem i spojrzała na Teneri podejrzliwie.
- Jest Aio? Chciałabym się z nim zobaczyć – przemówiła wojowniczka.
- Kim pani jest?
- Czcigodna Teneri Di. - Agentka nie czekała już na przyzwolenie, tylko od razu weszła do środka.
Doszła korytarzem do dużej sali i ujrzała go. Aio pomagał dzieciom sprzątać po posiłku. Nie zmienił się ani trochę. Wciąż był bardzo szczupły i tyczkowaty, a jego blond włosy były starannie zaczesane na prawą stronę. Zarówno jego tunika, jak i spodnie miały biały kolor, co od razu wywołało uśmiech na twarzy Teneri, bo nieczęsto spotykała tę barwę na Mloku. Kobieta poczekała cierpliwie, aż Aio skończy, i dopiero wtedy dała znać o swojej obecności.
- O w mordę! - wykrzyknął mężczyzna i szybko odciągnął Teneri na stronę. - Tak bez zapowiedzi? Nie żebym narzekał. Buziaka!
Całus był soczysty, a uścisk czuły. Nic dziwnego, w końcu para nie widziała się szmat czasu.
- Ukradnę cię na chwilę, dobrze? - rzekła Teneri zalotnie.
Aio nie protestował. Usiedli razem na tylnych schodach, gapiąc się na czerwone słońce. Tego właśnie Teneri brakowało, poza partnerem. Nieruchomego źródła światła, zawsze w jednym miejscu na nieboskłonie. Na Mloku ciągle wędrowało, czasem znikając całkowicie. Tutaj nie było tego problemu. Noc nie zapadała nigdy.
- Tylko przepustka? Miałem nadzieję, że zostaniesz na dłużej. - Aio nie krył rozczarowania, gdy Teneri opowiedziała mu o kulisach swej wizyty.
- Prawdę powiedziawszy, miałam nadzieję, że wreszcie uda mi się ciebie przekonać.
- Do czego?
- Jak to do czego? Do tego, żebyś zamieszkał na Mloku.
Aio zrobił kwaśną minę.
- Wiesz, jak zależy mi na tym miejscu – odparł. - Zresztą czemu ty nie wrócisz? Przecież udowodniłaś już, co chciałaś.
- Ale tu nie chodzi o udowadnianie. Na Mloku mnie szanują. Ale szanują za to, co robię, a nie za to, jak się nazywam. Tam nie ma takiego rozwarstwienia społecznego, każdy pracuje na siebie. I to jest dobre, i ty to wiesz, i ty mnie taką uczyniłeś, więc się nie dziw, że podjęłam takie, a nie inne decyzje.
- Wiesz, że nie mam nic do twoich decyzji, po prostu... Chcę cię mieć przy sobie. Nic więcej. Może to egoistyczne z mojej strony, ale nic na to nie poradzę.
Teneri pogłaskała Aio po głowie i spojrzała mu głęboko w oczy.
- Więc wróć ze mną na Mlok – szepnęła.
- Wiesz, że nie mogę zostawić sierocińca. Obiecałem, że będę pomagać, a ja zawsze dotrzymuję słowa.
- Już wiele dla nich zrobiłeś. A z Mloku możemy przysyłać pieniądze.
- To nie to samo.
Teneri westchnęła i przewróciła oczami.
- Nie chodzi tylko o sierociniec, prawda? To coś więcej. Czego tak się boisz? - spytała.
Aio przygryzł wargę.
- Nie chcę tam mieszkać i nie chcę, żebyś ty tam mieszkała. To tykająca bomba zegarowa – wypalił.
- Co takiego?
- Ty tego nie widzisz? Nie boisz się, że te ich konflikty w końcu doprowadzą do tragedii?
- Chodzi ci o mouków i naomitów?
- Obaj są siebie warci. Zobaczysz, w końcu to wybuchnie. Nie wiem, kto zacznie, ale to się kiedyś stanie. A wtedy ty w to zostaniesz wplątana, a ja tego nie chcę.
To było słodkie, że Aio się tak o nią martwił, ale Teneri czuła, że mężczyzna wyolbrzymia.
- Jak zwykle niepotrzebnie panikujesz. Wyluzuj. Wszystko jest pod kontrolą – rzekła, opierając brodę na jego ramieniu.
- Nie wierzę, że tam jest lepiej. Chcę żebyś się zastanowiła. Przecież tutaj niczego by nam nie brakowało. Mogłabyś robić to, co tam. Wiem, że twoja matka i siostra są jakie są, ale... chociaż to przemyśl.
- Dobrze, przemyślę. - Teneri cmoknęła Aio w policzek.


W kabinie holograficznej Derks mógł porozmawiać z Bumagą twarzą w twarz. Ulżyło mu trochę, gdy dowiedział się, że w sprawie sabotażu wszczęto już śledztwo. Za to Bumaga ogólnie rzecz biorąc nie sprawiał wrażenia zadowolonego.
- Już drugi raz w ostatnim czasie użyłeś techniki wyzwolenia. Robisz to za często. Wykończysz organizm – pouczył kolegę.
- Nie miałem wyjścia. Poza tym działałem pod wpływem bardzo silnych emocji. Ta Olikanka złamała barierę w moim umyśle... Wszystko widziałem... Ciebie też. To byłeś ty. Naprawdę byłeś ty. Mówiłeś prawdę.
- Przecieżbym cię nie okłamał. - Bumaga nagle się zatroskał. - Ta bariera... Nie powinieneś coś z tym zrobić?
- Jestem dorosły, poradzę sobie z tamtymi wspomnieniami. Będą mnie bardziej napędzać do działania.
- Jesteś pewien?
- Tak, jestem pewien. - Derks westchnął i oparł się o ścianę. Chętnie rozmasowałby skronie, gdyby nie to, że ból rąk mu mocno doskwierał.
- Jak dla mnie wyglądasz na mocno rozchwianego psychicznie.
- Bo myślałem, że jestem silniejszy. Ale jak zobaczyłem Broko w tym stanie... prawie zapomniałem o misji. Rozkleiłem się. A ty miałeś rację, to było ryzyko. Nie chodzi o jego brak doświadczenia. Ja po prostu nie mogę znieść myśli, że gdyby zginął... Prawie, jakby był moim drugim siostrem.
- Masz być jego dowódcą, nie opiekunem.
- Wiem... - Derks przysunął kolana do klatki piersiowej i oparł o nie brodę. - Wiem... Nie sądziłem, że to będzie takie trudne.
- Cieszę się, że przejrzałeś na oczy.
W głębi duszy Derks liczył na jakąś poradę, która rozwiąże wszystko, ale nie miał się co łudzić. Idealne rozwiązanie nie istniało. Przyjaciele tkwili w milczeniu, choć nadajnik holograficzny wciąż był włączony.
- Coś jeszcze? Bo mam wrażenie, że po głowie chodzi ci milion rzeczy – powiedział ze spokojem Bumaga.
- Rozmawiałem z nim... - wymamrotał Derks. - Z Izizijem.
- Mówiłem ci, żebyś go zostawił w spokoju.
- Byłem ciekaw... Chciałem zrozumieć, po co ktoś miałby robić takie rzeczy.
- I co, już rozumiesz? - W głosie Bumagi pobrzmiewał sarkazm.
- Powiedział, że coś ci podarował. Początkowo myślałem, że chce mi zrobić wodę z mózgu, ale on to mówił w taki sposób, jakby naprawdę w to wierzył. Wiem, że nie powinienem w ogóle poruszać tego tematu, ale... co on ci naprawdę zrobił? O co mogło mu chodzić?
- Jedyne, co mi podarował, to trauma, siwizna i bezpłodność, więc obawiam się, że jednak chciał zrobić ci wodę z mózgu – odparł Bumaga z wyraźnym niesmakiem.
- Ale po co ci to wszystko zrobił? Nad czym pracował? Co chciał osiągnąć?
- Nie mam pojęcia! - huknął starszy mouk i nerwowo przeczesał włosy. - Wybacz... - powiedział ciszej, chyba zakłopotany swoim wybuchem. - Pamiętam tylko przebłyski. Mój mózg wyparł większość tego gówna.
Nagle coś Derksowi zaświtało.
- Kiedy dostałeś się do Białego Oddziału? I przepraszam, że pytam, ale ile tak właściwie masz lat?
Bumaga wyglądał na trochę zmieszanego i przez moment w ogóle się nie odzywał.
- Okej, chyba zaczynam kapować, co ci chodzi po głowie – wyznał, uspokoiwszy się trochę. - Fakt, trafiłem do Białego Oddziału niezbyt długo po tej przygodzie z doktorkiem, ale to dlatego, że cholernie się zawziąłem i trenowałem jak pojebany. A wyglądam młodo, bo o siebie dbam. Niestety, to cała prawda. Żadne tajne specyfiki nie istnieją. Uwierz mi, też wolałbym żyć z myślą, że w jakiś sposób skorzystałem na tym, co mi zrobił, ale tak nie jest.
Derks spojrzał na przyjaciela smutnymi oczami i wstał.
- Przepraszam... Nie powinienem był o to wszystko pytać.
- Nie przejmuj się. Przynajmniej rozwiałem twoje wątpliwości.
Chyba jednak nie do końca – pomyślał Derks, gdy żegnał się z przyjacielem.


