sobota, 22 grudnia 2018
niedziela, 9 grudnia 2018
Wyzwania, Rozdział XII
Rozdział
XII
Ze sceny Derks mógł dojrzeć tylko Chena i Ormiksa, zaś tylne rzędy niknęły w mroku, który zdawał się ciągnąć bez końca. Czy znajdowali się w teatrze, czy w innym wymiarze, na innej płaszczyźnie egzystencji? To i tak nie miało żadnego znaczenia. Derks odczuwał dziwny spokój, ale coś nakazywało mu tańczyć w rytm osobliwej muzyki, łączącej ziemskie i mlokańskie nuty. Raz skoczna, raz spokojna i nastrojowa melodia nadawała rytm, któremu Derks nie był w stanie się oprzeć. Obracał się, wymachując rękawami swej długiej tanecznej szaty, a jego włosy tańczyły razem z nim pod wpływem wiatru, dmuchającego jakby znikąd.
Kolejny obrót i kolejne spojrzenie w stronę Chena, który wstał, energicznie uderzając jedną dłonią o drugą. Derksowi to nie przeszkadzało, uśmiechnął się i tańczył dalej. Raz po raz okręcał się wokół własnej osi, unosząc ramiona, wykonując zmysłowe ruchy, aż przystanął i wlepił wzrok w Szefa, który siedział za swym biurkiem. Mebel lewitował wśród mroku, podobnie jak jego właściciel, lustrujący Derksa surowym spojrzeniem. I nagle wszystko zniknęło, a potem wśród pustej, czarnej przestrzeni zaczęły pojawiać się gwiazdy, na górze, z prawej, z lewej, na dole...
Derks się obudził i otworzył oczy. Westchnął na myśl o swym głupim śnie. Często tak się działo, gdy spał dłużej niż absolutne minimum. Raz nawet przyśniło mu się, że bije drewnianą łyżką majestatyczne wieloptaki. Nie lubił snów. Udowadniały tylko, jakie pomieszanie bezsensownych myśli skrywa mózg.
Zerknąwszy na pobliską leżankę, Derks zauważył, że Trofoks jeszcze smacznie śpi, więc bezgłośnie wstał z łóżka, opuścił pokój i zastał widok, który go nieco zaskoczył. W kuchni uwijał się Ormiks, mieszając coś w sporym kotle. Naturalnie miał kod dostępu do mieszkania swojego starszego siostra, ale mimo wszystko raczej nie zdarzało mu się zjawiać z samego rana.
- Ooo... cześć... - Ormiks odłożył przybory kuchenne, gdy tylko zauważył Derksa. - Postanowiłem przygotować śniadanie – dodał z lekkim zakłopotaniem. - I żeby nie było, to nie tak, że wzięło mnie na jakiś protekcjonalizm czy coś. Wcale nie zamierzam traktować cię jak, no wiesz, wymagającego opieki... tylko po prostu chciałem cię w ten sposób przeprosić.
- Może najpierw się ogarnę... - rzucił Derks zaspanym głosem i poszedł do łazienki.
Kiedy wrócił, na stole czekał już rządek starannie rozłożonych misek, każda wypełniona mazią w innym kolorze.
- I naturalnie koktajl z owoców poni-poni. - Ormiks dostawił jeszcze kubek, a po chwili na stole pojawił się również talerz ze świeżo upieczonymi plackami.
Rodzeństwo zasiadło do śniadania w ciszy, ale nie trwała ona długo, gdyż Ormiks wyraźnie musiał z siebie wyrzuć to, co go dręczyło.
- Naprawdę jest mi przykro, że cię zdenerwowałem. Jesteś na mnie bardzo zły? - spytał z kwaśną miną.
- Już nie – odparł Derks ze stoickim spokojem, próbując różowej mazi. Smakowało nieźle.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Choć ton głosu Derksa nie zdradzał żadnych emocji, Ormiks i tak rozpromieniał. W głębi duszy starszy z rodzeństwa wciąż jeszcze nosił delikatną urazę, ale po przeanalizowaniu całej sytuacji uznał, że wściekanie się nie przyniesie nikomu nic dobrego, zwłaszcza że Merike zalecił mu unikanie stresu.
Drzwi sypialniane rozsunęły się i do kuchni wkroczył kolejny członek rodziny. Początkowo Trofoks wyglądał na zaspanego, ale na widok bogato zastawionego stołu natychmiast się ożywił.
- Świętujemy?! - rzucił z podekscytowaniem.
Wkrótce przy śniadaniu siedziały już trzy osoby i choć spożywanie posiłku przebiegało przez większość czasu w ciszy, była to atmosfera pozytywnie przyjmowana w enisyjskim domu.
- Wybaczcie, że przerywam śniadanko, ale muszę to powiedzieć teraz, bo mnie to dręczy – przemówił Trofoks. - Przepraszam was, skarby, że was tak długo olewałem. Wybaczycie mi?
- Co o tym myślisz, Ormiks? Wybaczymy? - rzucił beznamiętnie Derks, wylizując miskę po czymś zielonym.
- Musimy. To miało być pojednanie.
Na twarzy Trofoksa momentalnie pojawił się uśmiech, a oczy zalśniły mu ze szczęścia.
- Od tej pory będę was odwiedzać przynajmniej raz w roku. Może nawet częściej. Przysięgam. - By podkreślić wagę swych słów, uderzył pięścią w stół.
Derks czuł zadziwiający spokój. Cała sytuacja ani go nie irytowała, ani nie wywoływała jakichś niesamowitych przypływów wzruszenia. Po prostu zaakceptował wszystko to, co się właśnie wydarzyło. Życie musiało toczyć się dalej, w taki, czy inny sposób.
Dzień niespodzianek jeszcze się nie skończył. Niecodzienny widok zastał również Derksa, gdy przybył do swojego nowego biura. Przez moment nawet zastanawiał się, czy aby nie pomylił pomieszczeń, bo Szef rozsiadł się na jego własnym miejscu, jakby należało do niego.
- Wybacz, to już chyba z przyzwyczajenia... - Przełożony wstał zza biurka. - Mam ważną sprawę i uznałem, że będzie szybciej jak tutaj na ciebie poczekam.
Lekko zmieszany Derks zajął należne mu miejsce, zaś Szef rozłożył się wygodnie w fotelu nieopodal.
- Ładnie się tu urządziłeś – rzucił od niechcenia.
- Co to za ważna sprawa? - Derks wolał przejść do konkretów. Jeśli jego zwierzchnik sam się do niego pofatygował, to znaczyło, że rozchodzi się o coś bardzo pilnego.
