Rozdział
XIV
Yrynysa na pozór przypominała martwą planetę, pustynię, która nigdy nie zaznała nocy. Kiedy wszystkie trzy słońca znajdowały się na nieboskłonie, zalewały krajobraz oślepiającym blaskiem i bezlitosnym gorącem. Nie było to miejsce przyjazne dla ludzi. Wysokie promieniowanie i temperatura sprawiały, że tylko wywroni mogli przebywać na zewnątrz bez specjalnego kombinezonu. Co prawda wymagane skafandry były dość lekkie i nie krępowały ruchów, jak te ciśnieniowe, ale i tak życie na Yrynysie zdawało się dość ciężkie. Tom stosunkowo szybko pożałował, że zgodził się na udział w tej misji, zwłaszcza, że nie zanosiło się na jej rychły koniec. I nie chodziło tylko o surowość planety. Zamiast brawurowych, bohaterskich akcji praca Toma polegała głównie na podsłuchiwaniu. Czasami mijało wiele dni żmudnej pracy, nim udawało się wychwycić choć jedną, przydatną informację.
- Co robisz? - zdziwił się Broko na widok Ziemianina dłubiącego w czerwonawej korze głazodrzewa. Ciężko było ją zarysować, ale scyzoryk sprawdzał się całkiem nieźle.
- Próbuję wyryć swoje imię i nazwisko. Zostawić coś po sobie – oznajmił mężczyzna.
To przerażające pustkowie miało w sobie dziwny urok. Postrzępione, pomarańczowe skały, poskręcane konary pancernych roślin, wiatr dudniący między kamiennymi słupami, wszystko to sprawiało, że Tom naprawdę czuł się lata świetlne od domu. Dokonał niemożliwego, stanął na niejednym obcym globie, ale tutaj pozostawi po sobie trwały ślad, który być może ktoś w przyszłości odnajdzie. Zaś on kiedyś wróci do domu i będzie z uśmiechem wspominać misję, której swego czasu miał dosyć.
- Tom, Broko... wracajcie szybko do bazy. To pilne. - Z głośnika wbudowanego w skafander przemówił głos Sysa.
Na szczęście członkowie drużyny zbytnio się nie oddalali, więc do jednostki dotarli w kilka minut. Gdy tylko przekroczyli wrota wielkiej, srebrnej kopuły, mogli zdjąć kombinezony. W środku panowała znośna temperatura, jak zresztą w wielu pomieszczeniach na Yrynysie, które zostały przystosowane do przebywających w nich przedstawicieli obcych ras.
W sali odpraw nie było okien, za to nie brakowało komputerów. Jeden przypadał na każde stanowisko siedzące, a oprócz tego na ścianie wisiał wielki projektor holograficzny.
- Nie będę przedłużać, bo to nie ma sensu. - Sys oparł się dłońmi o blat stołu i spojrzał na towarzyszy z przerażającą powagą. - Otrzymaliśmy bardzo niepokojącą wiadomość z Mloku. Zaraz potem straciliśmy łączność...
Same dwa pierwsze zdania wystarczyły, by rozsiać po wszystkich narastające uczucie niepokoju. A potem było już tylko gorzej.
Kiedy Chenowi film się urwał, okazała się niezbędna interwencja dwóch najsilniejszych mężczyzn. Ib chwycił geologa pod ręce, Gareth za nogi i wspólnie zanieśli go do sypialni. Derks obserwował wszystko z niesmakiem, więc Kelly starała się go pocieszać.
- Nie martw się. Wspólnie jakoś przetrwamy ten wieczór. - poklepała mouka po plecach.
- Mówiłam, że tak się to skończy – westchnęła Hilda i spojrzała na Iba podejrzliwie. Choć wypił nie mniej niż Chen, jakoś w ogóle nie było po nim widać znamion alkoholowego upojenia.
Po zakończonej akcji Derks stwierdził, że potrzebuje pobyć przez chwilę sam i się przewietrzyć. Na szczęście teren wokół hotelu był dość rozległy, więc mouk znalazł sobie dogodne miejsce przy bramie i w blasku latarni sięgnął do swojej torebki. Zerknął na komunikator, tylko po to, by stwierdzić, że nie otrzymał żadnych wiadomości. Właściwie sam nie wiedział, po co zabrał ze sobą to urządzenie, skoro nie był na służbie. Cóż, stare nawyki łatwo nie znikały.
- Hej!
Czyjś głos sprawił, że Derks szybko zamknął swoją torebkę i się odwrócił. To fotograf Sławek zmierzał w jego kierunku.
- Obiecuję, że przybywam w pokoju. Nie będzie żadnego nagabywania. - Mężczyzna symbolicznie podniósł ręce.
Derks nabył sporej tolerancji odnośnie zachowań Ziemian, więc uznał, że nie ma co się denerwować. Wysłucha ze spokojem tego, co fotograf ma mu do powiedzenia i jeśli coś nie będzie mu pasować, to po prostu wymyśli wymówkę i się oddali.
- Chciałem tylko przeprosić – wyznał mężczyzna. - Zrobiłem z siebie idiotę. Pozowałem na nie wiadomo kogo i wykazałem się sporą arogancją.
- Nic się nie stało – uspokoił Derks.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Uf... to kamień spadł mi z serca. Taki ze mnie bałwan, że się nawet nie przedstawiłem, jak należy. Możemy przejść na „ty”? Jestem Sławek. - Mężczyzna wyciągnął dłoń.
- Derks. - Na szczęście mouk umiał witać się jak tubylcy, a że nie dostał zakazu używania prawdziwego imienia, to nie musiał silić się na kreatywność. Wciąż wyczuwał u Ziemianina zdenerwowanie, więc nawet uśmiechnął się, by go trochę uspokoić.
- Fajne imię. Jesteś z USA?
- Tu cię mam, chuju! - Ktoś nagle wrzasnął.
Mężczyzna z wąsem i nieumytymi, brązowymi włosami pojawił się niespodziewanie w bramie. Podwinął rękawy zielonego dresu i zbliżył się do Sławka z morderczym błyskiem w oku.
- Ja to załatwię. - Fotograf szepnął do Derksa i bynajmniej nie przypominał oazy spokoju.
- Oddawaj kasę, chuju! Miałeś to zrobić wczoraj! - warknął ponownie przybysz.
- Spokojnie, Józek. Dostanę resztę za wesele i ci oddam.
- Albo kasa teraz, albo aparat!
- Ale aparat jest mi potrzebny do pracy...
Józek zamachnął się na Sławka, ale nim pięść zdołała sięgnąć twarzy fotografa, Derks chwycił agresora za nadgarstek. Początkowo tylko bardziej rozsierdziło to wąsacza, który próbował wyszarpać swoją rękę z uścisku. Jednak gdy okazało się, że ta ani nie drgnie, twarz Józka zaczęła przybierać wyraz coraz to większego szoku. Derks stał przez chwilę nieruchomo, ze stoickim spokojem trzymając rękę mężczyzny w żelaznym uścisku. Nie podobało mu się, że doszło do aktu agresji, bo bardzo nie chciał ingerować w życie autochtonów, ale nieświadomie wplątał się w całą sytuację, więc musiał jakoś sprawę zakończyć. Puścił nadgarstek, jednocześnie drugą dłonią wymierzając przemyślany cios w gardło. Raz powinno wystarczyć. Józek niemalże wyskoczył z butów i upadł dwa metry dalej, z trudem łapiąc powietrze. Wyglądało to groźnie, ale Derks był pewien, że nie doszło do poważnych obrażeń. Wąsacz wycofał się za ogrodzenie, jak zbity pies, wciąż trzymając się za gardło.