Z platformy startowej rozciągał się przepiękny widok na góry i miasto w oddali, ale tym razem Chena bardziej ekscytował fakt, że kolejny Ziemianin zawita na Mlok. Claudia Glover okazała się niezbyt wysoką, czarnoskórą kobietą w średnim wieku. Prezentowała się bardzo elegancko, tak jak prawdziwy dyplomata powinien, i Chen na wstępie uścisnął jej rękę.
- Co za wspaniałe miejsce – rzekła z zachwytem Claudia, podziwiając góry.
- Owszem, chociaż nigdy jeszcze nie byłem na kontynencie Sitis, więc nie do końca wiem, czego tam się można spodziewać – odparł Chen, prowadząc kobietę w stronę rządowego pojazdu.
- Ale zakładam, że spotkał pan już jakichś naomitów?
- Wszystko, co o nich wiem jest zawarte w raportach, które pani otrzymała. I proszę mi mówić po imieniu.
Harmonogram był napięty. Praktycznie od razu Ziemianie zostali przetransportowani na spotkanie z królem, co przyprawiało Chena o sporą tremę. Władca jak zwykle paradował w bieli, czyli kolorze zarezerwowanym dla najwyższych głów w państwie. Choć sprawiał sympatyczne wrażenie, Ziemianin trochę się go bał.
- Chciałem ustalić parę istotnych kwestii, nim udacie się na kontynent Sitis – król nie owijał w bawełnę. - Nie mam nic przeciwko waszej współpracy z naoimitami, ale chcę, żeby była jasność. Jeśli udostępnicie naomitom jakąkolwiek broń, nasze stosunki automatycznie zostaną zerwane.
- Zapewniam, że udostępnianie niebezpiecznych technologii obcym cywilizacjom jest sprzeczne z naszymi dyrektywami – oznajmiła Claudia.
- To dobrze. Nie twierdzę, że naomitom nie wolno ufać, ale udostępnienie broni jednej nacji mogłoby poważnie zaburzyć równowagę sił na naszej planecie – wyjaśnił król.
- Zależy nam, żeby na tej współpracy skorzystali wszyscy – dodał Chen, nerwowo poprawiając krawat.
- Jeśli chcielibyście uzyskać jakąś szerszą wiedzę o naomitach, moi doradcy są dla was dostępni.
- Dziękujemy, wasza wysokość. - Kobieta uśmiechnęła się i schyliła głowę na znak pokory.
- Przydzielę wam też kogoś zaufanego na czas wyjazdu – dodał mouk. - Kogoś, kto zapewni wam ochronę, ale też będzie służyć radą w razie jakichś niejasności.
Chen spodziewał się, że moukowie będą próbowali wpłynąć na przebieg negocjacji z naomitami. Niezbyt mu się to podobało, ale wolał nie drażnić nacji, która go teraz utrzymywała. Chyba jednak wolał pracę geologa.


Gdy Derks ponownie odwiedził Broko, ten wyglądał już znacznie lepiej. Sądząc po pustym talerzu na stoliku, był właśnie po obiedzie. To dobrze, że miał apetyt. Młodzieniec wyraźnie rozpromieniał na widok swego dowódcy.
- Widzę, że siły ci wracają – uśmiechnął się Derks i usiadł na krześle.
- Zdecydowanie. Chcę jak najszybciej wrócić do służby.
Zamiast się ucieszyć Derks spoważniał. Miał coraz większe wątpliwości, czy dobrze postąpił, wybierając Broko do drużyny, i teraz nadgorliwość podwładnego trochę go przerażała.
- Merike zadecyduje, kiedy możesz wrócić do służby – odparł stanowczo. - W każdym razie cieszę się, że czujesz się lepiej. Jesteś dobrym agentem, ale... Słuchaj, wiem, że to była dla ciebie ciężka próba. Jesteś jeszcze bardzo młody... - Derks zakłopotał się. - Nie uważam, że nie jesteś gotów, ale warto przemyśleć kilka kwestii. Musisz postawić sobie pewne pytania i zadecydować co dalej. Jeśli uznasz, że pewne wyzwania cię na razie przerastają i wolisz się wstrzymać, ja to zrozumiem.
Na rezultaty zagmatwanej przemowy Derksa nie trzeba było długo czekać. Broko spojrzał na dowódcę wielkimi, zatroskanymi oczami, najpierw z pewnym zmieszaniem, potem z ewidentnym smutkiem. Przez moment Derks miał wrażenie, że młodzieniec się zaraz rozpłacze, i już zaczynał żałować swoich słów.
- Nie chcecie mnie już w zespole, dowódco? - powiedział niepewnie Broko. - Ale ja się już nie boję. Przysięgam, że się nie boję.
- Wcale nie uważam, że się boisz.
- Błagam, nie wyrzucajcie mnie z zespołu. Już nie okażę słabości, przysięgam. Będę trenować jeszcze ciężej, żeby was nie zawieść. Jestem gotów, naprawdę. Dorosłem do tej pracy i już nigdy nie okażę strachu.
Derksa zatkało. Reakcja Broko przeszła jego najśmielsze oczekiwania i teraz już sam nie wiedział co zrobić. Czuł się głupio. Miał wrażenie, że bez względu na to, jaką decyzję podejmie i tak będzie potem żałować.
- Nie wyrzucam cię z zespołu, uspokój się. Nie musisz nic na siłę udowadniać, wiem, że jesteś dobry. Po prostu doszedłem do pewnych błędnych wniosków, to już nieistotne. Odpoczywaj, niebawem wracamy – powiedział, uśmiechnął się niepewnie i miał nadzieję, że zamęt, który zasiał, jakoś sam przeminie.


Według planu rozmowa z naomickim władcą miała się odbyć jeszcze dzisiaj i Ziemianie nie mogli liczyć na zbyt wiele odpoczynku przed swą podróżą do Cesarstwa Sitis. Na szczęście Chen przywykł do intensywnego trybu życia, ale nie był do końca pewien, czy jego udział w tym przedsięwzięciu jest rzeczywiście niezbędny. W końcu nigdy nie uczył się na dyplomatę. Zapewne chodziło o fakt, że znał tę planetę lepiej niż jakikolwiek Ziemianin i mógł wyczuć nastroje naomitów. On i Claudia musieli się wzajemnie uzupełniać, jeśli chcieli doprowadzić negocjacje do satysfakcjonującego końca.
Największe zaskoczenie spotkało Chena już na samym początku, gdy dotarli do powietrznego szybkolotu, który miał ich zabrać na sąsiedni kontynent. Przed pojazdem stał Bumaga. W czarnym kombinezonie termicznym wyglądał dużo poważniej niż w swych pstrokatych fatałaszkach.
- Komandor Bumaga – przedstawił się mouk i uścisnął kobiecie dłoń na ziemską modłę. - Będę wam towarzyszył jako ochroniarz i doradca.
- Bardzo mi miło, Claudia Glover.
Kobieta wyglądała na zadowoloną, w przeciwieństwie do Chena. Nie darzył Bumagi jakąś szczególną antypatią, ale mimo wszystko źle się czuł w jego towarzystwie. Geolog miał wrażenie, że ten z pozoru nieszkodliwy mouk lustruje go na dziesiątą stronę i czeka na jakiekolwiek jego potknięcie. Ostatnia przygoda Bumagi z Derksem tylko dolewała oliwy do ognia. Chen mógł sobie wmawiać, że nie interesują go moukowe zwyczaje, ale dobrze wiedział, że to na nic.
- Zapraszam na pokład. - Bumaga wskazał Ziemianom wejście.
Wnętrze wyglądało na wygodne i nieco bardziej przestronne, niż można by przypuszczać, patrząc z zewnątrz. Pasażerowie usieli w fotelach i niebawem wzbili się w powietrze.
- Ile wiecie o cesarzu? - Claudia od razu przeszła do rzeczy.
- Nigdy się z nim osobiście nie spotkałem, ale wiem o nim sporo. Dlatego król wybrał mnie do tej misji – odparł ze spokojem Bumaga.
- Miły ten cesarz czy raczej wredny? - spytał Chen.
- Powiedziałbym, że nieogarnięty. Za większość decyzji odpowiada jego doradca. Na szczęście cesarz mu ufa i jak na razie nie narobił jakichś większych głupot. Generalnie Kaklog jest dość młody i rządzi dopiero od pięciu lat. Jest kapryśny, ale ambitny i chętnie przywłaszczyłby sobie część naszych terytoriów, gdyby dysponował odpowiednimi środkami. Dlatego nie dziwcie się, że król chce mieć wpływ na przebieg waszych negocjacji.
- Nie damy im niczego, co mogłoby zdestabilizować układ sił na waszej planecie, macie nasze słowo – zapewniła Claudia.
- Gdyby mieli odpowiedni sprzęt, mogliby się też połasić na wasze terytoria, więc zalecam szczególną ostrożność.
- Czym łatwo zdenerwować cesarza? - Chenowi coraz mniej podobała się jego nowa rola.
- Oczywiście pod żadnym względem nie próbujcie pokazać wyższości waszej rasy nad jego, nawet jeśli miałoby to być w dobrej wierze. Nie bądźcie protekcjonalni, nie mówcie rzeczy typu: „Jesteście tacy biedni, oferujemy wam pomoc w zamian za coś tam, coś tam...” Nie wspominajcie o moukach, to zawsze drażliwy temat. Nawet jeśli będzie to oznaczało zatajenie pewnych faktów. Co prawda możecie spotkać sporo mouków w pałacu cesarskim i odnieść błędne wrażenie, że cesarz lubi naszą rasę. Owszem, lubi... otaczać się tymi ładniutkimi. Takie ma upodobania, was to nie interesuje. Jak już mówiłem, cesarz jest kapryśny. Nie twierdzę, że będzie was źle traktować. Ten doradca, Arganok, zna się na dyplomacji i na pewno wykaże się profesjonalizmem. Sądzę, że będzie próbował się wam przypodobać, więc gościny na pewno wam nie poskąpią, ale musicie być czujni i nie dać sobie zamydlić oczu.
- Zapewniam, że potrafię być bardzo stanowcza. Inaczej by mnie tu nie wysłali – uśmiechnęła się kobieta.
- A, i jeszcze jedno – zreflektował się Bumaga. - Nie odsuwajcie się, jak będą was obwąchiwać. To spora zniewaga. Niestety, węch to najsilniejszy zmysł u naomitów i tak witają nowych gości. U niech to normalne, dla nas trochę nieapetyczne, ale tak już mają. Nie cierpię tego, ale trzeba to zdzierżyć.
- O tak, coś o tym wiem – westchnął Chen i poczuł, że z tego wszystkiego zaschło mu w gardle. Chciałby już być w domu.