- Może cię to zdziwi, ale potrzebuję twojej rady. - Szef nie wyglądał już na takiego wyluzowanego. - Nie ulega wątpliwości, że na Yrynysie ma miejsce nielegalny proceder emigracyjny związany z naomitami. Komuś bardzo zależy, żeby wywieźć jak najwięcej wywronów do Sitis i musimy tam wysłać ludzi, żeby to dokładnie zbadali. Sys jest oczywistym wyborem i początkowo chciałem wysłać go pod nowym dowództwem, bo choć bardzo bym chciał w tym twojego udziału, wiem, że Merike w życiu nie dopuści cię do tej misji. Jednak przyszło mi do głowy coś jeszcze. Sys ma na tyle doświadczenia, że mógłby przejąć dowództwo nad twoją byłą drużyną, a muszę przyznać, że dobrałeś ich perfekcyjnie. Nie wiem, czy to twój talent, czy łut szczęścia, ale trzeba przyznać, że twoi ludzie jak na razie spisywali się na medal. Mogę wysłać ich na Yrynysę w niezmienionym składzie, ale muszę mieć absolutną pewność, że dadzą radę. Ta misja musi się powieść i to jak najszybciej. - Szef wstał i oparł się dłońmi o biurko, wbijając w Derksa zdeterminowane spojrzenie. Nie było wątpliwości, że traktuje sprawę bardzo poważnie.
- Oczywiście, że dadzą radę. Gdybym miał choć cień wątpliwości, w życiu bym ich nie przyjął – odparł z równie wielką powagę młodszy mouk.
- Co z Ziemianinem? Nie jest zobowiązany wobec nas żadnymi traktatami. Co jeśli nagle się rozmyśli i uzna, że to wszystko mu nie na rękę?
- Pozwoliłem mu wrócić na Ziemię, ale odmówił. Jest bardzo lojalny, ale mogę z nim porozmawiać jeszcze raz.
- Zrób to. - Szef ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się tuż pod drzwiami i spojrzał raz jeszcze na podwładnego. - Natychmiast! – padł rozkaz.
- Dlaczego wciąż mi nie wierzysz? Mówiłem, że będę z wami, póki pewne sprawy nie zostaną doprowadzone do końca – rzekł Tom, wycierając się ręcznikiem, bo właśnie przerwał swój trening na siłowni.
- Ja ci wierzę, ale Szef nie do końca. Najlepiej będzie jak sam mu to powiesz prosto w oczy – wyjaśnił Derks, trochę zirytowany, że musiał tak nagle najść swojego kolegę w jego przerwie.
- No dobra – westchnął Tom. - W sumie ciekawi mnie ta Yrynysa, więc nie widzę problemu. A jeszcze jedno... - Tom uniósł palec do góry, jakby nagle sobie coś przypomniał. - Pamiętasz jak ci wspominałem o zaginięciu męża Anu? Przyglądałeś się coś tej sprawie?
Derks przygryzł wargę.
- Zapomniałem... - przyznał ze wstydem. - Ale zaraz się za to wezmę.
- Super, dzięki.
W gruncie rzeczy zabawa w detektywa zdawała się dużo ciekawszym zajęciem niż papierkowa robota, która obecnie zajmowała pierwsze miejsce na liście obowiązków Derksa. Poza tym w pewnych rzeczach mógł go zawsze wyręczyć Bubamara. Asystent nie cierpiał na nadmiar zadań do wykonania, więc spokojnie mógł się zająć czymś więcej niż parzeniem ziół.
- Bubamara, chodź tu!
Derks jak pomyślał, tak zrobił. Co prawda asystent nie wyglądał na zadowolonego, gdy dostał naręcze zwojów do przejrzenia, ale jego przełożonego mało to obchodziło. Teraz Derks rządził w tym ascetycznym, nieco ciemnym pokoju i to on decydował, kto czym się zajmuje.
Jak na dobrego detektywa przystało Derks na początek postanowił dowiedzieć się jak najwięcej o tym, kim jest mąż Anu. Ze zdjęciem, i to ma dodatek podpisanym, było to dziecinnie proste. Wystarczyło wygodnie rozsiąść się w fotelu, rozwinąć ekran swego przenośnego komputera, zeskanować zdjęcie i wprowadzić pozostałe dane. A potem tylko czekać na wyniki.
- Hmmm... - Derks w skupieniu czytał wyświetlone informacje i cała sprawa zaczynała intrygować go coraz bardziej.
Dobrze, że Bubamara dostał multum roboty, bo przynajmniej nie przeszkadzał, a Derks tak się wciągnął w swoją pracę detektywa, że kompletnie zatracił poczucie czasu. Przy swoim stopniu uprawnień mógł sprawdzić całkiem sporo. Śledząc loty statków i podpinając się pod zapisy z monitoringów dochodził do coraz to bardziej niepokojących wniosków. Może zareagował trochę na wyrost, ale uznał że pewnymi wnioskami powinien podzielić się z Szefem.
Choć w głębi duszy Derks wiedział, że postąpił właściwie zgłaszając całą sprawę, to zabolał go widok zrozpaczonej pielęgniarki. Postanowił ją przyprowadzić, bo w końcu to ona najlepiej znała swojego męża, ale teraz Derks miał pewne wątpliwość. Ewidentnie wystawił Anu na ogromny stres. Kobieta próbowała trzymać emocje na wodzy, ale każde, nawet nie wprawione oko, dostrzegłoby targające nią uczucia. Na jej czole pojawiły się kropelki potu, a ręce zaczęły drżeć. Do tego dochodził przyspieszony oddech i wypieki na twarzy. Niestety Szef, zamiast trochę załagodzić atmosferę, sam dość szybko okazał swoje wzburzenie.
- I nie przyszło ci do głowy, żeby powiedzieć nam o tym od razu? - Karcące pytanie zostało skierowane do Anu. Nikt nie spodziewał się, że Szef będzie wobec niej taki surowy.
- Z całym szacunkiem, ale Anu nie mogła wiedzieć, że to może mieć jakiś związek z bezpieczeństwem Enis – wytłumaczył pokornie Derks.
Szef westchnął, wciąż wyraźnie zdenerwowany i jeszcze raz spojrzał na dane, które zostały mu przedłożone.
- Sam dowód, że udał się na Sitis jest wystarczający, by się niepokoić – wyjaśnił. - Jeśli ktoś z Sitis płaci utalentowanemu informatykowi tak ciężkie pieniądze po to, żeby przybył w tajemnicy, to raczej nie robi tego po to, żeby wynająć gościa do projektowania dziecięcych gier. Jeśli jest choćby cień podejrzeń, że na Sitis coś knują, to jest już wystarczający powód, by bać się o nasze bezpieczeństwo.