Cisza trwała może kilka sekund. Fotograf wziął głęboki wdech i podrapał się po głowie, jakby wciąż nie do końca wiedząc, co przed chwilą się stało.
- Trenujesz kraftmagę? - wydukał zdumiony.
Za pewne chodziło o jakąś ziemską sztukę walki.
- Zgadza się. - Derks wybrał bezpieczną odpowiedź i ruszył w stronę hotelu.
W sali rozbrzmiewała „Aleja gwiazd”, a goście bawili się w najlepsze. Joanna siedziała przy stoliku swej najbliższej rodziny i wzdychała do Garetha, który obecnie znajdował się na parkiecie. Zachował się bardzo po dżentelmeńsku, prosząc Derksa do tańca. Bez wątpienia postąpił słusznie po tym, jak Chen odpadł z gry, więc Joanna nie miała problemu z tym, żeby na chwilę „pożyczyć” swojego męża.
- Ej, twój kumpel Abz się dziwnie zachowuje. - Maria podeszła nagle do stolika i zaskoczyła starszą siostrę swym nagłym stwierdzeniem.
Lepiej było nie bagatelizować takich sygnałów. Od samego początku Joanna miała pewne obawy, że obcy mogą nie do końca odnaleźć się w nowej sytuacji, dlatego wstała i postanowiła sama sprawdzić, co się dzieje.
Zastała Abza przy podświetlanym basenie. Siedział tam, opierając brodę o kolana, i gapił się w toń wody. Marynarka leżała obok niego. Koszulę miał rozpiętą przy szyi, a rękawy podciągnięte.
- Mogę tu usiąść? - spytała niepewnie panna młoda.
- Pewnie. - Abz rozłożył swoją marynarkę tak, żeby zrobić z niej siedzisko dla koleżanki.
Joanna chwilę się zawahała, ale jednak usiadła na przygotowanym dla niej miejscu i spojrzała na przyjaciela. Nie sprawiał wrażenia szczęśliwego.
- Myślałem, że przywykłem do tych temperatur, ale było mi gorąco... - wyjaśnił z lekkim zakłopotaniem Anahibianin.
Kobieta zdążyła Abza poznać na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie smucił by się tylko i wyłącznie ze względu na zbyt ciepłą noc.
- Ty mi lepiej powiedz, co takiego zrobiłeś, że moja siostra zaczęła się o ciebie martwić.
- No właśnie nic. W tym leży problem. Nie miałem ochoty z nią rozmawiać, ani tańczyć. Ale nie ma w tym żadnej pogardy, przysięgam. Twoja siostra jest w porządku, po prostu... - Abz zaczął nerwowo bawić się zdjętym krawatem. - Nie chcę udawać kogoś, kim nie jestem. Nie umiem kłamać na taką skalę. Szanuję wasze tradycje, ale ja się tutaj czuję osaczony. Jak to się u was mówi... Jak ryba wyjęta z wody.
- Ale ja cię doskonale rozumiem. - Joanna otoczyła przyjaciela ramieniem. - Nawet nie wszyscy Ziemianie dobrze się czują w takiej sytuacji. Pamiętaj, że nikt cię do niczego nie zmusza.
- Jedzenie jest dobre – rzucił Abz i nawet na moment się uśmiechnął.
- No widzisz? Czyli warto było dla czegoś przylecieć.
- Warto było przylecieć dla was. Tylko zastanawiam się, co powiedzieć twojej siostrze, żeby przestała za mną chodzić. Wiem, że mogę dalej sprzedawać jej zmyślone bajeczki, ale... udawanie Ziemianina... przez tyle godzin, na taką skalę... nie potrafię.
- Jakoś to załatwię. Zawsze mogę powiedzieć, że wolisz mężczyzn – zachichotała Joanna.
- Ani się waż! - Abz podniósł głos i szybko ugryzł się w język. Co za głupi odruch. Tak gwałtowna reakcja bez wątpienia mogła się wydać podejrzana, więc na bladej skórze Anahibianina szybko pojawił się rumieniec. - Przepraszam.
Joanna poczuła się trochę zmieszana, ale postanowiła dyplomatycznie zakończyć temat.
- Żartowałam – rzuciła. - W każdym razie, jeśli męczy cię to wszystko, zawsze możesz pójść do swojego pokoju. Nie musisz czuć się zobligowany wytrwać do końca imprezy.
- Możemy tu jeszcze chwilę posiedzieć. - Abz z powrotem wlepił wzrok w wodę. Jej widok miał uspokajające działanie. A nad głowami świeciły gwiazdy.
Impreza trwała praktycznie do rana. Choć Abz nie odnalazł się w nowej sytuacji i poszedł się wcześnie położyć, Ib zdawał się bawić wyśmienicie. Przepił kilkunastu gości, samemu zachowując przy tym zadziwiającą trzeźwość. Mimo to wesele przebiegało dość kulturalnie i obyło się bez większych incydentów.
- Ciekawe jak to teraz będzie – zamyśliła się Joanna. - Bardzo zmienia się życie po ślubie? - spytała Hildy, która siedziała koło niej na ławce. Miały stąd dobry widok na basen.
- Nie jakoś strasznie. Taka naprawdę duża zmiana to dopiero pojawienie się dzieci – odpowiedziała lekarka.
- W dobrym czy złym sensie? - spytał Derks z lekkim niepokojem. Również siedział obok Joanny, tyle że po jej prawicy.
- Czasem w dobrym, czasem w złym... Jest po prostu... inaczej.
- Serio, nie wierzę, żeby istniało coś, z czym ty miałbyś sobie nie poradzić. - Do rozmowy włączyła się siedząca koło Hildy Kelly.
- To była akurat jedna z rzeczy, o której nie uczyli w Akademii – westchnął Derks.
- Tego się nie da wyuczyć, tak jak tabliczki mnożenia – zauważyła lekarka, gapiąc się w basen. - Pewne umiejętności przychodzą z czasem. Na szczęście większość z nas ma instynkt.
- Pomyślcie o tych wszystkich rzeczach, których dokonaliśmy... - Joanna wlepiła wzrok w niebo. Świt jeszcze nie nadszedł i wciąż było widać gwiazdy. - Myślę, że dla nas już nie ma rzeczy niemożliwych.
- I tej wersji się trzymajmy – zaśmiała się Kelly.
- Dzięki za wszystko – dodała jeszcze panna młoda. - Dzisiaj było wspaniale. Zapamiętam to do końca życia.
Chen obudził się z potwornym bólem głowy i językiem wyschniętym na wiór. Próbował sobie przypomnieć, co działo się poprzedniej nocy i jak trafił do łóżka, ale dalej niż seria toastów jego pamięć już nie sięgała. Sam nie wiedział, co było gorsze, cierpienie fizyczne, czy kac moralny? Nie czuł się tak od czasów studiów i miał nadzieję, że w pijackim widzie nie zrobił niczego, czego mógłby potem żałować. Wytężanie umysłu na nic się nie zdawało, bo większa część wieczoru została jakby wessana przez czarną dziurę. Żaden przebłysk nie był w stanie się z niej wydostać.