piątek, 4 września 2015

Wyzwania, Rozdział V

Rozdział V

W pewnym sensie marzenia się spełniły. Chen wreszcie mógł zasiąść we własnym ogrodzie przy blasku świec i spędzić miły wieczór z ukochaną osobą. Co prawda lata świetlne od Ziemi, ale takie chwile warte były poświęcenia.
- Musimy tak umawiać się częściej – stwierdził, dopijając ostatnią butelkę piwa, którą udało mu się przywieźć z byłego domu.
- Jestem pewien, że po zakończeniu misji będę mieć znacznie więcej wolnego – Derks uśmiechnął się.
- Cholercia, trochę się o ciebie martwię. Ten Lakszmee jest nieprzewidywalny.
- Nie martw się, będzie pod pilnym nadzorem. A poza tym wiesz, jakie ja mam szczęście. Już tyle razy ocierałem się o śmierć i zawsze wszystko dobrze się kończyło.
- No tak... ale mimo wszystko...
- Widzisz? Przez to, że zostałeś, teraz będziesz ciągle się martwić.
- A myślisz, że jakbym został na Ziemi, to bym się nie martwił? Wtedy to by dopiero była masakra. Rozmyślałbym o tobie dzień i noc.
- Czyli tutaj tego nie robisz? - Z pozoru Derks brzmiał na zmartwionego. Ale gdy podszedł do Chena i usiadł mu na kolanach okrakiem, geolog nie miał już żadnych wątpliwości: mouk go kokietował.
Derks kokietował? Kiedy on się tego nauczył? Albo od kogo? Od Bumagi? Nie, o tym Chen wolał nie myśleć. Może chodziło o to, że księżyc był w pełni? Na razie tylko jeden wzniósł się nad horyzont, ale mimo wszystko... Chen przestał rozmyślać, gdy poczuł na wargach miękkie usta Derksa. Było przyjemnie, zmysłowo, nie jakoś szczególnie drapieżnie, ale Ziemianinowi to wystarczało.
- Coś się nagle zrobił taki napalony? - Chen złapał Derksa za pośladki.
- Zgodziłeś się mnie przyjąć takim, jakim jestem, więc chyba mogę sobie trochę pozwolić?
- Ależ pozwalaj sobie... Tylko pamiętaj... ja też sobie będę pozwalać. - Chen z lubością dotykał Derksa na tyle, na ile pozwalały obcisłe spodnie mouka, i całował delikatną skórę jego szyi. - Nie wiem, jak tam z moją krzepą, ale jak chcesz, to zaniosę cię do łóżka.
- A może ja zaniosę ciebie?
- Kusząca propozycja, ale chyba dziwnie bym się czuł.
- Cóż, twoja strata. - Derks wstał.
Tak czy siak łóżko okazało się ostatecznym celem.


Statek transportowy do najpiękniejszych nie należał, ale w ascetycznych kształtach kryła się solidność. Absolutnie każda osoba przed wejściem na pokład została dokładnie zeskanowana, bez względu na to, czy była więźniem czy członkiem załogi. Każdy kryminalista został zamknięty w oddzielnej celi, a tych groźniejszych dodatkowo zakuto. Lakszmee potraktowano ze szczególną ostrożnością. Derks uważnie się przyglądał, gdy strażnik zakładał terroryście metalowe obręcze na ręce, nogi, nawet tułów, całkowicie przytwierdzając go do ściany. Cała procedura musiała zostać wykonana perfekcyjnie. W głębi duszy Derks cieszył się, że przydzielono im wywrońskich strażników. Byli najmniej przekupni, a przebywający na wolności poplecznicy Lakszmee już niejednego pracownika więzienia próbowali przeciągnąć na swoją stronę.
- Aż tak się mnie boicie? - rzucił beznamiętnie terrorysta. Jego twarz zdawała się jeszcze bladsza niż kiedyś, a oczy o różnobarwnych tęczówkach uderzały przenikliwym zimnem.
- Za późno na zgrywanie twardziela. - Derks osobiście zapiął ostatnią obręcz. - Jak będziesz nas denerwować, to założymy ci knebel.
Gdy Derks wyszedł z celi, spojrzał na Toma wymownie, dając mu do zrozumienia, że chce mieć to już wszystko za sobą.
- Jak dla mnie to on jest nieźle szurnięty – skomentował Ziemianin. - Po co w ogóle zaczął zabijać? Bo jakoś nie wierzę, że przez dziwny pierścionek.
- Lakszmee nigdy nie był wzorowym obywatelem – odparł Derks. - Podobno dorastał w koszmarnych warunkach, ale jak dla mnie to niczego nie usprawiedliwia.
- To kto był jego pierwszą ofiarą?
- Zwykły gangster. Lakszmee był swego czasu ulicznym mętem, więc na pewno narobił sobie trochę wrogów. Ale potem było mu mało. W końcu przyszedł czas na polityków, arystokrację, wszystkich, którzy odstawali od jego wizji świata. Podobno nawet własną matkę zabił. Tak to jest, jak się próbuje wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Zaciera się granica.
Statek wystartował. Teraz pozostawało tylko mieć nadzieję, że podróż przebiegnie bez incydentów.
- Nie spuszczaj oka z tych szumowin. Jeśli któryś z nich zacznie się dziwnie zachowywać, od razu daj mi znać – rozkazał Derks Tomowi, rozpoczynając pierwszy obchód.


Nie wolno wymierzać sprawiedliwości na własną rękę, nie wolno wymierzać sprawiedliwości na własną rękę – Derks powtarzał sobie jak mantrę, gdy przechodził obok celi Izizija Wira. Ciężko było mu uporać się z myślą, że ma na wyciągniecie ręki kogoś, kto wyrządził straszną krzywdę Bumadze. Derksa kusiła wizja zemsty, ale znał swoje miejsce i swe uprawnienia. Izizij nie został nawet skuty. Pewnie dlatego, że uchodził za wzorowego więźnia i nigdy nie sprawiał strażnikom problemów. Ale to nie zmieniało faktu, że wyrządził wiele zła. Derks lustrował go spojrzeniem, jakby próbując dociec, co też taka osoba musi mieć w głowie. Izizij nie wyglądał na kogoś, kto mógłby łatwo stawiać opór. Był chudy, niemłody, a jego zapadnięte policzki dodawały mu chorowitego wyglądu. Jego śniada cera i lekko skośne oczy były typowe dla mieszkańców Stify. A jednak, mimo swej niepozorności, zdawał się równie przerażający, co Lakszmee, i Derks czuł, że musi się mieć przy nim na baczności.
- Chyba masz do mnie jakiś prywatny uraz – rzucił więzień w odpowiedzi na przenikliwe spojrzenie, którym został uraczony.
Derks zignorował mężczyznę i poszedł dalej. Nie mógł pozwolić, by emocje wzięły nad nim górę. Miał misję do wykonania.


Lakszmee nic już nie mówił. Nie nawiązywał nawet z nikim kontaktu wzrokowego i wyglądał na całkowicie wypranego z emocji. Co chodziło mu po głowie? Coś knuł czy już całkowicie się poddał? Derks wiele by dał, by móc go rozpracować. Jedyne co moukowi pozostawało, to bacznie go obserwować. Na szczęście obyło się bez słów. Lakszmee siedział, Derks patrzył i tak przez długi czas. Aż coś huknęło. Siła wybuchu prawie przewróciła mouka na podłogę. Stało się coś niedobrego i w pierwszym odruchu Derks spojrzał na terrorystę. Lakszmee dalej tkwił skuty w zamkniętej celi, niewzruszony, jakby nic się nie stało. Dym zasnuł korytarz, Derks złapał pałkę, jedyną broń, jaką dysponował.
- Co się stało? - spytał pilotów przez komunikator. Mieli monitoring całego statku.
- Nie wiemy. Diagnozujemy przyczynę. Najważniejsze, że nie doszło do rozszczelnienia poszycia.
Ktoś wybiegł z dymu. Więzień w potarganym ubraniu. Derks ogłuszył go jednym ciosem pałką i pognał przed siebie. Tajemniczy wybuch uszkodził część cel, na szczęście nie tych, w których przebywali najgroźniejsi przestępcy. Niektórzy więźniowie byli ranni. Ci znajdujący się najbliżej wybuchu, zostali dosłownie rozerwani. Kilka ciał zdążyło zabrudzić podłogę krwią, w tym jedno należące do strażnika. Widok był makabryczny i niejednego przyprawiłby o mdłości, ale Derks wiedział, że musi zachować zimną krew. Niestety jego opanowanie zostało wystawione na ciężką próbę, gdy ujrzał kolejną postać na podłodze.
- Broko! - Derks z niepokojem dotknął szyi podwładnego, sprawdzając jego puls.
Młodzieniec poruszył się, chwycił dowódcę kurczowo za rękę i spojrzał na niego przerażonymi oczami. Otworzył usta, ale zdołał jedynie stęknąć. Jego poraniona twarz wykrzywiła się w strachu. Dopiero gdy Broko uniósł ociekającą czerwienią rękę, wpatrując się w nią w panice, Derks zauważył, że towarzysz mocno krwawi, a w jego brzuchu tkwi odłamek.
Niedobrze. - Derks zaczynał coraz bardziej się bać. Nie mógł teraz stracić Broko. Nie w taki sposób. Strażnik z uprawnieniami sanitariusza zginął w wybuchu, a Derks nie był pewien, czy zdoła uporać się z tak rozległą raną. Starał się zatrzymać krwawienie, ale jak na razie z mizernym rezultatem.
- Mogę mu pomóc! - krzyknął Izizij Wir ze swej celi. - Jestem lekarzem.
Opanuj się. Dasz radę – Powtarzał sobie Derks, starając się opracować jakiś plan.
- Dowódco, uporaliśmy się z więźniami. Co z Broko? - spytała z przejęciem Teneri.
Derks spojrzał na Izizija. Poczuł obrzydzenie na jego widok.
- Wykrwawi się, jeśli zaraz czegoś nie zrobisz, rozumiesz?! - ponaglił więzień.
- Szefie, nie ma czasu! - Tom brzmiał na zdesperowanego.
Rola dowódcy okazała się o wiele trudniejsza, niż Derks z początku myślał. Zaczynał się zastanawiać, czy w ogóle się do niej nadawał. Jedna błędna decyzja mogła się okazać tragiczna w skutkach, ale nie było czasu na dalsze przemyślenia. Derks spojrzał na Sysa.
- Zanieś Broko do ambulatorium – rzucił grobowym tonem.
Wstał i odpiął elektroniczny klucz od paska. Nic nie mówił. Czuł się martwy w środku.
- Co z rannymi więźniami? – spytała niepewnie Teneri. - Przydałyby się bandaże.
- Wytrzymają – mruknął Derks i sięgnął po kajdanki.
- Nie jesteśmy na Mloku. Organizacje międzynarodowe mogą nam się dobrać do tyłka – tłumaczyła kobieta.
Dowódca otworzył celę Izizija i natychmiast ubrał więźniowi kajdanki.
- Przyślę Sysa z apteczką – rzekł oschle Derks i mało delikatnie wyprowadził lekarza z celi.