- Przysięgam, że o niczym nie wiedziałam. Tylko tyle, że poleciał na Mlok. - Pielęgniarka wyglądała na najbardziej zdenerwowaną ze wszystkich. Wargi jej drżały, a oczy szkliły się od łez, które wyraźnie próbowała powstrzymać. - Jeśli mogę jakoś pomóc, to zrobię wszystko.
- Niech pani wraca do ambulatorium, tam gdzie pani potrzebują najbardziej – poprosił Szef już znaczenie łagodniejszym tonem. - Moi agenci wszystkim się zajmą. Musimy się dowiedzieć, kto go opłacił i w jakim celu. Dziękuję Derks, że mi to zgłosiłeś – spojrzał z wdzięcznością na podwładnego.
- Też chętnie pomogę, jeśli będę mógł – odparł mouk, z jednej strony zadowolony, że odkrył coś, co mogło okazać się niebywale ważne, a z drugiej mocno zaniepokojony całą sytuacją. Z jego punktu widzenia był to najgorszy czas na konflikty między Enis, a Sitis.
- Możecie odejść – oznajmił beznamiętnie Szef, zabierając wszystkie ważne dowody.
Jedne z najbardziej monumentalnych widoków enisyjskiej stolicy można było podziwiać na lotnisku międzyplanetarnym. Statki kosmiczne przylatywały i odlatywały tu co chwilę, niektóre ogromne, mogące pomieścić tysiące pasażerów, a inne małe i niepozorne niczym prywatne szybkoloty. Wielka platforma ciągnęła się po horyzont, a na pobliskiej hali roiło się od przedstawicieli różnych ras i wszelakich przedsiębiorstw, jakie tylko istniały w tym kwadrancie.
- Możecie mi nie wierzyć, ale będę tęsknić – powiedział Trofoks, gotów do podróży. Jego prom już czekał.
- Ja wierzę – odparł Ormiks ze wzruszeniem i pokłonił się w pożegnalnym geście, a wraz z nim uczynili to samo pozostali członkowie rodziny.
- Mam nadzieję, że podróż minie ci spokojnie – dodał Derks.
- Niech wam zdrowie dopisuje. Jakby się coś działo, to macie do mnie nowe namiary. - Trofoks wręczył swym dzieciom kartkę.
Wreszcie się rozstali, na co Ormiks westchnął poruszony, a Derks poczuł pewną ulgę. Nie żeby darzył matkę nienawiścią, ale już trochę go zaczynało męczyć rodzinne pojednanie. W przeciwieństwie do Ormiksa wolał ciszę i spokój.
- Dalej kumplujesz się z Broko? - spytał nagle, gdy szli w stronę wyjścia.
- No pewnie!
- Wiem, że może go nie być dłuższy czas, więc gdybyś jeszcze chciał się z nim spotkać...
- O rety, wysyłają go na jakąś niebezpieczna misję? - Ormiks aż zatrzymał się z przejęcia.
- Na taką jak każda inna. Na pewno nic mu nie będzie.
- Ale powiedziałeś to w taki sposób, jakby mógł już nigdy nie wrócić!
Derks ze zwątpienia zakrył twarz dłonią.
- Chciałem cię po prostu uprzedzić, żebyś potem nie płakał, że nie zdążyłeś się pożegnać... znaczy się, życzyć wszystkiego dobrego.
- No to muszę z nim pogadać.
Wyszli z hali, prosto na widok zachodzącego słońca, które ginęło za plątaniną długich, ukośnych mostów i strzelistych budowli.
- Tu się rozdzielamy. Muszę jeszcze gdzieś podejść – powiedział Derks.
Nie było to bardzo pilne, ale uznał, że skoro ma czas, to odwiedzi Bumagę. Starszy mouk nie dawał znaku życia, odkąd poszedł na urlop, a zazwyczaj robił coś dokładnie odwrotnego. Uchodził raczej za duszę towarzystwa, więc dziwnym było, że nie zarezerwował choćby paru dni dla swoich przyjaciół. Czasem tą jego „imprezowość” Derks odbierał wręcz jako utrapienie, ale tym razem marzył o tym, żeby Bumaga zacząć nagabywać go na jakieś spotkanie. Przynajmniej zniknęłyby wątpliwości, że dzieje się coś złego.
Derks trochę się zdziwił, gdy przyszedł na miejsce, a drzwi okazały się otwarte. Do tego, gdy wszedł do środka, Bumaga zauważył go dopiero po kilku chwilach. Tak bardzo był zajęty przeszukiwaniem zwojów i zdjęć, które tworzyły wielki bałagan na podłodze. Zresztą ściany nie wyglądały lepiej, prezentując mozaikę poprzyklejanych informacji, jak przed policyjną burzą mózgów. Czyżby i jemu zachciało się bawić w detektywa?
- Och, Derks... - Bumaga wreszcie się zreflektował. - Pewnie zostawiłem drzwi otwarte. Zdarza się. Wejdź.
Po kilku spojrzeniach na zdjęcia z monitoringów, które wisiały na ścianach, Derks domyślił się, że musi chodzić o Izizija Wira.
- Skurwiel uciekł z pierdla i muszę dojść do tego, kto mu pomógł, bo na pewno nie zrobił tego sam – skomentował poruszony Bumaga, wracając do pracy.
Derksa trochę zamurowało. Nie mógł uwierzyć, że taka informacja mu umknęła. Ale czemu się dziwić, skoro ostatnio czas zajmowało mu głównie czytanie sprawozdań w pracy i przeglądanie artykułów dla przyszłych matek.
- Stifiańska policja na pewno już się tym zajmuje – zauważył.
- Stifiańska policja umie tylko wlepiać mandaty za schodzenie w doliny bez pozwolenia.
Derks westchnął i usiadł na podłodze, tuż obok przyjaciela.
- To już ciebie nie dotyczy. Powinieneś to raz na zawsze zostawić za sobą – wytłumaczył.
- Zostawić za sobą?! - zbulwersował się Bumaga. - Wiesz ile syfu ta gnida może jeszcze narobić? Mam przeczucie, że kroi się coś dużego.
Kiedy Bumaga dostawał takiej fiksacji, w zasadzie niewiele dawało się zrobić, by odciągnąć go od tego, do czego obsesyjnie dążył.