Kiedy geolog obrócił się na lewy bok, zauważył, że na łóżku obok siedzi Derks, jakby skamieniały. Po dokładniejszym przyjrzeniu się Chen zdał sobie sprawę, że mouk ma czerwone oczy i posępny, zrezygnowany wręcz wyraz twarzy. Mężczyzna doznał szoku, bo pierwszy raz w życiu widział Derksa w takim stanie.
- O nie... - Chen zwlókł się z łóżka i praktycznie na klęczkach podczołgał się do partnera. - Cokolwiek wczoraj uczyniłem, przysięgam, że kompletnie nie byłem sobą. Wiem, że zjebałem, wiem... Błagam, wybacz mi... - Mężczyzna desperacko chwycił Derksa za dłonie.
W odpowiedzi mouk spojrzał na niego tym przerażająco zdruzgotanym spojrzeniem czerwonych od łez oczu. To było wręcz upiorne.
- Nie chodzi o ciebie... - szepnął Derks z lekką chrypą. - Dostałem zakodowaną wiadomość od Bumagi. Nie możemy wrócić. Stało się coś strasznego.
W jednym momencie Chen zapomniał o kacu.
Nie było sensu informować Joanny i Garetha o zdarzeniu, które miało miejsce lata świetlne od Ziemi. Przynajmniej nie od razu. Młodej parze należała się zabawa i odpoczynek na dobry początek małżeństwa. Jednak pozostali członkowie ISETu wiedzieli o wszystkim. Gdy tylko przyjaciele wrócili do bazy, generał Nesbit zwołał kameralne zebranie w sali odpraw. Panowały ciężkie nastroje, ale zamiast się umartwiać należało racjonalnie przeanalizować sytuację.
- Derks i Ormiks śpią. Dostali środki uspokajające. - Hilda weszła jako ostatnia i zajęła swoje miejsce. - Naprawdę potrzebowali snu. Te leki nie powinny zaszkodzić dziecku.
Sądząc po tym, jak Chen nerwowo zaciskał pięści i jemu przydałyby się środki uspokajające, ale odmówił, twierdząc, że musi wziąć udział w zebraniu, chociażby w imieniu Derksa.
- Zacznijmy od przedstawienia faktów – podjął generał, zaglądając w swoje papiery. - Z Mloku został wysłany sygnał podprzestrzenny, nim utraciliśmy z nim łączność. Wiadomo, że to imperium Sitis dokonało aktu agresji, wprowadzając w systemy Enis jakiegoś wirusa. Wygląda na to, że naomici przejęli kontrolę nad całym Mlokiem. Skontaktowaliśmy się z innymi planetami Sojuszu i dobra wiadomość jest taka, że nie użyto żadnej broni masowego rażenia, jeśli wierzyć skanerom dalekiego zasięgu. Ale obawiam się, że na tym dobre wieści się kończą. Jeden ze stifiańskich okrętów akurat znajdował się w zasięgu Mloku i miał zbadać sytuację w drodze do ojczystego świata. Niestety i z nim utracono łączność, więc prawdopodobnie naomici też go przejęli.
- Niektórzy w Enis czuli, że coś się święci... Przyspieszyli szczyt dyplomatyczny, żeby temu zapobiec... - Chen niemalże wbił paznokcie w swoje kostki. - Kurwa! - Uderzył pięścią w stół i ukrył twarz w dłoniach, na co Hilda przyjacielsko potarła go po karku.
- Na razie zbliżanie się do Mloku jest zbyt niebezpieczne, więc naturalnie nasi goście mogą liczyć na azyl – wyjaśnił ze spokojem generał.
- Z całym szacunkiem, ale to oznacza zamknięcie ich w tej bazie na nie wiadomo jak długo – powiedział Chen, starając się ukryć zdenerwowanie, co nie do końca mu wychodziło.
- Nie mogę dać gwarancji, że otrzymają pozwolenie na jej swobodne opuszczanie – przyznał dowódca z żalem. - Ale dopilnujemy, by ich pobyt tu przebiegał w miarę możliwości komfortowo.
- Na Anahibi nie ma takich obostrzeń. - Abz nagle wtrącił się do rozmowy, nieco ożywiając atmosferę. - Mało tego, obecnie to chyba najbezpieczniejsze miejsce w kosmosie. Fakt, pogoda nie rozpieszcza, ale póki co mamy wszystko pod kontrolą.
- Abz ma rację, to dużo lepsze rozwiązanie, niż trzymanie ich w zamknięciu na Ziemi. - Dodał z powagą Ib. - Po naszej własnej tragedii Anahibianie stali się niezwykle solidarni i empatyczni. Przyjmą przybyszów z otwartymi rękami. Do tego, powiedzmy sobie szczerze, przyda nam się każda pomoc w odbudowie naszego świata.
W ramach aprobaty Hilda uśmiechnęła się i złapała męża czule za dłoń.
- Panie Li? - Generał spojrzał wymownie na Chena, przede wszystkim wyczekując jego opinii.
- Naturalnie trzeba będzie ich spytać, ale myślę, że Derks i Ormiks się zgodzą. Rozumieją sytuację i bezpieczeństwo jest teraz naszym priorytetem. Mamy zaufanie do Anahibian – odparł geolog, sprawiając już wrażenie nieco spokojniejszego. - Tylko co ze mną? W pewnym sensie jestem teraz bezrobotny.
- O to się proszę nie martwić. Na Anahibi jest mnóstwo pracy dla geologa. Mogę pana dopisać do grupy badawczej. - Dowódca zebrał swoje papiery i wstał. - No to przynajmniej już wiemy, na czym stoimy.
Wewnętrzne, awaryjne systemy bazy póki co działały sprawnie, ale podniesienie wszystkich w stan najwyższej gotowości wywołało wiele napięć. Nikt już nie miał złudzeń, że skończyły się czasy spokoju, a najczarniejsze scenariusze stały się przerażająco realne. Na zarządzającym placówką Szefie spoczywała ogromna odpowiedzialność. On i dorównujący mu rangą Bumaga musieli natychmiast ustawić wszystkich do pionu, wydać rozkazy i absolutnie nie dopuścić do upadku morale. Nie należało to do prostych zadań, biorąc pod uwagę, że wiele osób znalazło się na skraju paniki lub załamania.
Bubamara siedział skulony w kącie, nie zważając na co chwilę przebiegające przez korytarz osoby. Cały się trząsł, oczy nabiegły mu łzami i czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Miało być łatwo, tyle czasu przygotowywał się psychicznie na ten moment, odgrywał w umyśle swą rolę tysiące razy i co? W jednej chwili wszystko prysło, posypała się cała jego pewność siebie. Może nigdy nie był gotów? Może błądził od samego początku? Inni nie mieli pojęcia, co się dzieje w jego umyśle. Widzieli tylko przerażonego asystenta, który po prostu spanikował, jak co poniektóre słabsze ogniwa. Ale cierpienie Bubamary było znacznie potworniejsze, niż strach przed widmem wojny. To poczucie winy zżerało go od środka. Wyrzuty sumienia i obrzydzenie do samego siebie nagle wypełzły z ukrytych zakamarków podświadomości, by umęczyć jego duszę do reszty. Bo dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, jak paskudnego czynu się dopuścił. I prawdopodobnie nic nie było już w stanie go zrehabilitować. Zniszczył samego siebie, pociągając za sobą na dno wiele innych osób, które nie zasłużyły sobie na taki los.