Tom nie sądził, że tak się to wszystko potoczy. Misja zdawała się prosta jak budowa cepa, a teraz ledwo starczało rąk, by wszystko ogarnąć. Bez względu na to, czy doszło do sabotażu, czy nieszczęśliwego wypadku, należało się upewnić, że każdy więzień jest na swoim miejscu. Tom dokładnie sprawdził cele najniebezpieczniejszych kryminalistów, wszystko zdawało się pod kontrolą. Początkowo.
- Hej! - krzyknął Tom do zakutej blondynki, której ciało zdawało się wisieć bez życia, utrzymywane w pozycji siedzącej przez kajdanki przypięte do tylnej kraty.
Brak odpowiedzi. Ziemianin zaklął. Derks rozkazał by informować go o takich sytuacjach, ale w tym momencie dowódca miał coś znacznie ważniejszego na głowie. Nie było wyjścia, Tom musiał wziąć sprawę w swoje ręce. Otworzył celę i wszedł do środka. Przykucnął obok kobiety, przyglądając się jej z bliska. Wyglądała na nieprzytomną, ale równie dobrze mogła symulować.
- Wolałbym nie sprawdzać w brutalny sposób, czy udajesz – pogroził.
Znowu brak odpowiedzi. Tom postanowił dotknąć szyi kobiety i to był błąd. Zielone oczy spotkały się z jego szarymi. Otworzył je szeroko, bo nic innego nie był w stanie zrobić. Ani odskoczyć, ani krzyknąć, ani oderwać ręki. Jakby niewidzialna siła sparaliżowała całe jego ciało. Nie życzyłby tego uczucia najgorszemu wrogowi. Lewa ręka Ziemianina sięgnęła po klucz, ale nie on ją kontrolował. Próbował się opierać, walczyć, ale wywoływało to w nim wręcz fizyczny ból. Tom czuł, że każda próba sprzeciwu wysysa z niego siły. Pozostawały tylko niemoc i panika.


- Poinformowaliście Mlok? - Krocząc w kierunku ambulatorium, Derks ponownie skontaktował się z mostkiem.
- Wybuch zniszczył nadajnik podprzestrzenny. Jesteśmy odcięci.
Spełniał się najczarniejszy scenariusz. Nie mogło dojść do takiego zbiegu okoliczności, ktoś musiał podłożyć ładunek. Tylko kto? Wtyczka pośród nich? Raczej nie. Nie zdołałaby tego zrobić niezauważona. Do sabotażu musiało dojść jeszcze zanim wsiedli na pokład.
Lawina myśli została zatrzymana, gdy Derks wszedł do ambulatorium i ujrzał Broko. Biedak stękał, dyszał i spoglądał na swego dowódcę błagalnym, przerażonym wzrokiem. Na jego pokiereszowanej twarzy odmalowało się takie cierpienie, że sam Derks poczuł ból.
- Będzie dobrze. Przysięgam – szepnął dowódca, choć słowa przychodziły mu z trudem.
- Musisz mnie oswobodzić, jeśli mam go uratować. - Izizij uniósł skute ręce.
- Niby czemu miałbym ci zaufać? - wycedził Derks.
- Bo inaczej ten dzieciak umrze?
- Skąd mam wiedzieć, że mu pomożesz?
- Wierz lub nie, ale nie znoszę bezsensownych śmierci. A jeśli ten argument nie jest dla ciebie przekonujący, to wiedz, że śmierć dzieciaka w wieku mojego syna nie jest mi w niczym na rękę. Ale jeśli go uratuję... Cóż, to może zaplusować, gdy będę się starał o warunkowe zwolnienie, nie sądzisz?
Derks absolutnie nie ufał mężczyźnie, ale nie mógł bezczynnie patrzeć, jak Broko się wykrwawia.
- Jeden niewłaściwy ruch, jeden błąd... a wiedz, że osobiście dopilnuję, by zesłali cię do najstraszniejszego rejonu Piekła – wysyczał mouk, zdejmując więźniowi kajdanki.
- Nie jestem ani szybki, ani silny i nie umiem walczyć. Chyba nie sądzisz, że rzucę się na ciebie ze skalpelem – odparł ze spokojem mężczyzna i zaczął przygotowywać niezbędne narzędzia. Wszystko pod ścisłym nadzorem Derksa.
- Sys, weź apteczkę i idź do Teneri – polecił dowódca swemu podwładnemu.
- Tak jest.
Gdy Wywron przeszukiwał szafki, Izizij zdążył już wymienić filtr w masce i ubrać rękawiczki. Derks trzymał pałkę w pogotowiu i analizował każdy ruch kryminalisty. Z jednej strony mouk poczuł ulgę, gdy lekarz uśpił Broko, bo przynajmniej młodzieniec mógł odpocząć od bólu, a z drugiej... Strach pozostał.
- Znalazłem. Powodzenia – powiedział Sys, wychodząc.
Cała uwaga Derksa skupiała się teraz na dłoniach lekarza, które z niebywałą wprawą rozcięły uniform rannego, usunęły odłamek i zaczęły zszywać rozerwane ciało. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Poza jednym. Derks zaczął nagle odczuwać silne zawroty głowy, a jego nogi zrobiły się jak z waty.
- Ty... - uniósł odruchowo pałkę, ale nie zdołał niczego zrobić, bo jego ciało odmówiło posłuszeństwa i runęło na podłogę.
Do Derksa wciąż docierały bodźce, ale czuł, że zaczyna powoli tracić przytomność. Nie miał nawet siły wezwać pomocy. Został pokonany.
- Środek, którego użyłem do znieczulenia jest bardzo lotny. Wystarczy zostawić otwartą butelkę. - Jednym okiem Derks zauważył, że lekarz ze spokojem kontynuuje prace. Maska... filtr... Dlatego go zmienił. - Wybacz, musiałem to zrobić. Mam jeszcze wiele pracy, ważnej pracy. Teraz tego nie rozumiecie, ale kiedyś... Dzieciak przeżyje. Przynajmniej o to możesz być spokojny.
Jestem idiotą – pomyślał Derks, po czym stracił przytomność.


Jak zwykle Sys wykonał polecenie bez wahania. Z apteczką w ręku udał się do części więziennej. Nie analizował zaistniałych wydarzeń, nie zastanawiał się, co będzie dalej, po prostu robił swoje i kroczył przed siebie... aż ujrzał Lakszmee w pełni oswobodzonego. Sys rzucił apteczkę i dokonał natychmiastowego odwrotu. Teraz sam musiał podjąć decyzję co dalej.
- Lakszmee na wolności – nadał na wszystkich kanałach, biegnąc, co sił w nogach.
Dopadł do skrytki z bronią, uchylił wieko, natychmiast wpisał kod, skrytka się otworzyła. Nie zdążył sięgnąć ręką do środka. Potężny cios zbił go z nóg.