- To chociaż daj znać, jak będziesz coś wiedzieć. - Derks uznał, że nie ma co się wdawać w słowne przepychanki.
Chen postanowił, że zrobi Derksowi niespodziankę. Czy dobrą, czy złą, to się miało jeszcze okazać. Stanął przed drzwiami, dzierżąc pod ramieniem sporą donicę i zapukał. Na pewno udało mu się zaskoczyć mouka, który nawet nie krył zdziwienia, gdy ujrzał stojącego w progu Ziemianina.
- Mówiłeś, że nie będzie cię trzy tygodnie. - Derks wpuścił mężczyznę do środka.
- No niby tak, ale... jakoś nie mogłem wytrzymać – wyznał lekko speszony Chen. - Odhaczyłem wszystko, co miałem zaplanowane... i potem jakoś tak już nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Przyniosłem ci kwiat z Ziemi – wręczył Derksowi różowo-białego storczyka. Niewiele brakowało, a przywiózłby bukiet róż, na szczęście w ostatniej chwili przypomniał sobie, że wręczenie jakiemukolwiek moukowi ściętych kwiatów to największa obraza.
- Jest piękny – przyznał Derks, biorąc prezent do rąk.
- Nie tak piękny, jak ty – zripostował Chen i szybko uświadomił sobie z zażenowaniem, że palnął najbardziej wyświechtany tekst świata.
Jednak Derks najwyraźniej po raz pierwszy słyszał podobną wypowiedź, bo uśmiechnął się głupkowato i zaniósł kwiat do głównego pokoju. Może jednak komplementy na niego działały?
- Pewnie miałeś nadzieję, że trochę ode mnie odpoczniesz... - westchnął Chen i schował ręce w kieszeniach.
- Czemu tak sądzisz? Miałem wystarczająco czasu dla siebie – odparł Derks, stawiając donicę na podłodze tuż przy wielkim oknie. - Naprawdę piękny kwiat. Jak się nazywa?
- Stroczyk – wyjaśnił Chen i wyjął coś z tylnej kieszeni spodni. - Przywiozłem też dużo żarcia, filmów, gier i innych takich, ale to... To jest coś wyjątkowego. - Pokazał srebrną kartkę. - Zaproszenie na wesele Joanny i Garetha. Dla nas obojga!
Teraz Derks wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego.
- Gdzie oni to organizują? - spytał podejrzliwie.
- Na Ziemi.
- ISET się na to zgodził?
- Najwyraźniej Gareth musiał być bardzo przekonujący. Oczywiście to wiąże się z pewnymi restrykcjami. Na pewno będziecie musieli udawać Ziemian. Znaczy się ty, Abz oraz Ib. Ale pomyśl tylko, wreszcie zobaczysz na mojej planecie coś więcej, niż tylko tajną bazę – podekscytował się Chen.
- Jako szpieg nie raz udawałem kogoś, kim nie jestem, więc to nie powinno być trudne.
Wszystkie obawy Chena minęły. Nie dość, że Derksowi spodobał się prezent, to jeszcze sprawiał wrażenie ucieszonego obecnością kompana i perspektywą spotkania z resztą drużyny, do tego w tak wyjątkowych okolicznościach.
Gdy Derks poczęstował Chena wodą, usiedli wspólnie na wyłożonej poduszkami kanapie i kontynuowali rozmowę. Mouk opowiedział o wszystkich niespodziankach, które spotkały go tylko w tym jednym miesiącu, uznając to za jakiś dziwny zbieg okoliczności. Część z nich określił mianem pozytywnych, zwłaszcza ślub Garetha i Joanny.
- To kiedy to jest? - dopytał.
- Za trzy miesiące. Dość szybko, ale wcześniej po prostu nie mieli jak nas zaprosić. W sumie to będzie ciekawe doświadczenie dla nas obojga. Nigdy nie byłem na polsko-walijskim weselu. Może ze dwa razy na amerykańskim, ale to pewnie też nie to samo. A ty kiedyś na jakimś byłeś?
- W Enis wesela to rzadkość, ale zostałem kiedyś delegowany jako ochroniarz na ślub arlokińskiej pary królewskiej. Jako gość to chyba nigdy.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz. Na pewno będzie super. - Uśmiechnął się Chen i otoczył Derksa ramieniem.
Cesarz Kaklog siedział w swojej największej komnacie i oglądał holograficzny przekaz z enisyjskich mistrzostw sztuk walki. Ależ ci wojownicy się poruszali. Obrazy były na tyle duże i wyraźnie, że władca mimo słabego naomickiego wzroku mógł względnie swobodnie napawać się pięknem wysportowanych sylwetek zawodników, popijając przy okazji lazuriańskie wino w kolorze głębokiego różu, które mimo biedy panującej na Lazurii wcale nie należało do tanich. Zirytował się niemiłosiernie, gdy zjawił się służący, przekazując, że kanclerz Argonak domaga się pilnej audiencji.
- Jak mówię, żeby mi nie przeszkadzać, to znaczy... żeby mi nie przeszkadzać – warknął cesarz, prawie rozlewając wino.
- Najmocniej przepraszam, wasza wysokość, ale kanclerz twierdzi, że to sprawa najwyższej wagi państwowej – wydukał przestraszony sługa.
- Dawaj go tu – mruknął Kaklog i wychylił resztę trunku.
Argonak przybył w te pędy, a jego szpetna, pomarszczona twarz zdradzała spory niepokój.
- Wasza wysokość, przepraszam, że przychodzę tu tak nagle, ale to nie może czekać – wyjaśnił. - Otrzymaliśmy informacje od jednego z naszych szpiegów, że Enisyjczycy zrobili się niezwykle podejrzliwi. Trafili na trop jednego z naszych głównych ekspertów komputerowych. Wiedzą, że coś ukrywamy. Żądają przyspieszenie szczytu dyplomatycznego, a tam mogą paść oskarżenia.
Ze sceny Derks mógł dojrzeć tylko Chena i Ormiksa, zaś tylne rzędy niknęły w mroku, który zdawał się ciągnąć bez końca. Czy znajdowali się w teatrze, czy w innym wymiarze, na innej płaszczyźnie egzystencji? To i tak nie miało żadnego znaczenia. Derks odczuwał dziwny spokój, ale coś nakazywało mu tańczyć w rytm osobliwej muzyki, łączącej ziemskie i mlokańskie nuty. Raz skoczna, raz spokojna i nastrojowa melodia nadawała rytm, któremu Derks nie był w stanie się oprzeć. Obracał się, wymachując rękawami swej długiej tanecznej szaty, a jego włosy tańczyły razem z nim pod wpływem wiatru, dmuchającego jakby znikąd.