- Wypłakałeś się? To do roboty! Nie ma czasu na biadolenie! - huknął Bumaga, wytrącając Bubamarę z transu.
Młody asystent wlepił przerażone spojrzenie w komandora i praktycznie skamieniał. Otworzył usta, ale poza drżeniem warg nic nie nastąpiło. Żaden dźwięk się nie wydostał się z zaciśniętego gardła.
- Słyszysz mnie? Wiem, że czujesz, jakby cię to wszystko przerastało, ale jeśli będziemy działać szybko to...
- Zrobiłem coś strasznego! - wykrzyknął nagle Bubamara, zanosząc się kolejną falą łez.
Bumaga póki co zachowywał spokój, ale nie mógł zignorować dziwnej wypowiedzi młodzieńca.
- Co zrobiłeś? - spytał stanowczo, lecz bez podnoszenia głosu.
- Pomagałem im... - wydukał asystent, z trudem łapiąc powietrze. - Przekazywałem... informacje... naomitom...
W jednej sekundzie energetyczny pistolet Bumagi był już wycelowany w asystenta.
- Podnieś ręce, obróć się i stań oparty dłońmi o ścianę – padł beznamiętny rozkaz z ust komandora.
Wszystkie enisyjskie bazy posiadały blok więzienny, składający się z kilku cel i pokoju przesłuchań. Bumagę świerzbiła ręka, ale opanował przemożną chęć przerobienia zdrajcy na krwawą miazgę. Liczyła się każda sekunda i więzień musiał być w pełni przytomny, żeby zeznawać. Na szczęście wyglądało na to, że Bubamara nie potrzebował dodatkowej zachęty, bo wyraźnie nie wytrzymał presji i rozkleił się całkowicie. Oczy miał czerwone i napuchnięte, łzy ciekły po jego policzkach, a oddech miał nierówny i przyspieszony. Przykuty do krzesła w pokoju przesłuchań, wyglądał tak, jakby na torturach spędził już przynajmniej kilka godzin.
- Szpiegowałeś nas od samego początku twojego pobytu w placówce? - spytał z powagą Szef i oparł się tyłem o metalowy stół, wiercąc wzrokiem dziurę w nieposłusznym asystencie.
- Tak... - jęknął młodzieniec.
- Co wypaplałeś naomitom? - warknął Bumaga.
- Przekazywałem im, czego udało wam się dowiedzieć na ich temat... Drobne rzeczy... Byłem tylko pionkiem... Mieli znacznie potężniejszą wtyczkę...
- Kto? - Szef wciąż trzymał emocje na wodzy.
- Komandor Aikon...
- Co takiego?! - zbulwersował się Bumaga.
Mało kto lubił Aikona, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógł dopuścić się zdrady stanu.
- Skąd mamy ci wierzyć? - spytał Szef.
- Miałbym się sam przyznawać, do tego, co zrobiłem, żeby potem kłamać? - jęknął Bubamara. - Aikon siedział w tym od dawna. To on pomógł uciec Izizijowi Wirowi i dostarczył go naomitom.
Z jednej strony Bumaga absolutnie nie chciał zaakceptować tego wszystkiego, co usłyszał, z drugiej, sądząc po tym, w jakim stanie był młodzieniec, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, żeby kłamał. Siwy komandor czuł, że wzbiera w nim wściekłość tak straszliwa, że zabiłby zdrajcę tu i teraz, gdyby nie to, że go potrzebowali. W przeciwieństwie do Szefa z trudem udawało mu się trzymać emocje na wodzy, ale nie miał wyjścia. Teraz liczyło się przede wszystkim bezpieczeństwo bazy.
- Po co Akion miałby zdradzić? - Bumaga spytał z resztką nadziei, że może się przesłyszał.
- Cierpi na chorobę pustelną... Na tyle wczesne stadium, że zdołał to ukrywać... Chodzą słuchy, że Wir jest jedynym, który był bliski wynalezienia lekarstwa, ale brakło mu do tego warunków... - tłumaczył Bubamara, już odrobinę spokojniej. - Naomici mieli mu je zapewnić oraz... wykorzystać jego umiejętności do innych celów.
- Jakich celów? - padło z ust Szefa.
- Modyfikacje... Stworzenie super wojowników...
- Niech zgadnę, mają oddział wywronów – dodał Bumaga.
- Podobno...
- Nie to jest w tym momencie najważniejsze. - Szef zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. - Jeśli to wszystko prawda, Aikon prawdopodobnie wyjawił im takie informacje, że mają nas na talerzu. Zna położenie wszystkich baz, nasze kody... - Dowódca przystanął, gdy ogarnęło go niemałe przerażenie. Spojrzał ponownie na Bubamarę. - Wkrótce przypuszczą szturm na bazę, zgadza się?
Więzień oblizał wysuszone wargi i wziął głęboki wdech.
- Tak sądzę... - wyznał pełen obaw.
- Musimy przerwać ciszę radiową i ostrzec pozostałe jednostki – rzucił nerwowo Bumaga. - Nasze położenie i tak zostało odkryte.
- Znają nasze kody – zauważył Szef.
- Użyjemy jednego ze starych szyfrów. W bazach są zwoje z danymi, których nawet Aikon nie mógł tak po prostu wynieść.
- Idę to załatwić, a ty dowiedz się jak najwięcej. - Szef wybiegł z pokoju.
Bumaga został sam na sam z więźniem i choć wciąż go korciło, by uczynić najgorsze, póki co racjonalizm wygrywał z żądzą zabijania. Przynajmniej do pewnego stopnia.
- Wiem, że to nieistotna informacje, ale... dlaczego zdradziłeś? Czego ci tu brakowało, do jasnej cholery?! - warknął komandor.
- U mnie również wykryto wadliwy gen... - Bubamara zwiesił głowę. - Aikon mnie przekonał. Jest w tym dobry. Za dobry. Obiecywał, że wielu zyska na tym lekarstwie, a także na powstaniu nowego imperium. Że wszystko przebiegnie bezkrwawo, że... po prostu będzie inaczej... i się jakoś w tym odnajdziemy... Ja... - Młodzieniec spojrzał na komandora przepełnionymi żalem oczami. - Wtedy nie wiedziałem, że to będzie takie... Błagam o przebaczenie! Zrobię wszystko!
- Nie mogę uwierzyć, że dopuściłem takie ścierwo, jak ty do Derksa – wysyczał Bumaga, zaciskając pięści. Przebaczenie? Z trudem powstrzymywał się przed tym, by dzieciaka nie zabić. Każda komórka jego ciała krzyczała z wściekłości.
- Czy Derks jest bezpieczny?
W jednej sekundzie pięść Bumagi spotkała się z twarzą zdrajcy. Komandor potrafił bić mocniej, ale i tak sobie nie żałował. Głowa młodzieńca odskoczyła w bok, a z nosa pociekła stróżka krwi. Na szczęście nie stracił przytomności. Bardzo dobrze. Musiał odpowiedzieć jeszcze na wiele pytań.