Moment przebudzenia należał do wyjątkowo niemiłych. Skuty w celi Derks czuł się podle, a stojący nad nim uzbrojony Lakszmee tylko to pogarszał. Dowódca nawet nie próbował zachodzić w głowę, jak do tego wszystkiego doszło. W tym momencie najważniejsze było bezpieczeństwo jego ludzi. Rozejrzał się dookoła i zauważył, że pozostali również trafili do cel, ale przynajmniej nie zostali ranni. Podobny los spotkał pilotów. Najwyraźniej Lakszmee upatrzył sobie wśród więźniów kogoś, kto mógł siąść za sterami. W pewnym sensie Derks mógł czuć się dumny, bo doskonale przewidział, z kim Lakszmee nawiąże współpracę. Olikanka, naomicki żołnierz i lekarz – każdy z nich dostał broń. Jednak zamiast dumy przyszła jeszcze większa wściekłość – na samego siebie. Był doświadczonym agentem, mógł zapobiec całej sytuacji, a jednak tego nie zrobił. Zgubiło go miękkie serce, emocje i potrzeba ocalenia jednostki za wszelką cenę. To, przed czym tak bardzo ostrzegał innych.
- Co się stanie z moimi ludźmi? - spytał, zachowując kamienną twarz.
- Jak będą grzeczni, to wypuszczę ich na pierwszym przystanku – odparł ze spokojem Lakszmee.
- Broko! Co zrobiłeś z Broko?! - krzyknął Derks w stronę lekarza.
- Jego stan jest stabilny. Przy takiej dawce leków pośpi sobie do końca tej podróży. W sumie poszczęściło mu się – padła odpowiedź.
- Nie jestem pewien, czy trzymanie ich przy życiu to dobry pomysł – rzucił naomita, którego biceps był równie szeroki, co udo Derksa. - Mogą coś kombinować.
- Już ci mówiłem, Klog, że ja tu ustalam zasady. Zgodziłeś się na to. - Lakszmee natychmiast przywrócił byłego żołnierza do porządku. Biorąc pod uwagę, że był od niego dużo młodszy i drobniejszy, wyglądało to niemalże komiczne.
- Tylko ostrzegam – mruknął osiłek.
- Bez obaw. To zwykłe pionki. Nie stanowią zagrożenia, a mogą się przydać jako zakładnicy, gdyby doszło co do czego. - Lakszmee zbliżył się do Derks i przykucnął. - Ten to co innego. Potrafi nieźle narozrabiać. A nie wygląda na takiego, co?
- To mam go sprzątnąć? - Naomita najwyraźniej się niecierpliwił.
- Spokojnie. On jest mi jeszcze potrzebny. - Lakszmee lufą broni uniósł podbródek Derksa, by móc spojrzeć wrogowi prosto w oczy. Wyjątkowo wściekłe oczy. - Wiesz, gdzie zwiała ta wiedźma Bri?
- Niestety nie podzieliła się ze mną tą informacją – mruknął Derks.
Czyżby Lakszmee chciał zemścić się na byłej wspólniczce?
- Reni, chodź tu. - Terrorysta skinął na Olikankę. - Jeśli on wie, gdzie uciekła ta zdrajczyni, to masz to z niego wyciągnąć.
Myśl o sondowaniu umysłu nie przypadła Derksowi do gustu ani trochę, ale przynajmniej wiedział, że nie ma żadnych informacji, które mogłyby się przydać Lakszmee. Musiał po prostu zacisnąć zęby i to jakoś wytrzymać.
Nie nazwałby tego torturami. Nie było w tym fizycznego bólu, a jednak uczucie do przyjemnych nie należało. Tak jakby ktoś siłą rozbierał swą ofiarę do naga, tyle że mentalnie. Derks próbował stawiać opór, ale to tylko potęgowało dyskomfort. Cały proces niemiłosiernie męczył.
- Natrafiłam na jakąś barierę w umyśle – rzekła nagle Olikanka, wciąż przyciskając swoje czoło do czoła Derksa.
- Co ona może oznaczać? - zainteresował się Lakszmee.
- Jakieś ukryte informacje. Sztucznie zepchnięte do podświadomości, schowane przed samym właścicielem.
Niedobrze. Derks zadrżał i otworzył szeroko oczy. Jego oddech mimowolnie przyspieszył. Nie chciał tego, nie chciał, żeby ktoś sięgał po wspomnienia, które nigdy nie miały już ujrzeć światła dziennego.
- Złam tę barierę.
- Spróbuję.
Derks zacisnął pięści. Nie chciał już dłużej tego znosić. Chciał uciec, przerwać ten koszmarny proces. Wszystko, tylko nie te wspomnienia. Nikt nie miał ich oglądać. Nawet on sam.
Zabolało. Fizycznie. Derks poczuł jakby ukłucie w skroni. Zamknął oczy. Na moment błysnęło mu pod powiekami. A potem strach sparaliżował całe jego ciało. Widział sylwetkę mężczyzny i czuł jego nieprzyjemny zapach. Kim on był? Trzymał coś w dłoni, metalową rurę albo pręt. Derks słyszał krzyki, głos dziecka. Znał go, widział twarz wykrzywioną w bólu. Krew. Mężczyzna o blond włosach, naomita, którego smród czuł wcześniej, bił i bił, aż czaszka pękła. Jeszcze więcej krwi. A Derks patrzył i nic nie czuł, poza strachem. To nie była jego krew. Krew przyjaciela, którego znał tak dawno. Widział jego rozbitą czaszkę, skatowane ciało. Derks chciał krzyczeć, ale nie dał rady. Mężczyzna go podniósł. Uniósł pręt. Padł strzał. Derks leżał. Nic nie bolało, ale nie mógł się ruszać.
- Słyszysz? Mały, słyszysz? Powiedz coś! Boli? Zrobił ci coś? Jesteś ranny?
- Daj spokój, Bumaga, on jest w szoku.
Derks słyszał głosy jak żywe. Widział przed oczami twarz. Znał ją, była sympatyczna. Kojarzył te piwne oczy, choć czarne włosy wyglądały trochę obco.
- Bumaga... - wydyszał Derks resztką sił.


- Złam tę barierę.
- Spróbuję.
Tom z niepokojem obserwował scenę rozgrywającą się w celi naprzeciwko. Był wściekły na swoją bezradność, a jeszcze bardziej na głupotę, która doprowadziła do tego wszystkiego. Cały czas próbował opracować jakiś plan, ale skuty i zamknięty w klatce niewiele mógł zdziałać. A Derks wyraźnie potrzebował teraz pomocy.
- Bumaga... - stęknął rozpaczliwie mouk, co mocno zaintrygowało Toma.
Jeszcze większym zaskoczeniem okazała się reakcja Olikanki. Odskoczyła od Derksa jak poparzona i złapała się z przerażeniem za głowę. Dyszała jak po długim biegu, zaś mouk tkwił bez ruchu, wpatrując się w jeden punkt nieobecnym wzrokiem.
- Co znalazłaś? - spytał stanowczo Lakszmee.
- Złe wspomnienia. - Reni otarła pot z czoła. - Ale nic, co mogłoby się nam przydać.
- Cóż... - Terrorysta spojrzał na Derksa z pogardą. Mouk dalej nie reagował. - I tak udało mi się dziś zyskać więcej, niż sądziłem.
- To mogę go już sprzątnąć? - Klog zacierał ręce.
- Nie. Ten przywilej obiecałem komuś innemu. Komuś, kto czekał na ten moment równie długo, co ja. - Lakszmee chwycił Derksa za włosy i dosłownie postawił do pionu, choć mouk utrzymał się na nogach niemal mechanicznie. Coś było nie tak. Derks ciągle wpatrywał się w pustkę, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Hej, co zamierzasz zrobić?! - krzyknął Tom z trwogą.
Lakszmee nic nie odpowiedział, tylko wyprowadził Derksa z klatki.


Na statku znajdowała się jeszcze jedna cela, inna niż pozostałe. Zamiast krat wejścia do jej wnętrza strzegły metalowe drzwi, nie przepuszczające ani odrobiny światła. Lakszmee już nie mógł się doczekać, aż je otworzy i ukończy coś bardzo dlań ważnego. O dziwo Derks w ogóle się nie wyrywał ani nawet nie odzywał. Zupełnie jakby już pogodził się ze swoim losem. I dobrze.
Lakszmee przyłożył elektroniczny klucz do zamka i dało się słyszeć krótki zgrzyt. Nie otworzył drzwi całkowicie. Zostawił tylko wąską szparę.
- Mówiłem, że cię ocalę – powiedział terrorysta prosto w szczelinę. - I mówiłem, że przyprowadzę go do ciebie, żebyś mogła się posilić. To mój prezent, Oglin. Odsuń się, kochana, bo może na chwilę zrobić się jasno – z tymi słowy Lakszmee mocniej uchylił drzwi i wepchnął Derksa do środka.


Nawet wiedząc, jak czuli się zakuci więźniowie, Teneri im nie współczuła. Unieruchomiona w swej celi ze wściekłością obserwowała każdego przechodzącego kryminalistę. W takich chwilach żałowała, że jej olikańskie zdolności nie działają na odległość. Musiała poradzić sobie bez nich. Dowódca znajdował się w niebezpieczeństwie i nie miała zbyt wiele czasu. Jedyna broń, jaka jej pozostała, to słowa.
- Jesteś tchórzem – syknęła do przechodzącego Kloga.
Naomita spojrzał na Teneri podejrzliwie.
- Nie sprowokujesz mnie. Znam sztuczki wiedźm – mruknął.
- Lakszmee przy tobie to gówniarz, a jednak ślepo wykonujesz każde jego polecenie. Podlizujesz się mu jak dziecko – ciągnęła kobieta szyderczo. - Boisz się go, prawda?
- Strzelę ci w kolano, jeśli będziesz tyle gadać.
- Nawet jeśli to zrobisz, nie uciekniesz przed prawdą. Może wydaje ci się, że tak jest łatwiej i wygodniej. Przełkniesz dumę, zrobisz, co każą, i jakoś się stąd wydostaniesz, ale prawda jest taka, że Lakszmee cię wykorzystuje. Pozbędzie się ciebie, gdy przestaniesz mu być potrzebny.
Naomita oparł się o kraty i uśmiechnął perfidnie.
- A niby czemu miałby to zrobić? – wyszczerzył żółte zęby.
- Ona ma rację. Lakszmee cię wykorzystuje! - krzyknął Tom.
Nawet Teneri była zdumiona, że Ziemianin usłyszał ich rozmowę z takiej odległości, ale Klog wyglądał na wręcz zszokowanego.
- Słyszałem, jak Lakszmee rozmawia z tą Olikanką. Mówił, że ci nie ufa. Że możesz zacząć sprawiać problemy, zrobić coś nie tak... Że zastanawia się, czy cię nie wyeliminować w odpowiednim momencie! - Tom mówił dalej.
Blefował, Teneri nie miała co do tego wątpliwości, ale mimo to cieszyła się ogromnie z tego, co słyszy. Skłócenie ze sobą więźniów mogło zadziałać na korzyść misji. Teneri spojrzała na Kloga. Wyglądał na zmieszanego. Bardzo dobrze.
- A potem mówili o innych – ciągnął Tom. - Że wśród was są idioci, którzy na pewno coś spartaczą i trzeba się ich pozbyć. Takiego słowa użyła ta kobieta. Powiedziała „idioci”. Może miała na myśli też ciebie?
Rozległy się szepty, dźwięki niepokoju i poruszenia.
- To blef! - krzyknęła Reni. - Oczywisty i banalny. Nie dajcie sobie zrobić wody z mózgu.
- Całkiem możliwe, że blef. - Klog trzymał broń w pogotowiu. Chyba się denerwował. - Ale co jeśli jest w tym ziarno prawdy? Jaką mam gwarancję, że mnie nie wykiwacie?
- Siedzimy w tym razem, prawda?
- To znaczy, kto siedzi? Chcemy znać prawdę – rozległ się inny głos.
- Podobno wiedźmom nie należy ufać – stwierdził ponuro Klog.
- To wolisz zaufać agentom, idioto? - warknęła Reni.
Ostatnie słowo najwyraźniej nie spodobało się naomicie, bo uniósł broń i wycelował w Olikankę.
- No to chyba poczekamy do powrotu Lakszmee, żeby sobie wyjaśnić parę spraw – oznajmił.