Kolejny obrót i kolejne spojrzenie w stronę Chena, który wstał, energicznie uderzając jedną dłonią o drugą. Derksowi to nie przeszkadzało, uśmiechnął się i tańczył dalej. Raz po raz okręcał się wokół własnej osi, unosząc ramiona, wykonując zmysłowe ruchy, aż przystanął i wlepił wzrok w Szefa, który siedział za swym biurkiem. Mebel lewitował wśród mroku, podobnie jak jego właściciel, lustrujący Derksa surowym spojrzeniem. I nagle wszystko zniknęło, a potem wśród pustej, czarnej przestrzeni zaczęły pojawiać się gwiazdy, na górze, z prawej, z lewej, na dole...
Derks się obudził i otworzył oczy. Westchnął na myśl o swym głupim śnie. Często tak się działo, gdy spał dłużej niż absolutne minimum. Raz nawet przyśniło mu się, że bije drewnianą łyżką majestatyczne wieloptaki. Nie lubił snów. Udowadniały tylko, jakie pomieszanie bezsensownych myśli skrywa mózg.
Zerknąwszy na pobliską leżankę, Derks zauważył, że Trofoks jeszcze smacznie śpi, więc bezgłośnie wstał z łóżka, opuścił pokój i zastał widok, który go nieco zaskoczył. W kuchni uwijał się Ormiks, mieszając coś w sporym kotle. Naturalnie miał kod dostępu do mieszkania swojego starszego siostra, ale mimo wszystko raczej nie zdarzało mu się zjawiać z samego rana.
- Ooo... cześć... - Ormiks odłożył przybory kuchenne, gdy tylko zauważył Derksa. - Postanowiłem przygotować śniadanie – dodał z lekkim zakłopotaniem. - I żeby nie było, to nie tak, że wzięło mnie na jakiś protekcjonalizm czy coś. Wcale nie zamierzam traktować cię jak, no wiesz, wymagającego opieki... tylko po prostu chciałem cię w ten sposób przeprosić.
- Może najpierw się ogarnę... - rzucił Derks zaspanym głosem i poszedł do łazienki.
Kiedy wrócił, na stole czekał już rządek starannie rozłożonych misek, każda wypełniona mazią w innym kolorze.
- I naturalnie koktajl z owoców poni-poni. - Ormiks dostawił jeszcze kubek, a po chwili na stole pojawił się również talerz ze świeżo upieczonymi plackami.
Rodzeństwo zasiadło do śniadania w ciszy, ale nie trwała ona długo, gdyż Ormiks wyraźnie musiał z siebie wyrzuć to, co go dręczyło.
- Naprawdę jest mi przykro, że cię zdenerwowałem. Jesteś na mnie bardzo zły? - spytał z kwaśną miną.
- Już nie – odparł Derks ze stoickim spokojem, próbując różowej mazi. Smakowało nieźle.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Choć ton głosu Derksa nie zdradzał żadnych emocji, Ormiks i tak rozpromieniał. W głębi duszy starszy z rodzeństwa wciąż jeszcze nosił delikatną urazę, ale po przeanalizowaniu całej sytuacji uznał, że wściekanie się nie przyniesie nikomu nic dobrego, zwłaszcza że Merike zalecił mu unikanie stresu.
Drzwi sypialniane rozsunęły się i do kuchni wkroczył kolejny członek rodziny. Początkowo Trofoks wyglądał na zaspanego, ale na widok bogato zastawionego stołu natychmiast się ożywił.
- Świętujemy?! - rzucił z podekscytowaniem.
Wkrótce przy śniadaniu siedziały już trzy osoby i choć spożywanie posiłku przebiegało przez większość czasu w ciszy, była to atmosfera pozytywnie przyjmowana w enisyjskim domu.
- Wybaczcie, że przerywam śniadanko, ale muszę to powiedzieć teraz, bo mnie to dręczy – przemówił Trofoks. - Przepraszam was, skarby, że was tak długo olewałem. Wybaczycie mi?
- Co o tym myślisz, Ormiks? Wybaczymy? - rzucił beznamiętnie Derks, wylizując miskę po czymś zielonym.
- Musimy. To miało być pojednanie.
Na twarzy Trofoksa momentalnie pojawił się uśmiech, a oczy zalśniły mu ze szczęścia.
- Od tej pory będę was odwiedzać przynajmniej raz w roku. Może nawet częściej. Przysięgam. - By podkreślić wagę swych słów, uderzył pięścią w stół.
Derks czuł zadziwiający spokój. Cała sytuacja ani go nie irytowała, ani nie wywoływała jakichś niesamowitych przypływów wzruszenia. Po prostu zaakceptował wszystko to, co się właśnie wydarzyło. Życie musiało toczyć się dalej, w taki, czy inny sposób.
Dzień niespodzianek jeszcze się nie skończył. Niecodzienny widok zastał również Derksa, gdy przybył do swojego nowego biura. Przez moment nawet zastanawiał się, czy aby nie pomylił pomieszczeń, bo Szef rozsiadł się na jego własnym miejscu, jakby należało do niego.
- Wybacz, to już chyba z przyzwyczajenia... - Przełożony wstał zza biurka. - Mam ważną sprawę i uznałem, że będzie szybciej jak tutaj na ciebie poczekam.
Lekko zmieszany Derks zajął należne mu miejsce, zaś Szef rozłożył się wygodnie w fotelu nieopodal.
- Ładnie się tu urządziłeś – rzucił od niechcenia.
- Co to za ważna sprawa? - Derks wolał przejść do konkretów. Jeśli jego zwierzchnik sam się do niego pofatygował, to znaczyło, że rozchodzi się o coś bardzo pilnego.
- Może cię to zdziwi, ale potrzebuję twojej rady. - Szef nie wyglądał już na takiego wyluzowanego. - Nie ulega wątpliwości, że na Yrynysie ma miejsce nielegalny proceder emigracyjny związany z naomitami. Komuś bardzo zależy, żeby wywieźć jak najwięcej wywronów do Sitis i musimy tam wysłać ludzi, żeby to dokładnie zbadali. Sys jest oczywistym wyborem i początkowo chciałem wysłać go pod nowym dowództwem, bo choć bardzo bym chciał w tym twojego udziału, wiem, że Merike w życiu nie dopuści cię do tej misji. Jednak przyszło mi do głowy coś jeszcze. Sys ma na tyle doświadczenia, że mógłby przejąć dowództwo nad twoją byłą drużyną, a muszę przyznać, że dobrałeś ich perfekcyjnie. Nie wiem, czy to twój talent, czy łut szczęścia, ale trzeba przyznać, że twoi ludzie jak na razie spisywali się na medal. Mogę wysłać ich na Yrynysę w niezmienionym składzie, ale muszę mieć absolutną pewność, że dadzą radę. Ta misja musi się powieść i to jak najszybciej. - Szef wstał i oparł się dłońmi o biurko, wbijając w Derksa zdeterminowane spojrzenie. Nie było wątpliwości, że traktuje sprawę bardzo poważnie.