Yrynysa na pozór przypominała martwą planetę, pustynię, która nigdy nie zaznała nocy. Kiedy wszystkie trzy słońca znajdowały się na nieboskłonie, zalewały krajobraz oślepiającym blaskiem i bezlitosnym gorącem. Nie było to miejsce przyjazne dla ludzi. Wysokie promieniowanie i temperatura sprawiały, że tylko wywroni mogli przebywać na zewnątrz bez specjalnego kombinezonu. Co prawda wymagane skafandry były dość lekkie i nie krępowały ruchów, jak te ciśnieniowe, ale i tak życie na Yrynysie zdawało się dość ciężkie. Tom stosunkowo szybko pożałował, że zgodził się na udział w tej misji, zwłaszcza, że nie zanosiło się na jej rychły koniec. I nie chodziło tylko o surowość planety. Zamiast brawurowych, bohaterskich akcji praca Toma polegała głównie na podsłuchiwaniu. Czasami mijało wiele dni żmudnej pracy, nim udawało się wychwycić choć jedną, przydatną informację.
- Co robisz? - zdziwił się Broko na widok Ziemianina dłubiącego w czerwonawej korze głazodrzewa. Ciężko było ją zarysować, ale scyzoryk sprawdzał się całkiem nieźle.
- Próbuję wyryć swoje imię i nazwisko. Zostawić coś po sobie – oznajmił mężczyzna.
To przerażające pustkowie miało w sobie dziwny urok. Postrzępione, pomarańczowe skały, poskręcane konary pancernych roślin, wiatr dudniący między kamiennymi słupami, wszystko to sprawiało, że Tom naprawdę czuł się lata świetlne od domu. Dokonał niemożliwego, stanął na niejednym obcym globie, ale tutaj pozostawi po sobie trwały ślad, który być może ktoś w przyszłości odnajdzie. Zaś on kiedyś wróci do domu i będzie z uśmiechem wspominać misję, której swego czasu miał dosyć.
- Tom, Broko... wracajcie szybko do bazy. To pilne. - Z głośnika wbudowanego w skafander przemówił głos Sysa.
Na szczęście członkowie drużyny zbytnio się nie oddalali, więc do jednostki dotarli w kilka minut. Gdy tylko przekroczyli wrota wielkiej, srebrnej kopuły, mogli zdjąć kombinezony. W środku panowała znośna temperatura, jak zresztą w wielu pomieszczeniach na Yrynysie, które zostały przystosowane do przebywających w nich przedstawicieli obcych ras.
W sali odpraw nie było okien, za to nie brakowało komputerów. Jeden przypadał na każde stanowisko siedzące, a oprócz tego na ścianie wisiał wielki projektor holograficzny.
- Nie będę przedłużać, bo to nie ma sensu. - Sys oparł się dłońmi o blat stołu i spojrzał na towarzyszy z przerażającą powagą. - Otrzymaliśmy bardzo niepokojącą wiadomość z Mloku. Zaraz potem straciliśmy łączność...
Same dwa pierwsze zdania wystarczyły, by rozsiać po wszystkich narastające uczucie niepokoju. A potem było już tylko gorzej.
Kiedy Chenowi film się urwał, okazała się niezbędna interwencja dwóch najsilniejszych mężczyzn. Ib chwycił geologa pod ręce, Gareth za nogi i wspólnie zanieśli go do sypialni. Derks obserwował wszystko z niesmakiem, więc Kelly starała się go pocieszać.
- Nie martw się. Wspólnie jakoś przetrwamy ten wieczór. - poklepała mouka po plecach.
- Mówiłam, że tak się to skończy – westchnęła Hilda i spojrzała na Iba podejrzliwie. Choć wypił nie mniej niż Chen, jakoś w ogóle nie było po nim widać znamion alkoholowego upojenia.
Po zakończonej akcji Derks stwierdził, że potrzebuje pobyć przez chwilę sam i się przewietrzyć. Na szczęście teren wokół hotelu był dość rozległy, więc mouk znalazł sobie dogodne miejsce przy bramie i w blasku latarni sięgnął do swojej torebki. Zerknął na komunikator, tylko po to, by stwierdzić, że nie otrzymał żadnych wiadomości. Właściwie sam nie wiedział, po co zabrał ze sobą to urządzenie, skoro nie był na służbie. Cóż, stare nawyki łatwo nie znikały.
- Hej!
Czyjś głos sprawił, że Derks szybko zamknął swoją torebkę i się odwrócił. To fotograf Sławek zmierzał w jego kierunku.
- Obiecuję, że przybywam w pokoju. Nie będzie żadnego nagabywania. - Mężczyzna symbolicznie podniósł ręce.
Derks nabył sporej tolerancji odnośnie zachowań Ziemian, więc uznał, że nie ma co się denerwować. Wysłucha ze spokojem tego, co fotograf ma mu do powiedzenia i jeśli coś nie będzie mu pasować, to po prostu wymyśli wymówkę i się oddali.
- Chciałem tylko przeprosić – wyznał mężczyzna. - Zrobiłem z siebie idiotę. Pozowałem na nie wiadomo kogo i wykazałem się sporą arogancją.
- Nic się nie stało – uspokoił Derks.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Uf... to kamień spadł mi z serca. Taki ze mnie bałwan, że się nawet nie przedstawiłem, jak należy. Możemy przejść na „ty”? Jestem Sławek. - Mężczyzna wyciągnął dłoń.
- Derks. - Na szczęście mouk umiał witać się jak tubylcy, a że nie dostał zakazu używania prawdziwego imienia, to nie musiał silić się na kreatywność. Wciąż wyczuwał u Ziemianina zdenerwowanie, więc nawet uśmiechnął się, by go trochę uspokoić.
- Fajne imię. Jesteś z USA?
- Tu cię mam, chuju! - Ktoś nagle wrzasnął.
Mężczyzna z wąsem i nieumytymi, brązowymi włosami pojawił się niespodziewanie w bramie. Podwinął rękawy zielonego dresu i zbliżył się do Sławka z morderczym błyskiem w oku.
- Ja to załatwię. - Fotograf szepnął do Derksa i bynajmniej nie przypominał oazy spokoju.
- Oddawaj kasę, chuju! Miałeś to zrobić wczoraj! - warknął ponownie przybysz.
- Spokojnie, Józek. Dostanę resztę za wesele i ci oddam.
- Albo kasa teraz, albo aparat!
- Ale aparat jest mi potrzebny do pracy...
Józek zamachnął się na Sławka, ale nim pięść zdołała sięgnąć twarzy fotografa, Derks chwycił agresora za nadgarstek. Początkowo tylko bardziej rozsierdziło to wąsacza, który próbował wyszarpać swoją rękę z uścisku. Jednak gdy okazało się, że ta ani nie drgnie, twarz Józka zaczęła przybierać wyraz coraz to większego szoku. Derks stał przez chwilę nieruchomo, ze stoickim spokojem trzymając rękę mężczyzny w żelaznym uścisku. Nie podobało mu się, że doszło do aktu agresji, bo bardzo nie chciał ingerować w życie autochtonów, ale nieświadomie wplątał się w całą sytuację, więc musiał jakoś sprawę zakończyć. Puścił nadgarstek, jednocześnie drugą dłonią wymierzając przemyślany cios w gardło. Raz powinno wystarczyć. Józek niemalże wyskoczył z butów i upadł dwa metry dalej, z trudem łapiąc powietrze. Wyglądało to groźnie, ale Derks był pewien, że nie doszło do poważnych obrażeń. Wąsacz wycofał się za ogrodzenie, jak zbity pies, wciąż trzymając się za gardło.