czwartek, 3 września 2015

Wyzwania, rozdział IV

Rozdział IV

Swoje biuro Chen również urządził w stylu ziemskim. Na razie wyglądało trochę ascetycznie, ale miał już pomysły, jak je ocieplić. Rozważał nawet fototapetę z jakimś ładnym pejzażem, który przypominałby mu o domu, ale wymagało to ponownego odwiedzenia Ziemi, więc Chen musiał się z tym na razie wstrzymać. Jego rozważania nad wyglądem obecnego miejsca pracy zostały przerwane dość szybko, bo okazało się, że ktoś chce z nim porozmawiać. Gdy Ziemianin dowiedział się, że jego gościem jest naomicki ambasador, poczuł lekką tremę.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu w niczym ważnym – przemówił mężczyzna.
Był bardzo wysoki i blady. Jego długie blond włosy i broda sprawiały, że kojarzył się trochę Chenowi z wikingami, a wrażenia nie umniejszał nawet spłaszczony nos gościa. Nawet jego ubranie wyglądało tak, jakby wykonano je ze skór zwierząt, zwłaszcza futerko przy pelerynie, która zasłaniała ramiona mężczyzny.
- Ależ nie, proszę wejść – zachęcił Ziemianin. - Jestem Chen Li. - Wstał i ukłonił się delikatnie, uznając, że to będzie najlepsza forma powitania.
- Herur – przedstawił się mężczyzna i podszedł bardzo blisko, poruszając nozdrzami.
Chenowi trochę nie podobało się to naruszenie jego prywatnej przestrzeni, ale pamiętał, że naomici mieli słaby wzrok, który nadrabiali bardzo czułym węchem. Możliwe, że w ten sposób się witali.
- Proszę usiąść. - Chen wskazał krzesło naprzeciwko obok swojego biurka.
- Pańskie oczy i kolor skóry są trochę jak u mouków. Czy wszyscy Ziemianie tak wyglądają? - spytał naomita, zajmując wyznaczone mu miejsce.
- Nie, na Ziemi żyje wiele ras.
- Rozumiem. To pewnie często wywołuje konflikty.
- Niestety.
- Wiem, jak to jest. Tutaj naomici nie są mile widziani.
- Zapewniam, że ja nie mam żadnych uprzedzeń.
Herur zdjął pelerynę i wraz z krzesłem nieco zbliżył do Chena.
- Miło mi to słyszeć, bo mój cesarz jest bardzo zainteresowany współpracą z waszym ludem. Niezwykle ubolewa, że nie doszło do spotkania dyplomatycznego, gdy wasz statek gościł na tej planecie – powiedział spokojnie, aczkolwiek z lekkim wyrzutem.
- Niestety nasze plany zostały wtedy mocno pokrzyżowane przez terrorystów. Do tego doszedł wewnętrzny problem wśród naszej załogi. Nie było czasu na dyplomację. Jednak żywię nadzieję, że teraz, gdy już wszystko się poukładało, będziemy mogli to naprawić – uśmiechnął się Chen. Starał się być miły i otwarty. Teraz wiele od niego zależało.
- Mój cesarz z chęcią udzieli audiencji waszym dyplomatom.
- W takim razie poinformuję o tym moich zwierzchników na Ziemi. Oni podejmą ostateczną decyzję i wyznaczą osoby, którego do tego najlepiej się nadają.


Misja była krótka, ale nie poszła tak perfekcyjnie, jak Bumaga by tego chciał, głównie przez to, że został trafiony w łopatkę. Bolało nie na żarty, ale jeszcze bardziej przerażała myśl, że nie obejdzie się bez interwencji medycznej.
Gdy Bumaga wyszedł ze swego niewielkiego pojazdu, zauważył, że szef już na niego czeka. Jak zwykle. Zabawne, że sam nazywał go szefem, mimo że miał tylko jednego przełożonego: króla. Oczywiście znał prawdziwe imię kolegi z Białego Oddziału i nie dziwił się, że ten tak skrupulatnie je ukrywa.
- Odzyskałeś zwój? - spytał na wstępie szef.
- Tak.
Bumaga miał nadzieję, że jego misja nie poszła na marne i że naomici nie zdążyli rozszyfrować danych ze zwoju, który jakimś cudem wpadł w ich ręce. Niby dość prymitywni, a jednak wywiad mieli całkiem dobry.
- Wybacz, że idę za tobą jak cień, ale chcę mieć pewność, że trafisz do ambulatorium – rzucił ironicznie szef.
- Nie martw się, nie mam ochoty się wykrwawiać – stęknął ranny mouk.
Gdy uderzyły go biel i jasność sali zabiegowej, na moment się zawahał. Miał ochotę dokonać odwrotu, ale resztką sił opanował lęki i wszedł do środka.
- Mogę was zostawić samych? Poradzisz sobie? - zwrócił się szef do Merike.
- Jak będzie próbował uciekać to dam znać, ale myślę, że dam radę. - Doktor ubrał rękawiczki.
Słysząc, że szef wychodzi, Bumaga położył się na stole twarzą do dołu i zacisnął zęby. Nie lubił lekarzy i takich miejsc, ale powiedział sobie, że jakoś wytrzyma. I nie chodziło nawet o ból. Ból znosił dobrze. To widok przyrządów medycznych przyprawiał go o ciarki. Odruchowo syknął, gdy poczuł dotyk na swych plecach. To Merike rozcinał mu kombinezon w okolicach rany.
- Muszę przyznać, że jesteś dziś wyjątkowo dzielny – skomentował lekarz.
- Zamknij się i rób swoje. Chcę mieć to jak najszybciej za sobą – wycedził mouk, choć wiedział, że w takich chwilach Merike kompletnie go ignorował. W sumie nic dziwnego. Bumaga był wyjątkowo uciążliwym pacjentem.
- Kula nie weszła głęboko. Musieli strzelać ze sporej odległości. Jakoś wierzyć mi się nie chce, by naomici mieli takiego cela.
- Może to nie był naomita... Nie widziałem strzelca.
Kiedy Merike nałożył igłę na końcówkę dozownika, Bumaga poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. Zamknął oczy i zacisnął palce na krawędzi stołu. Słyszał, jak lekarz się do niego zbliża. Nie cierpiał tego momentu, po prostu nie cierpiał. Tyle lat rozwoju medycyny, a oni wciąż musieli używać igieł?
Delikatne ukłucie w umyśle Bumagi było gorsze od kuli tkwiącej w jego plecach. Musiał zacisnąć zęby, żeby nie wydać z siebie żadnego odgłosu. Po chwili jego ciało rozluźniło się, ale czuł się kompletnie wypompowany.
- Siostro, można prosić? - rzekł Merike do komunikatora przy uchu.
- Jaka znowu siostra? - zdziwił się Bumaga.
- Szef kazał mi znaleźć nowy personel medyczny, to znalazłem.
- Mouków zabrakło czy zachciało ci się cycków?
Merike nawet nie musiał odpowiadać. Gdy na salę weszła piękna, niebieskowłosa Lazurianka, Bumaga wiedział już wszystko. Prosty, jasnozielony kombinezon doskonale podkreślał jej kobiece kształty. Merike zaczął wydawać jej polecenia, a Bumaga tylko westchnął przeciągle. Chciał już do domu.
Dźwięk pocisku lądującego w metalowym pojemniku dał nadzieję, że to nie potrwa już długo. Co prawda Bumaga nic nie czuł, gdy Merike go zszywał, ale bolało go to mentalnie.
- Dam ci maść na szybkie gojenie, żeby nie została blizna – powiedział lekarz, gdy skończył.
Bumaga usiadł i odetchnął z ulgą.