- Oczywiście, że dadzą radę. Gdybym miał choć cień wątpliwości, w życiu bym ich nie przyjął – odparł z równie wielką powagę młodszy mouk.
- Co z Ziemianinem? Nie jest zobowiązany wobec nas żadnymi traktatami. Co jeśli nagle się rozmyśli i uzna, że to wszystko mu nie na rękę?
- Pozwoliłem mu wrócić na Ziemię, ale odmówił. Jest bardzo lojalny, ale mogę z nim porozmawiać jeszcze raz.
- Zrób to. - Szef ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się tuż pod drzwiami i spojrzał raz jeszcze na podwładnego. - Natychmiast! – padł rozkaz.
- Dlaczego wciąż mi nie wierzysz? Mówiłem, że będę z wami, póki pewne sprawy nie zostaną doprowadzone do końca – rzekł Tom, wycierając się ręcznikiem, bo właśnie przerwał swój trening na siłowni.
- Ja ci wierzę, ale Szef nie do końca. Najlepiej będzie jak sam mu to powiesz prosto w oczy – wyjaśnił Derks, trochę zirytowany, że musiał tak nagle najść swojego kolegę w jego przerwie.
- No dobra – westchnął Tom. - W sumie ciekawi mnie ta Yrynysa, więc nie widzę problemu. A jeszcze jedno... - Tom uniósł palec do góry, jakby nagle sobie coś przypomniał. - Pamiętasz jak ci wspominałem o zaginięciu męża Anu? Przyglądałeś się coś tej sprawie?
Derks przygryzł wargę.
- Zapomniałem... - przyznał ze wstydem. - Ale zaraz się za to wezmę.
- Super, dzięki.
W gruncie rzeczy zabawa w detektywa zdawała się dużo ciekawszym zajęciem niż papierkowa robota, która obecnie zajmowała pierwsze miejsce na liście obowiązków Derksa. Poza tym w pewnych rzeczach mógł go zawsze wyręczyć Bubamara. Asystent nie cierpiał na nadmiar zadań do wykonania, więc spokojnie mógł się zająć czymś więcej niż parzeniem ziół.
- Bubamara, chodź tu!
Derks jak pomyślał, tak zrobił. Co prawda asystent nie wyglądał na zadowolonego, gdy dostał naręcze zwojów do przejrzenia, ale jego przełożonego mało to obchodziło. Teraz Derks rządził w tym ascetycznym, nieco ciemnym pokoju i to on decydował, kto czym się zajmuje.
Jak na dobrego detektywa przystało Derks na początek postanowił dowiedzieć się jak najwięcej o tym, kim jest mąż Anu. Ze zdjęciem, i to ma dodatek podpisanym, było to dziecinnie proste. Wystarczyło wygodnie rozsiąść się w fotelu, rozwinąć ekran swego przenośnego komputera, zeskanować zdjęcie i wprowadzić pozostałe dane. A potem tylko czekać na wyniki.
- Hmmm... - Derks w skupieniu czytał wyświetlone informacje i cała sprawa zaczynała intrygować go coraz bardziej.
Dobrze, że Bubamara dostał multum roboty, bo przynajmniej nie przeszkadzał, a Derks tak się wciągnął w swoją pracę detektywa, że kompletnie zatracił poczucie czasu. Przy swoim stopniu uprawnień mógł sprawdzić całkiem sporo. Śledząc loty statków i podpinając się pod zapisy z monitoringów dochodził do coraz to bardziej niepokojących wniosków. Może zareagował trochę na wyrost, ale uznał że pewnymi wnioskami powinien podzielić się z Szefem.
Choć w głębi duszy Derks wiedział, że postąpił właściwie zgłaszając całą sprawę, to zabolał go widok zrozpaczonej pielęgniarki. Postanowił ją przyprowadzić, bo w końcu to ona najlepiej znała swojego męża, ale teraz Derks miał pewne wątpliwość. Ewidentnie wystawił Anu na ogromny stres. Kobieta próbowała trzymać emocje na wodzy, ale każde, nawet nie wprawione oko, dostrzegłoby targające nią uczucia. Na jej czole pojawiły się kropelki potu, a ręce zaczęły drżeć. Do tego dochodził przyspieszony oddech i wypieki na twarzy. Niestety Szef, zamiast trochę załagodzić atmosferę, sam dość szybko okazał swoje wzburzenie.
- I nie przyszło ci do głowy, żeby powiedzieć nam o tym od razu? - Karcące pytanie zostało skierowane do Anu. Nikt nie spodziewał się, że Szef będzie wobec niej taki surowy.
- Z całym szacunkiem, ale Anu nie mogła wiedzieć, że to może mieć jakiś związek z bezpieczeństwem Enis – wytłumaczył pokornie Derks.
Szef westchnął, wciąż wyraźnie zdenerwowany i jeszcze raz spojrzał na dane, które zostały mu przedłożone.
- Sam dowód, że udał się na Sitis jest wystarczający, by się niepokoić – wyjaśnił. - Jeśli ktoś z Sitis płaci utalentowanemu informatykowi tak ciężkie pieniądze po to, żeby przybył w tajemnicy, to raczej nie robi tego po to, żeby wynająć gościa do projektowania dziecięcych gier. Jeśli jest choćby cień podejrzeń, że na Sitis coś knują, to jest już wystarczający powód, by bać się o nasze bezpieczeństwo.
- Przysięgam, że o niczym nie wiedziałam. Tylko tyle, że poleciał na Mlok. - Pielęgniarka wyglądała na najbardziej zdenerwowaną ze wszystkich. Wargi jej drżały, a oczy szkliły się od łez, które wyraźnie próbowała powstrzymać. - Jeśli mogę jakoś pomóc, to zrobię wszystko.
- Niech pani wraca do ambulatorium, tam gdzie pani potrzebują najbardziej – poprosił Szef już znaczenie łagodniejszym tonem. - Moi agenci wszystkim się zajmą. Musimy się dowiedzieć, kto go opłacił i w jakim celu. Dziękuję Derks, że mi to zgłosiłeś – spojrzał z wdzięcznością na podwładnego.