Cisza trwała może kilka sekund. Fotograf wziął głęboki wdech i podrapał się po głowie, jakby wciąż nie do końca wiedząc, co przed chwilą się stało.
- Trenujesz kraftmagę? - wydukał zdumiony.
Za pewne chodziło o jakąś ziemską sztukę walki.
- Zgadza się. - Derks wybrał bezpieczną odpowiedź i ruszył w stronę hotelu.
W sali rozbrzmiewała „Aleja gwiazd”, a goście bawili się w najlepsze. Joanna siedziała przy stoliku swej najbliższej rodziny i wzdychała do Garetha, który obecnie znajdował się na parkiecie. Zachował się bardzo po dżentelmeńsku, prosząc Derksa do tańca. Bez wątpienia postąpił słusznie po tym, jak Chen odpadł z gry, więc Joanna nie miała problemu z tym, żeby na chwilę „pożyczyć” swojego męża.
- Ej, twój kumpel Abz się dziwnie zachowuje. - Maria podeszła nagle do stolika i zaskoczyła starszą siostrę swym nagłym stwierdzeniem.
Lepiej było nie bagatelizować takich sygnałów. Od samego początku Joanna miała pewne obawy, że obcy mogą nie do końca odnaleźć się w nowej sytuacji, dlatego wstała i postanowiła sama sprawdzić, co się dzieje.
Zastała Abza przy podświetlanym basenie. Siedział tam, opierając brodę o kolana, i gapił się w toń wody. Marynarka leżała obok niego. Koszulę miał rozpiętą przy szyi, a rękawy podciągnięte.
- Mogę tu usiąść? - spytała niepewnie panna młoda.
- Pewnie. - Abz rozłożył swoją marynarkę tak, żeby zrobić z niej siedzisko dla koleżanki.
Joanna chwilę się zawahała, ale jednak usiadła na przygotowanym dla niej miejscu i spojrzała na przyjaciela. Nie sprawiał wrażenia szczęśliwego.
- Myślałem, że przywykłem do tych temperatur, ale było mi gorąco... - wyjaśnił z lekkim zakłopotaniem Anahibianin.
Kobieta zdążyła Abza poznać na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie smucił by się tylko i wyłącznie ze względu na zbyt ciepłą noc.
- Ty mi lepiej powiedz, co takiego zrobiłeś, że moja siostra zaczęła się o ciebie martwić.
- No właśnie nic. W tym leży problem. Nie miałem ochoty z nią rozmawiać, ani tańczyć. Ale nie ma w tym żadnej pogardy, przysięgam. Twoja siostra jest w porządku, po prostu... - Abz zaczął nerwowo bawić się zdjętym krawatem. - Nie chcę udawać kogoś, kim nie jestem. Nie umiem kłamać na taką skalę. Szanuję wasze tradycje, ale ja się tutaj czuję osaczony. Jak to się u was mówi... Jak ryba wyjęta z wody.
- Ale ja cię doskonale rozumiem. - Joanna otoczyła przyjaciela ramieniem. - Nawet nie wszyscy Ziemianie dobrze się czują w takiej sytuacji. Pamiętaj, że nikt cię do niczego nie zmusza.
- Jedzenie jest dobre – rzucił Abz i nawet na moment się uśmiechnął.
- No widzisz? Czyli warto było dla czegoś przylecieć.
- Warto było przylecieć dla was. Tylko zastanawiam się, co powiedzieć twojej siostrze, żeby przestała za mną chodzić. Wiem, że mogę dalej sprzedawać jej zmyślone bajeczki, ale... udawanie Ziemianina... przez tyle godzin, na taką skalę... nie potrafię.
- Jakoś to załatwię. Zawsze mogę powiedzieć, że wolisz mężczyzn – zachichotała Joanna.
- Ani się waż! - Abz podniósł głos i szybko ugryzł się w język. Co za głupi odruch. Tak gwałtowna reakcja bez wątpienia mogła się wydać podejrzana, więc na bladej skórze Anahibianina szybko pojawił się rumieniec. - Przepraszam.
Joanna poczuła się trochę zmieszana, ale postanowiła dyplomatycznie zakończyć temat.
- Żartowałam – rzuciła. - W każdym razie, jeśli męczy cię to wszystko, zawsze możesz pójść do swojego pokoju. Nie musisz czuć się zobligowany wytrwać do końca imprezy.
- Możemy tu jeszcze chwilę posiedzieć. - Abz z powrotem wlepił wzrok w wodę. Jej widok miał uspokajające działanie. A nad głowami świeciły gwiazdy.
Impreza trwała praktycznie do rana. Choć Abz nie odnalazł się w nowej sytuacji i poszedł się wcześnie położyć, Ib zdawał się bawić wyśmienicie. Przepił kilkunastu gości, samemu zachowując przy tym zadziwiającą trzeźwość. Mimo to wesele przebiegało dość kulturalnie i obyło się bez większych incydentów.
- Ciekawe jak to teraz będzie – zamyśliła się Joanna. - Bardzo zmienia się życie po ślubie? - spytała Hildy, która siedziała koło niej na ławce. Miały stąd dobry widok na basen.
- Nie jakoś strasznie. Taka naprawdę duża zmiana to dopiero pojawienie się dzieci – odpowiedziała lekarka.
- W dobrym czy złym sensie? - spytał Derks z lekkim niepokojem. Również siedział obok Joanny, tyle że po jej prawicy.
- Czasem w dobrym, czasem w złym... Jest po prostu... inaczej.
- Serio, nie wierzę, żeby istniało coś, z czym ty miałbyś sobie nie poradzić. - Do rozmowy włączyła się siedząca koło Hildy Kelly.
- To była akurat jedna z rzeczy, o której nie uczyli w Akademii – westchnął Derks.
- Tego się nie da wyuczyć, tak jak tabliczki mnożenia – zauważyła lekarka, gapiąc się w basen. - Pewne umiejętności przychodzą z czasem. Na szczęście większość z nas ma instynkt.
- Pomyślcie o tych wszystkich rzeczach, których dokonaliśmy... - Joanna wlepiła wzrok w niebo. Świt jeszcze nie nadszedł i wciąż było widać gwiazdy. - Myślę, że dla nas już nie ma rzeczy niemożliwych.
- I tej wersji się trzymajmy – zaśmiała się Kelly.
- Dzięki za wszystko – dodała jeszcze panna młoda. - Dzisiaj było wspaniale. Zapamiętam to do końca życia.
Chen obudził się z potwornym bólem głowy i językiem wyschniętym na wiór. Próbował sobie przypomnieć, co działo się poprzedniej nocy i jak trafił do łóżka, ale dalej niż seria toastów jego pamięć już nie sięgała. Sam nie wiedział, co było gorsze, cierpienie fizyczne, czy kac moralny? Nie czuł się tak od czasów studiów i miał nadzieję, że w pijackim widzie nie zrobił niczego, czego mógłby potem żałować. Wytężanie umysłu na nic się nie zdawało, bo większa część wieczoru została jakby wessana przez czarną dziurę. Żaden przebłysk nie był w stanie się z niej wydostać.