- Sam napisałeś to zaproszenie? - Pomachał kartką Derks, gdy punktualnie zjawił się u Chena w domu.
- Tak, bez niczyjej pomocy – powiedział z dumą Ziemianin. - Aczkolwiek korzystałem trochę z podręcznika.
- Jeszcze mylą ci się czasy, ale i tak jestem pod ogromnym wrażeniem.
- Wasz system znaków jest dość prosty. Jakbyś zobaczył moje rodzime pismo, to byś się przeraził.
Jak zwykle Chen ugościł Derksa ziemskimi napojami i przekąskami, które niestety już mu się kończyły. Potem chwycił gitarę i zagrał kilka rockowych ballad, żeby miło rozpocząć wieczór. Derks opowiadał, co u niego w pracy, zaś geolog nie omieszkał wspomnieć o swym spotkaniu z naomickim ambasadorem. Zgodnie ze swymi przewidywaniami, Chen został uraczony długim wywodem o tym, jak ostrożnie należy z naomitami postępować.
- Dyplomację zostawię specjalistom. Ja jestem tylko pośrednikiem i robię, co do mnie należy – wytłumaczył.
- Jesteś inteligentny i wiem, że twoje decyzje są słuszne. Mam tylko nadzieję, że to samo będzie można powiedzieć o tych tak zwanych specjalistach.
Chen skończył grać i odłożył gitarę. Usiadł na kanapie przy Derksie. Brakowało mu wzajemnej bliskości i dotyku.
- Powiedz mi, kim ja tak właściwie dla ciebie jestem. - Chen nawet nie próbował udawać, że temat jest dla niego łatwy i lekki. Bał się o tym rozmawiać, ale kiedyś musiał go podjąć.
- Wspaniałym przyjacielem, któremu ufam bezgranicznie i w którego towarzystwie uwielbiam przebywać. Jest to pewna forma miłości, choć wiem, że pewnie co innego byś wolał usłyszeć – wyznał Derks ze spokojem.
- Nie przeszkadza ci, kiedy cię dotykam? - Ziemianin ujął dłonią policzek mouka.
- Nie.
- Nawet nie wiesz, ile o tobie myślę.
- Nie mogę być dla ciebie jak kobieta. Nie mogę być twój na własność.
- Wcale nie chcę, żebyś był moją własnością.
- Chodziło mi o to, że nie możesz mieć na mnie wyłączności. U nas nie ma pojęcia monogamii czy generalnie stałego związku.
- Wiem o tym. Przecież mówiłem, że akceptuję cię w pełni takim, jakim jesteś.
- Spałem z Bumagą. Nie przeszkadza ci to?
Na moment Chen musiał zamilknąć, bo nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Wiedział, że Derks i Bumaga byli sobie bliscy, ale mimo wszystko, nie spodziewał się takich wiadomości. Czy mu to przeszkadzało? Oczywiście, że tak. Zabolało, ale nie chciał się do tego przyznawać, chociaż twarz pewnie go zdradzała.
- Dlaczego? - spytał, starając się, by nie zabrzmiało to tak, jakby miał pretensje.
- Byłem sfrustrowany, a on zaproponował.
- Podobało ci się?
- Tak, ale nie bardziej niż z tobą.
Teoretycznie Chen powinien się poczuć trochę lepiej, ale tak się nie stało. Derks na pewno nie chciał go zranić, ale będąc moukiem, też nie mógł udawać kogoś, kim nie jest. Chen go rozumiał, ale nie dało się ukryć, że smuciły go pewne zachowania, które w jego kulturze uchodziły za niewłaściwe. Cóż, skoro zakochał się w obupłciowym kosmicie i postanowił rzucić dla niego wszystko, to musiał pogodzić się z konsekwencjami. Przecież wiedział, na co się pisze.
- Jeśli próbujesz mnie do siebie zniechęcić, to kiepsko ci idzie. - Chen wziął byka za rogi, a raczej Derksa za twarz i pocałował w usta.
Nie skończyło się na chwilowym zetknięciu warg. Chen chciał się upewnić, że Derks zapamięta ten pocałunek do końca życia, więc postarał się, żeby był możliwie jak najbardziej namiętny. Chyba udało mu się osiągnąć cel, bo Derks wyglądał na równie oniemiałego i rozanielonego, co on.
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Choćbyś przeruchał wszystkich w bazie, ja i tak będę cię dalej pragnąć – wydyszał Ziemianin.
O dziwo Derks zachichotał.
- To mi raczej nie grozi. Jeśli mam być szczery, nie jestem jakoś szczególnie chutliwy, a myśl o intymnych kontaktach z osobami, które nie są mi bardzo bliskie, wcale mi się nie podoba. Nie próbuję też cię do mnie zniechęcić. Po prostu chciałem ci uświadomić, że ze mną nie będzie jak z żoną na Ziemi – wyjaśnił.
- No cóż, skoro już wiemy, na czym stoimy, to proponuję coś zaśpiewać. - Chen znowu chwycił gitarę. Tak naprawdę chciał po prostu rozładować napięcie, bo wcale mu nie ulżyło.
- A możemy to przełożyć na inny raz? Jest już dość późno, a ja muszę jutro wcześnie wstać. Wciąż masę czasu poświęcam na szkolenie mojej drużyny i codziennie coś mi wypada, ale wiesz co? Pogadam z szefem, może da mi nadprogramowy wolny dzień. Wtedy będziemy mogli spotkać się na dłużej.
Chen wyczuł, że Derks ma szczere intencje, a nie próbuje go zwodzić. Uśmiechnął się i odprowadził kompana do drzwi.


Dzisiejszego ranka szef wyglądał na nieco mniej znudzonego niż zazwyczaj. Było widać powagę i skupienie na jego twarzy, tak jakby miał do przekazania jakieś bardzo ważne informacje.
- Czeka was dość istotna misja, więc mówię ci o tym już teraz, żebyście mieli wystarczająco czasu na przygotowania. - Usiadł za biurkiem i spojrzał Derksowi prosto w oczy. - Weźmiecie udział w transporcie więźniów. To bardzo ważne, żeby eskortował ich ktoś zaufany.
- Czy to nie jest zadanie dla służb więziennych? - zdziwił się Derks.
- Normalnie tak, ale tym razem wśród więźniów będzie osoba, która wymaga szczególnych środków ostrożności: Lakszmee. Czeka go proces na Oliku.
Sam dźwięk tego imienia wystarczył, by wzbudzić zainteresowanie Derksa. Momentalnie poczuł całą gamę emocji, nawet strach, ale nie zamierzał się ugiąć. Był gotów zrobić wszystko, by Lakszmee trafił tam, gdzie jego miejsce.
- Będą go przewozić wraz z innymi więźniami? Nie powinien zostać odseparowany? - spytał z przejęciem.
- Zbyt wysokie koszty. Ale bez obaw, mają tam specjalnie zabezpieczane klatki dla wyjątkowo niebezpiecznych kryminalistów. Statek jest w pełni przystosowany do przewożenia takich osób. Główny problem z Lakszmee polega na tym, że ma wielu popleczników i jest przebiegły. Już jedną próbę ucieczki ma za sobą. Ty dużo o nim wiesz i znasz jego sposób działania, więc twoja obecność na tym statku będzie bardzo przydatna. Największa obawa jest taka, że mógł wejść w konszachty z innymi więźniami. Dlatego dostaniesz profile wszystkich z nich. Macie je przestudiować z drużyną od dechy do dechy. Zrozumiano? - Szef wręczył Derksowi zwój.
- Tak jest.
Derks nie był pewien, czy to dobry moment, ale uznał, że mimo wszystko podejmie temat, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
- Jest jeszcze taka sprawa... Dużo ostatnio trenowaliśmy i jesteśmy naprawdę zmęczeni. Wiem, że musimy się przygotować do ważnej misji, ale dzień wolnego pomógłby nam się zregenerować i nabrać sił przed tym zadaniem. Czy dałoby się...
- Zezwalam.
Derks skłonił się nisko i pożegnał szefa w dobrym nastroju.


W piramidalnym domu Sysa było ciepło jak na Yrynysie. Dla ludzi wręcz nie do zniesienia, ale wywron czuł się tu dobrze. Gdy miał wolną chwilę, malował. W końcu tego go nauczono. Kiedyś zadawał sobie pytanie, jaki sens mają te warsztaty w szkole dla wojowników, ale teraz rozumiał to doskonale.
Jak zwykle malował samymi palcami, kreśląc na ceramicznej powierzchni zarysy znanych mu pejzaży. Nie widział ich od czterech tutejszych lat, więc aż jedną trzecią swojego życia, ale w jego umyśle wciąż stały jak żywe. Właśnie kończył dopracowywać pomarańczowy pień głazodrzewia, gdy ktoś zapukał do jego drzwi. Sys niezwłocznie wyczyścił ręce piaskiem i poszedł otworzyć. Wywron, którego zastał za progiem, wyglądał znajomo. Był starszy od Sysa, o czym świadczyły nieco zieleńsze łuski. Miał ze sobą jedynie czerwoną torbę, przewieszoną przez ramię, nie było widać niczego, co mogłoby go ogrzać, więc nic dziwnego, że wyglądał na zmęczonego.
- Nin? - Sys wreszcie uświadomił sobie, z kim ma do czynienia. Pamiętał go ze szkoły. To on był instruktorem zajęć rekreacyjnych, na których nauczył Sysa malować.
- Mogę wejść do środka?
Z pewnym zmieszaniem Sys wpuścił gościa do domu. Ten od razu rozpromieniał.
- Ależ tu ciepło – rzekł z zachwytem.
- Zaskoczyłeś mnie tą wizytą.
- No wiem, przepraszam, że się nie zapowiedziałem. Nie planowałem tego, ale podróż się trochę pokomplikowała. Miałem lecieć bezpośrednio na Stifę na zlot instruktorów plastyków, ale lot został odwołany, więc muszę się przesiadać. Jesteś tu jedyną osobą, którą znam, więc... Mógłbym się chwilę zdrzemnąć? Jestem na nogach już sam nie wiem, jak długo.
Nin wyglądał na nieco zdenerwowanego, ale Sysa to nie zdziwiło. On również czułby się niekomfortowo, prosząc o coś takiego.
- W pracowni jest sporo miejsca. Chyba mam zapasowy hamak. Powieszę ci go tam – odparł, zapraszając kolegę do wspomnianego pomieszczenia.
W pokoju stało wiele przyborów i obrazów Sysa, łącznie z niedokończonym malunkiem, nad którym przed chwilą pracował. Nin od razu zwrócił na niego uwagę, gdyż podszedł bliżej i przyjrzał się mu z zaciekawieniem.
- Widzę, że wciąż trzymasz się moich wytycznych odnośnie cieniowania – rzekł z zadowoleniem. - Od początku widziałem, że malowanie będzie dla ciebie idealnym hobby. Masz naprawdę bogate wnętrze – uśmiechnął się do Sysa od ucha do ucha.
- Przyniosę ten hamak.
Niedługo później Nin spał już jak zabity. Nic dziwnego, skoro był tak wykończony. Sys tylko martwił się trochę, czy przez to aby nie przegapi swojego lotu. Instruktor nie powiedział nawet, o której on jest. Całe szczęście Sys miał pod ręką zwój multimedialny z dostępem do ogólnoplanetarnej sieci więc nic nie stało na przeszkodzie, by to sprawdzić.
- Dziwne... - wymamrotał, gdy zdał sobie sprawę, że prom na Stifę odleciał całkiem niedawno. Czyżby Nin o tym nie wiedział?
Dokładnie przejrzał cały grafik, ale wszystko wskazywało na to, że nie było żadnych nagłych zmian w harmonogramie. Nawet statki z Yrynysy kursowały bez zakłóceń, więc o co w tym wszystkim chodziło?
Przez chwilę Sys stał nad śpiącym Ninem, zachodząc w głowę, co też starszy wywron kombinował. Być może była to wina pracy, ale w ostatnich latach Sys zrobił się bardzo podejrzliwy. Jego wzrok powędrował w stronę czerwonej torby. Przeszukiwanie swoich gości nie uchodziło za taktowne, nawet wśród wywrońskich agentów, ale kierowany instynktem Sys nie umiał się powstrzymać. Torba miała bardzo prosty krój, jak worek ściągany sznurkiem. Wojownik poluzował go nieco i zajrzał do środka. Widział spory obiekt zawinięty w bandaże. Rozgrzewające bandaże – stwierdził Sys po dotknięciu. Spojrzał pod nie i nie miał już żadnych wątpliwości.