- Też chętnie pomogę, jeśli będę mógł – odparł mouk, z jednej strony zadowolony, że odkrył coś, co mogło okazać się niebywale ważne, a z drugiej mocno zaniepokojony całą sytuacją. Z jego punktu widzenia był to najgorszy czas na konflikty między Enis, a Sitis.
- Możecie odejść – oznajmił beznamiętnie Szef, zabierając wszystkie ważne dowody.
Jedne z najbardziej monumentalnych widoków enisyjskiej stolicy można było podziwiać na lotnisku międzyplanetarnym. Statki kosmiczne przylatywały i odlatywały tu co chwilę, niektóre ogromne, mogące pomieścić tysiące pasażerów, a inne małe i niepozorne niczym prywatne szybkoloty. Wielka platforma ciągnęła się po horyzont, a na pobliskiej hali roiło się od przedstawicieli różnych ras i wszelakich przedsiębiorstw, jakie tylko istniały w tym kwadrancie.
- Możecie mi nie wierzyć, ale będę tęsknić – powiedział Trofoks, gotów do podróży. Jego prom już czekał.
- Ja wierzę – odparł Ormiks ze wzruszeniem i pokłonił się w pożegnalnym geście, a wraz z nim uczynili to samo pozostali członkowie rodziny.
- Mam nadzieję, że podróż minie ci spokojnie – dodał Derks.
- Niech wam zdrowie dopisuje. Jakby się coś działo, to macie do mnie nowe namiary. - Trofoks wręczył swym dzieciom kartkę.
Wreszcie się rozstali, na co Ormiks westchnął poruszony, a Derks poczuł pewną ulgę. Nie żeby darzył matkę nienawiścią, ale już trochę go zaczynało męczyć rodzinne pojednanie. W przeciwieństwie do Ormiksa wolał ciszę i spokój.
- Dalej kumplujesz się z Broko? - spytał nagle, gdy szli w stronę wyjścia.
- No pewnie!
- Wiem, że może go nie być dłuższy czas, więc gdybyś jeszcze chciał się z nim spotkać...
- O rety, wysyłają go na jakąś niebezpieczna misję? - Ormiks aż zatrzymał się z przejęcia.
- Na taką jak każda inna. Na pewno nic mu nie będzie.
- Ale powiedziałeś to w taki sposób, jakby mógł już nigdy nie wrócić!
Derks ze zwątpienia zakrył twarz dłonią.
- Chciałem cię po prostu uprzedzić, żebyś potem nie płakał, że nie zdążyłeś się pożegnać... znaczy się, życzyć wszystkiego dobrego.
- No to muszę z nim pogadać.
Wyszli z hali, prosto na widok zachodzącego słońca, które ginęło za plątaniną długich, ukośnych mostów i strzelistych budowli.
- Tu się rozdzielamy. Muszę jeszcze gdzieś podejść – powiedział Derks.
Nie było to bardzo pilne, ale uznał, że skoro ma czas, to odwiedzi Bumagę. Starszy mouk nie dawał znaku życia, odkąd poszedł na urlop, a zazwyczaj robił coś dokładnie odwrotnego. Uchodził raczej za duszę towarzystwa, więc dziwnym było, że nie zarezerwował choćby paru dni dla swoich przyjaciół. Czasem tą jego „imprezowość” Derks odbierał wręcz jako utrapienie, ale tym razem marzył o tym, żeby Bumaga zacząć nagabywać go na jakieś spotkanie. Przynajmniej zniknęłyby wątpliwości, że dzieje się coś złego.
Derks trochę się zdziwił, gdy przyszedł na miejsce, a drzwi okazały się otwarte. Do tego, gdy wszedł do środka, Bumaga zauważył go dopiero po kilku chwilach. Tak bardzo był zajęty przeszukiwaniem zwojów i zdjęć, które tworzyły wielki bałagan na podłodze. Zresztą ściany nie wyglądały lepiej, prezentując mozaikę poprzyklejanych informacji, jak przed policyjną burzą mózgów. Czyżby i jemu zachciało się bawić w detektywa?
- Och, Derks... - Bumaga wreszcie się zreflektował. - Pewnie zostawiłem drzwi otwarte. Zdarza się. Wejdź.
Po kilku spojrzeniach na zdjęcia z monitoringów, które wisiały na ścianach, Derks domyślił się, że musi chodzić o Izizija Wira.
- Skurwiel uciekł z pierdla i muszę dojść do tego, kto mu pomógł, bo na pewno nie zrobił tego sam – skomentował poruszony Bumaga, wracając do pracy.
Derksa trochę zamurowało. Nie mógł uwierzyć, że taka informacja mu umknęła. Ale czemu się dziwić, skoro ostatnio czas zajmowało mu głównie czytanie sprawozdań w pracy i przeglądanie artykułów dla przyszłych matek.
- Stifiańska policja na pewno już się tym zajmuje – zauważył.
- Stifiańska policja umie tylko wlepiać mandaty za schodzenie w doliny bez pozwolenia.
Derks westchnął i usiadł na podłodze, tuż obok przyjaciela.
- To już ciebie nie dotyczy. Powinieneś to raz na zawsze zostawić za sobą – wytłumaczył.
- Zostawić za sobą?! - zbulwersował się Bumaga. - Wiesz ile syfu ta gnida może jeszcze narobić? Mam przeczucie, że kroi się coś dużego.
Kiedy Bumaga dostawał takiej fiksacji, w zasadzie niewiele dawało się zrobić, by odciągnąć go od tego, do czego obsesyjnie dążył.
- To chociaż daj znać, jak będziesz coś wiedzieć. - Derks uznał, że nie ma co się wdawać w słowne przepychanki.
Chen postanowił, że zrobi Derksowi niespodziankę. Czy dobrą, czy złą, to się miało jeszcze okazać. Stanął przed drzwiami, dzierżąc pod ramieniem sporą donicę i zapukał. Na pewno udało mu się zaskoczyć mouka, który nawet nie krył zdziwienia, gdy ujrzał stojącego w progu Ziemianina.
- Mówiłeś, że nie będzie cię trzy tygodnie. - Derks wpuścił mężczyznę do środka.
- No niby tak, ale... jakoś nie mogłem wytrzymać – wyznał lekko speszony Chen. - Odhaczyłem wszystko, co miałem zaplanowane... i potem jakoś tak już nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Przyniosłem ci kwiat z Ziemi – wręczył Derksowi różowo-białego storczyka. Niewiele brakowało, a przywiózłby bukiet róż, na szczęście w ostatniej chwili przypomniał sobie, że wręczenie jakiemukolwiek moukowi ściętych kwiatów to największa obraza.