Kiedy geolog obrócił się na lewy bok, zauważył, że na łóżku obok siedzi Derks, jakby skamieniały. Po dokładniejszym przyjrzeniu się Chen zdał sobie sprawę, że mouk ma czerwone oczy i posępny, zrezygnowany wręcz wyraz twarzy. Mężczyzna doznał szoku, bo pierwszy raz w życiu widział Derksa w takim stanie.
- O nie... - Chen zwlókł się z łóżka i praktycznie na klęczkach podczołgał się do partnera. - Cokolwiek wczoraj uczyniłem, przysięgam, że kompletnie nie byłem sobą. Wiem, że zjebałem, wiem... Błagam, wybacz mi... - Mężczyzna desperacko chwycił Derksa za dłonie.
W odpowiedzi mouk spojrzał na niego tym przerażająco zdruzgotanym spojrzeniem czerwonych od łez oczu. To było wręcz upiorne.
- Nie chodzi o ciebie... - szepnął Derks z lekką chrypą. - Dostałem zakodowaną wiadomość od Bumagi. Nie możemy wrócić. Stało się coś strasznego.
W jednym momencie Chen zapomniał o kacu.
Nie było sensu informować Joanny i Garetha o zdarzeniu, które miało miejsce lata świetlne od Ziemi. Przynajmniej nie od razu. Młodej parze należała się zabawa i odpoczynek na dobry początek małżeństwa. Jednak pozostali członkowie ISETu wiedzieli o wszystkim. Gdy tylko przyjaciele wrócili do bazy, generał Nesbit zwołał kameralne zebranie w sali odpraw. Panowały ciężkie nastroje, ale zamiast się umartwiać należało racjonalnie przeanalizować sytuację.
- Derks i Ormiks śpią. Dostali środki uspokajające. - Hilda weszła jako ostatnia i zajęła swoje miejsce. - Naprawdę potrzebowali snu. Te leki nie powinny zaszkodzić dziecku.
Sądząc po tym, jak Chen nerwowo zaciskał pięści i jemu przydałyby się środki uspokajające, ale odmówił, twierdząc, że musi wziąć udział w zebraniu, chociażby w imieniu Derksa.
- Zacznijmy od przedstawienia faktów – podjął generał, zaglądając w swoje papiery. - Z Mloku został wysłany sygnał podprzestrzenny, nim utraciliśmy z nim łączność. Wiadomo, że to imperium Sitis dokonało aktu agresji, wprowadzając w systemy Enis jakiegoś wirusa. Wygląda na to, że naomici przejęli kontrolę nad całym Mlokiem. Skontaktowaliśmy się z innymi planetami Sojuszu i dobra wiadomość jest taka, że nie użyto żadnej broni masowego rażenia, jeśli wierzyć skanerom dalekiego zasięgu. Ale obawiam się, że na tym dobre wieści się kończą. Jeden ze stifiańskich okrętów akurat znajdował się w zasięgu Mloku i miał zbadać sytuację w drodze do ojczystego świata. Niestety i z nim utracono łączność, więc prawdopodobnie naomici też go przejęli.
- Niektórzy w Enis czuli, że coś się święci... Przyspieszyli szczyt dyplomatyczny, żeby temu zapobiec... - Chen niemalże wbił paznokcie w swoje kostki. - Kurwa! - Uderzył pięścią w stół i ukrył twarz w dłoniach, na co Hilda przyjacielsko potarła go po karku.
- Na razie zbliżanie się do Mloku jest zbyt niebezpieczne, więc naturalnie nasi goście mogą liczyć na azyl – wyjaśnił ze spokojem generał.
- Z całym szacunkiem, ale to oznacza zamknięcie ich w tej bazie na nie wiadomo jak długo – powiedział Chen, starając się ukryć zdenerwowanie, co nie do końca mu wychodziło.
- Nie mogę dać gwarancji, że otrzymają pozwolenie na jej swobodne opuszczanie – przyznał dowódca z żalem. - Ale dopilnujemy, by ich pobyt tu przebiegał w miarę możliwości komfortowo.
- Na Anahibi nie ma takich obostrzeń. - Abz nagle wtrącił się do rozmowy, nieco ożywiając atmosferę. - Mało tego, obecnie to chyba najbezpieczniejsze miejsce w kosmosie. Fakt, pogoda nie rozpieszcza, ale póki co mamy wszystko pod kontrolą.
- Abz ma rację, to dużo lepsze rozwiązanie, niż trzymanie ich w zamknięciu na Ziemi. - Dodał z powagą Ib. - Po naszej własnej tragedii Anahibianie stali się niezwykle solidarni i empatyczni. Przyjmą przybyszów z otwartymi rękami. Do tego, powiedzmy sobie szczerze, przyda nam się każda pomoc w odbudowie naszego świata.
W ramach aprobaty Hilda uśmiechnęła się i złapała męża czule za dłoń.
- Panie Li? - Generał spojrzał wymownie na Chena, przede wszystkim wyczekując jego opinii.
- Naturalnie trzeba będzie ich spytać, ale myślę, że Derks i Ormiks się zgodzą. Rozumieją sytuację i bezpieczeństwo jest teraz naszym priorytetem. Mamy zaufanie do Anahibian – odparł geolog, sprawiając już wrażenie nieco spokojniejszego. - Tylko co ze mną? W pewnym sensie jestem teraz bezrobotny.
- O to się proszę nie martwić. Na Anahibi jest mnóstwo pracy dla geologa. Mogę pana dopisać do grupy badawczej. - Dowódca zebrał swoje papiery i wstał. - No to przynajmniej już wiemy, na czym stoimy.
Wewnętrzne, awaryjne systemy bazy póki co działały sprawnie, ale podniesienie wszystkich w stan najwyższej gotowości wywołało wiele napięć. Nikt już nie miał złudzeń, że skończyły się czasy spokoju, a najczarniejsze scenariusze stały się przerażająco realne. Na zarządzającym placówką Szefie spoczywała ogromna odpowiedzialność. On i dorównujący mu rangą Bumaga musieli natychmiast ustawić wszystkich do pionu, wydać rozkazy i absolutnie nie dopuścić do upadku morale. Nie należało to do prostych zadań, biorąc pod uwagę, że wiele osób znalazło się na skraju paniki lub załamania.
Bubamara siedział skulony w kącie, nie zważając na co chwilę przebiegające przez korytarz osoby. Cały się trząsł, oczy nabiegły mu łzami i czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Miało być łatwo, tyle czasu przygotowywał się psychicznie na ten moment, odgrywał w umyśle swą rolę tysiące razy i co? W jednej chwili wszystko prysło, posypała się cała jego pewność siebie. Może nigdy nie był gotów? Może błądził od samego początku? Inni nie mieli pojęcia, co się dzieje w jego umyśle. Widzieli tylko przerażonego asystenta, który po prostu spanikował, jak co poniektóre słabsze ogniwa. Ale cierpienie Bubamary było znacznie potworniejsze, niż strach przed widmem wojny. To poczucie winy zżerało go od środka. Wyrzuty sumienia i obrzydzenie do samego siebie nagle wypełzły z ukrytych zakamarków podświadomości, by umęczyć jego duszę do reszty. Bo dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, jak paskudnego czynu się dopuścił. I prawdopodobnie nic nie było już w stanie go zrehabilitować. Zniszczył samego siebie, pociągając za sobą na dno wiele innych osób, które nie zasłużyły sobie na taki los.