Gdy Nin się obudził, Sys powitał go poważnym spojrzeniem. Starszy wywron musiał się domyślić, że coś jest nie tak, bo zwlókł się z hamaka z wyraźnym niepokojem.
- To twoje jajo? - Sys nawet nie próbował grać na zwłokę.
Początkowo Nin patrzył na niego z niedowierzaniem, ale wkrótce w jego oczach pojawił się prawdziwy strach. Szybko pochwycił swoją torbę i przycisnął mocno do siebie.
- Pozwól mi odejść, dobrze? Nikt się nie dowie... - wydukał błagalnym tonem.
- Zawiadomiłem już żandarmów z ambasady. Zaraz tu będą. Poddaj się dobrowolnie i powiedz, że żałujesz. Potraktują cię łagodnie – oznajmił Sys z niezwykłym opanowaniem.
- Proszę, pomóż mi... To tylko jedno jajo. Złożyłem ich aż pięć w tym cyklu. Żadna strata... Proszę... - Nin skulił się pod ścianą i zaczął się trząść. Gdyby jego oczy bardziej przypominały ludzkie, pewnie popłynęłyby z nich łzy.
- Czemu? Co próbujesz osiągnąć?
- To moje dziecko. Chcę, żeby zostało ze mną. Chcę sam je nauczać. Chcę, żeby mnie znało...
- Wiesz, że to niemożliwe, Nin. I nieefektywne. Nie możesz tak po prostu robić, co ci się żywnie podoba.
- Bezłuskowi mogą.
- Bezłuskowi żyją długo. Mają czas na wybory i naprawianie ich konsekwencji.
Sys zauważył, że Nin nie patrzy się już na niego tylko ze strachem i rozpaczą, ale też z pewnego rodzaju determinacją.
- Masz już za sobą jeden cykl, prawda? Co wtedy czułeś? - spytał instruktor.
- Dumę, że robię coś ważnego.
- A kiedy odbierali ci jaja?
- Nadawałem im imiona zgodnie z tradycją, co bardzo mnie cieszyło i żywiłem nadzieję, że trafią na dobrych opiekunów.
- Za pierwszym razem miałem to samo, ale za drugim... Nie zrozumiesz, jeśli tego nie doświadczysz.
Rozległo się pukanie do drzwi. Nin zacisnął dłonie na torbie i po raz kolejny spojrzał na Sysa błagalnie.
- Proszę... - szepnął.
Przez moment Sys czuł się kompletnie zagubiony. Nie do końca rozumiał Nina, ale też nie chciał, by ten cierpiał. Ponoć artyści często mieli skłonności do nielogicznego toku rozumowania i ulegania irracjonalnym emocjom. Jak można było im pomóc?
- Nie chcę twojej krzywdy. Zrób to, co powiedziałem. Nie ma innego rozwiązania – wyznał cicho Sys. - Proszę wejść! Otwarte! - Gdy patrzył, jak zabierają Nina, czuł się zadziwiająco podle.


W transporcie miało uczestniczyć wielu więźniów, a każdemu z nich stworzono szczegółowy profil, więc na brak papierkowej roboty Derks nie mógł narzekać. Co prawda większość skazańców nie zdawała się nawet w połowie tak groźna jak Lakszmee, ale bez wątpienia na kilku wypadało zwrócić szczególną uwagę. Zwłaszcza obecność olikańskiej zabójczyni trochę niepokoiła Derksa. Bez wątpienia była to osoba, którą Lakszmee chciałby mieć po swojej stronie. Podobnie naomicki oficer skazany za zbrodnie wojenne. Miał zostać odtransportowany prosto do Piekła, więc na pewno był gotów zrobić wszystko, żeby zbiec. Uwagę Derksa przykuł również Izizij Wir ze Stify. Mouk właśnie czytał jego profil. Napawał grozą. Genialny lekarz, któremu odebrano uprawnienia ze względu na kontrowersyjne praktyki. Skazany za prowadzenie nielegalnych badań, porwania, przetrzymywanie ofiar wbrew ich woli, eksperymenty skutkujące tymczasowym lub trwałym uszczerbkiem na zdrowiu, a nawet śmiercią...
Derks przestał czytać, gdy zdał sobie sprawę, że to wszystko wygląda podejrzanie znajomo. Szybko ubrał swój komunikator i skontaktował się z Bumagą.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale to ważne – powiedział. - Pamiętasz może, jak nazywał się ten świr, który cię skrzywdził?
- Wiem, że leci tym transportem. - Odpowiedź Bumagi była wręcz zadziwiająco spokojna i wyważona.
Nie tego spodziewał się Derks i nie do końca wiedział, jak powinien zareagować, więc milczał.
- Po prostu wykonaj zadanie – usłyszał jeszcze od przyjaciela, nim ten się rozłączył.


- Znacie już profile najgroźniejszych przestępców, z którymi będziemy mieć do czynienia. Jakieś pytania? - Jak zwykle podczas zebrania z drużyną Derks chciał mieć pewność, że gdy przyjdzie co do czego, nie będzie żadnych niejasności.
- To prawda, że nie wolno wnosić na pokład broni? - spytała Teneri.
- Tak.
- Dlaczego? - Broko wyglądał na mocno zaskoczonego i zaniepokojonego.
- Bo gdyby dostała się w niepowołane ręce, mogłoby dojść do tragedii – wytłumaczył ze spokojem dowódca. - Jednakże na statku znajduje się dobrze schowana skrytka, a w niej cztery egzemplarze miotacza trzeciej kategorii. Nie mają zbyt dużej mocy, ale wystarczą, by zrobić porządek. Jednakże ze skrytki należy korzystać tylko w ostateczności. Naszym zadaniem jest pilnować więźniów i nie dopuścić, by w ich ręce dostały się niebezpieczne przedmioty. Tak, będę to podkreślał: nie dopuścić! Jeśli będziemy postępować zgodnie z procedurami i zachowamy czujność, to broń nie będzie nikomu potrzebna.
- Rozumiem, że nie będziemy tam tylko my? - Tom założył ręce za głowę, rozprostowując się po niedawnym treningu.
- Będzie nam towarzyszyć dwóch wykwalifikowanych strażników, no i oczywiście piloci. Razem z nami to i tak więcej ludzi niż przy normalnym transporcie. Więźniów jest tylko osiemnastu, poradzimy sobie.
Ponieważ nie było więcej pytań, Derks zezwolił na opuszczenie sali.
- Hej, Sys... - Wychodząc, Tom zagadał do swego jaszczurzego kolegi. - Dobrze się czujesz?
Do tej pory wywron zawsze pokazywał się z kamienną twarzą, ale teraz po raz pierwszy dało się na niej dostrzec jakieś emocje. Negatywne emocje. Wyglądał na wyraźnie zatroskanego, a podczas zebrania nie odezwał się ani razu.
- Nic mi nie jest – odparł, siląc się na beznamiętność.
- Przecież widzę, że coś się stało.
Sys zatrzymał się gwałtownie i spojrzał Tomowi prosto w oczy.
- Musiałem dokonać wyboru i nie podobało mi się to. Wiedziałem, że cokolwiek zrobię, i tak będzie źle. Teraz ktoś cierpi, bo go wydałem, ale gdybym tego nie zrobił, złamałbym prawo... - Desperacki ton Sysa tylko podkreślał, jak bardzo musi to wszystko przeżywać.
Tom czuł, że to nie jest dobry czas i miejsce na drążenie tematu, więc darował sobie wścibskie pytania.
- Wybory często takie są – przyznał ze spokojem. - Ale to nie znaczy, że należy ich unikać. Takie życie, chyba nawet wywron tego nie uniknie.
- Nie chcę tak się czuć. To jest irracjonalne.
- Musisz się po prostu czymś zająć, żeby przestać o tym myśleć. Z czasem zapomnisz. Co lubisz robić w wolnym czasie?
- Malować. Zawsze maluję jak mam wolne. Takie hobby mi przydzielono.
- Przydzielono ci hobby? - zdziwił się Tom.
- Każdy wywron dostaje hobby, by umieć efektywnie odpocząć.
Jedno Tom musiał przyznać, życie tu było ciekawe. Niespodzianki na każdym kroku. Ale zaczynał się przyzwyczajać, więc uśmiechnął się od ucha do ucha.
- No to maluj jak najwięcej, a w końcu zapomnisz. A jak już namalujesz coś fajnego, to możesz mi pokazać.