- Jest piękny – przyznał Derks, biorąc prezent do rąk.
- Nie tak piękny, jak ty – zripostował Chen i szybko uświadomił sobie z zażenowaniem, że palnął najbardziej wyświechtany tekst świata.
Jednak Derks najwyraźniej po raz pierwszy słyszał podobną wypowiedź, bo uśmiechnął się głupkowato i zaniósł kwiat do głównego pokoju. Może jednak komplementy na niego działały?
- Pewnie miałeś nadzieję, że trochę ode mnie odpoczniesz... - westchnął Chen i schował ręce w kieszeniach.
- Czemu tak sądzisz? Miałem wystarczająco czasu dla siebie – odparł Derks, stawiając donicę na podłodze tuż przy wielkim oknie. - Naprawdę piękny kwiat. Jak się nazywa?
- Stroczyk – wyjaśnił Chen i wyjął coś z tylnej kieszeni spodni. - Przywiozłem też dużo żarcia, filmów, gier i innych takich, ale to... To jest coś wyjątkowego. - Pokazał srebrną kartkę. - Zaproszenie na wesele Joanny i Garetha. Dla nas obojga!
Teraz Derks wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego.
- Gdzie oni to organizują? - spytał podejrzliwie.
- Na Ziemi.
- ISET się na to zgodził?
- Najwyraźniej Gareth musiał być bardzo przekonujący. Oczywiście to wiąże się z pewnymi restrykcjami. Na pewno będziecie musieli udawać Ziemian. Znaczy się ty, Abz oraz Ib. Ale pomyśl tylko, wreszcie zobaczysz na mojej planecie coś więcej, niż tylko tajną bazę – podekscytował się Chen.
- Jako szpieg nie raz udawałem kogoś, kim nie jestem, więc to nie powinno być trudne.
Wszystkie obawy Chena minęły. Nie dość, że Derksowi spodobał się prezent, to jeszcze sprawiał wrażenie ucieszonego obecnością kompana i perspektywą spotkania z resztą drużyny, do tego w tak wyjątkowych okolicznościach.
Gdy Derks poczęstował Chena wodą, usiedli wspólnie na wyłożonej poduszkami kanapie i kontynuowali rozmowę. Mouk opowiedział o wszystkich niespodziankach, które spotkały go tylko w tym jednym miesiącu, uznając to za jakiś dziwny zbieg okoliczności. Część z nich określił mianem pozytywnych, zwłaszcza ślub Garetha i Joanny.
- To kiedy to jest? - dopytał.
- Za trzy miesiące. Dość szybko, ale wcześniej po prostu nie mieli jak nas zaprosić. W sumie to będzie ciekawe doświadczenie dla nas obojga. Nigdy nie byłem na polsko-walijskim weselu. Może ze dwa razy na amerykańskim, ale to pewnie też nie to samo. A ty kiedyś na jakimś byłeś?
- W Enis wesela to rzadkość, ale zostałem kiedyś delegowany jako ochroniarz na ślub arlokińskiej pary królewskiej. Jako gość to chyba nigdy.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz. Na pewno będzie super. - Uśmiechnął się Chen i otoczył Derksa ramieniem.
Cesarz Kaklog siedział w swojej największej komnacie i oglądał holograficzny przekaz z enisyjskich mistrzostw sztuk walki. Ależ ci wojownicy się poruszali. Obrazy były na tyle duże i wyraźnie, że władca mimo słabego naomickiego wzroku mógł względnie swobodnie napawać się pięknem wysportowanych sylwetek zawodników, popijając przy okazji lazuriańskie wino w kolorze głębokiego różu, które mimo biedy panującej na Lazurii wcale nie należało do tanich. Zirytował się niemiłosiernie, gdy zjawił się służący, przekazując, że kanclerz Argonak domaga się pilnej audiencji.
- Jak mówię, żeby mi nie przeszkadzać, to znaczy... żeby mi nie przeszkadzać – warknął cesarz, prawie rozlewając wino.
- Najmocniej przepraszam, wasza wysokość, ale kanclerz twierdzi, że to sprawa najwyższej wagi państwowej – wydukał przestraszony sługa.
- Dawaj go tu – mruknął Kaklog i wychylił resztę trunku.
Argonak przybył w te pędy, a jego szpetna, pomarszczona twarz zdradzała spory niepokój.
- Wasza wysokość, przepraszam, że przychodzę tu tak nagle, ale to nie może czekać – wyjaśnił. - Otrzymaliśmy informacje od jednego z naszych szpiegów, że Enisyjczycy zrobili się niezwykle podejrzliwi. Trafili na trop jednego z naszych głównych ekspertów komputerowych. Wiedzą, że coś ukrywamy. Żądają przyspieszenie szczytu dyplomatycznego, a tam mogą paść oskarżenia.
Cesarz
wziął głęboki wdech, przygryzł wargę i przeklął pod nosem.
Przez moment analizował strukturę swego bogato zdobionego kielicha,
wyglądając przy tym na pogrążonego w zadumie.
- Wiedzą, że Izizij dla nas pracuje? - spytał.
- Nie ma takiej możliwości. Komandor Aikon to jeden z najlepszych agentów w galaktyce. Na pewno zatarł wszelkie ślady.
- W takim razie jesteśmy w stanie ukończyć projekt wcześniej. Nie obchodzą mnie koszty. To ma być zrobione przed szczytem, rozumiesz?! - oświadczył Kaklog z taką determinacją i powagą, że kanclerz ani myślał szukać wymówek.
- Dopilnujemy tego za wszelką cenę – obiecał, a cesarz wreszcie poczuł, że jego marzenie jest na wyciągnięcie ręki.
- Wiedzą, że Izizij dla nas pracuje? - spytał.
- Nie ma takiej możliwości. Komandor Aikon to jeden z najlepszych agentów w galaktyce. Na pewno zatarł wszelkie ślady.
- W takim razie jesteśmy w stanie ukończyć projekt wcześniej. Nie obchodzą mnie koszty. To ma być zrobione przed szczytem, rozumiesz?! - oświadczył Kaklog z taką determinacją i powagą, że kanclerz ani myślał szukać wymówek.
- Dopilnujemy tego za wszelką cenę – obiecał, a cesarz wreszcie poczuł, że jego marzenie jest na wyciągnięcie ręki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)