- Wypłakałeś się? To do roboty! Nie ma czasu na biadolenie! - huknął Bumaga, wytrącając Bubamarę z transu.
Młody asystent wlepił przerażone spojrzenie w komandora i praktycznie skamieniał. Otworzył usta, ale poza drżeniem warg nic nie nastąpiło. Żaden dźwięk się nie wydostał się z zaciśniętego gardła.
- Słyszysz mnie? Wiem, że czujesz, jakby cię to wszystko przerastało, ale jeśli będziemy działać szybko to...
- Zrobiłem coś strasznego! - wykrzyknął nagle Bubamara, zanosząc się kolejną falą łez.
Bumaga póki co zachowywał spokój, ale nie mógł zignorować dziwnej wypowiedzi młodzieńca.
- Co zrobiłeś? - spytał stanowczo, lecz bez podnoszenia głosu.
- Pomagałem im... - wydukał asystent, z trudem łapiąc powietrze. - Przekazywałem... informacje... naomitom...
W jednej sekundzie energetyczny pistolet Bumagi był już wycelowany w asystenta.
- Podnieś ręce, obróć się i stań oparty dłońmi o ścianę – padł beznamiętny rozkaz z ust komandora.
Wszystkie enisyjskie bazy posiadały blok więzienny, składający się z kilku cel i pokoju przesłuchań. Bumagę świerzbiła ręka, ale opanował przemożną chęć przerobienia zdrajcy na krwawą miazgę. Liczyła się każda sekunda i więzień musiał być w pełni przytomny, żeby zeznawać. Na szczęście wyglądało na to, że Bubamara nie potrzebował dodatkowej zachęty, bo wyraźnie nie wytrzymał presji i rozkleił się całkowicie. Oczy miał czerwone i napuchnięte, łzy ciekły po jego policzkach, a oddech miał nierówny i przyspieszony. Przykuty do krzesła w pokoju przesłuchań, wyglądał tak, jakby na torturach spędził już przynajmniej kilka godzin.
- Szpiegowałeś nas od samego początku twojego pobytu w placówce? - spytał z powagą Szef i oparł się tyłem o metalowy stół, wiercąc wzrokiem dziurę w nieposłusznym asystencie.
- Tak... - jęknął młodzieniec.
- Co wypaplałeś naomitom? - warknął Bumaga.
- Przekazywałem im, czego udało wam się dowiedzieć na ich temat... Drobne rzeczy... Byłem tylko pionkiem... Mieli znacznie potężniejszą wtyczkę...
- Kto? - Szef wciąż trzymał emocje na wodzy.
- Komandor Aikon...
- Co takiego?! - zbulwersował się Bumaga.
Mało kto lubił Aikona, ale nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógł dopuścić się zdrady stanu.
- Skąd mamy ci wierzyć? - spytał Szef.
- Miałbym się sam przyznawać, do tego, co zrobiłem, żeby potem kłamać? - jęknął Bubamara. - Aikon siedział w tym od dawna. To on pomógł uciec Izizijowi Wirowi i dostarczył go naomitom.
Z jednej strony Bumaga absolutnie nie chciał zaakceptować tego wszystkiego, co usłyszał, z drugiej, sądząc po tym, w jakim stanie był młodzieniec, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, żeby kłamał. Siwy komandor czuł, że wzbiera w nim wściekłość tak straszliwa, że zabiłby zdrajcę tu i teraz, gdyby nie to, że go potrzebowali. W przeciwieństwie do Szefa z trudem udawało mu się trzymać emocje na wodzy, ale nie miał wyjścia. Teraz liczyło się przede wszystkim bezpieczeństwo bazy.
- Po co Akion miałby zdradzić? - Bumaga spytał z resztką nadziei, że może się przesłyszał.
- Cierpi na chorobę pustelną... Na tyle wczesne stadium, że zdołał to ukrywać... Chodzą słuchy, że Wir jest jedynym, który był bliski wynalezienia lekarstwa, ale brakło mu do tego warunków... - tłumaczył Bubamara, już odrobinę spokojniej. - Naomici mieli mu je zapewnić oraz... wykorzystać jego umiejętności do innych celów.
- Jakich celów? - padło z ust Szefa.
- Modyfikacje... Stworzenie super wojowników...
- Niech zgadnę, mają oddział wywronów – dodał Bumaga.
- Podobno...
- Nie to jest w tym momencie najważniejsze. - Szef zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. - Jeśli to wszystko prawda, Aikon prawdopodobnie wyjawił im takie informacje, że mają nas na talerzu. Zna położenie wszystkich baz, nasze kody... - Dowódca przystanął, gdy ogarnęło go niemałe przerażenie. Spojrzał ponownie na Bubamarę. - Wkrótce przypuszczą szturm na bazę, zgadza się?
Więzień oblizał wysuszone wargi i wziął głęboki wdech.
- Tak sądzę... - wyznał pełen obaw.
- Musimy przerwać ciszę radiową i ostrzec pozostałe jednostki – rzucił nerwowo Bumaga. - Nasze położenie i tak zostało odkryte.
- Znają nasze kody – zauważył Szef.
- Użyjemy jednego ze starych szyfrów. W bazach są zwoje z danymi, których nawet Aikon nie mógł tak po prostu wynieść.
- Idę to załatwić, a ty dowiedz się jak najwięcej. - Szef wybiegł z pokoju.
Bumaga został sam na sam z więźniem i choć wciąż go korciło, by uczynić najgorsze, póki co racjonalizm wygrywał z żądzą zabijania. Przynajmniej do pewnego stopnia.
- Wiem, że to nieistotna informacje, ale... dlaczego zdradziłeś? Czego ci tu brakowało, do jasnej cholery?! - warknął komandor.
- U mnie również wykryto wadliwy gen... - Bubamara zwiesił głowę. - Aikon mnie przekonał. Jest w tym dobry. Za dobry. Obiecywał, że wielu zyska na tym lekarstwie, a także na powstaniu nowego imperium. Że wszystko przebiegnie bezkrwawo, że... po prostu będzie inaczej... i się jakoś w tym odnajdziemy... Ja... - Młodzieniec spojrzał na komandora przepełnionymi żalem oczami. - Wtedy nie wiedziałem, że to będzie takie... Błagam o przebaczenie! Zrobię wszystko!
- Nie mogę uwierzyć, że dopuściłem takie ścierwo, jak ty do Derksa – wysyczał Bumaga, zaciskając pięści. Przebaczenie? Z trudem powstrzymywał się przed tym, by dzieciaka nie zabić. Każda komórka jego ciała krzyczała z wściekłości.
- Czy Derks jest bezpieczny?
W jednej sekundzie pięść Bumagi spotkała się z twarzą zdrajcy. Komandor potrafił bić mocniej, ale i tak sobie nie żałował. Głowa młodzieńca odskoczyła w bok, a z nosa pociekła stróżka krwi. Na szczęście nie stracił przytomności. Bardzo dobrze. Musiał odpowiedzieć jeszcze na wiele pytań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz