Rozdział XIII -
„Ktoś jeszcze”
Trasa wiodła przez górzyste tereny, co
tym bardziej ją wydłużało, bo podróżnicy musieli kluczyć
dolinami, a nie było tu żadnych utartych szlaków. Pierwszą noc
badacze spędzili na pustkowiu, ale spodziewali się tego. Minęła
spokojnie, lecz przezornie i tak wystawiali warty co kilka godzin,
więc nie każdy się wyspał. Zdążyli jednak przywyknąć do
niewygód.
Rano temperatura nie była jeszcze bardzo wysoka, ale
wzrastała szybko. Jeśli chciało się popodziwiać widoki, wypadało
zrobić to od razu. Abz wychylił głowę zza drzwi pojazdu i
stwierdził, że nie jest źle. Jeszcze rok temu mówiłby inaczej,
ale jego organizm zaczynał się przyzwyczajać do wysokich
temperatur. Zauważył, że Hilda ślęczy przy krzaku nieopodal i
zbiera jakieś owoce. Były czerwone i przypominały trochę
truskawki.
- Skąd wiesz, czy nie są trujące? - odezwał się.
-
Nie wiem, ale możemy spytać tubylców, jak jakichś napotkamy.
Rozejrzyj się po okolicy, może znajdziesz więcej – powiedziała
kobieta, zaś Abz przytaknął. - Tylko nie oddalaj się za bardzo!
Po drugiej stronie od pojazdu znajdowało się niewielkie, acz
szerokie wzgórze i Anahibianin postanowił tam się rozejrzeć.
Widział, że w górnych partiach rosną jakieś krzaki, więc
podążył w ich kierunku. Robiło się gorąco, trochę za gorąco
jak na jego gust, ale stwierdził, że lepiej się hartować, niż
uciekać. Poza tym płaszcz z kapturem okazał się bardzo pomocny.
Ubrany na podkoszulek dawał przewiew, ale też izolował. Co prawda
Abz czuł, że wygląda w nim głupio, ale wygoda była
najważniejsze.
Na szczycie nie znalazł żadnych owoców, ale
druga strona wzgórza wyglądała na bardziej porośniętą, więc
postanowił jej się przyjrzeć. U podnóża zauważył coś
czerwonego i gdy podszedł bliżej, miał już pewność, że to
owoce, których szukał. Schylił się, by je zerwać, i wtedy kątem
oka dostrzegł dziwne zjawisko. Na horyzoncie coś się poruszało.
Trudno było określić co przy ruchach gorącego powietrza, ale bez
wątpienia jakiś obiekt zmierzał prosto w kierunku Abza, bo robił
się coraz większy. Nawet przy tak dobrych okularach słońce
stanowiło problem, więc Anahibianin osłonił sobie oczy dłońmi i
wytężył wzrok. Teraz widział, że nie jest to jeden duży obiekt,
a kilka mniejszych. Nagle zdał sobie sprawę, z jaką prędkością
pędzą i jak blisko już się znajdują. Miał przeczucie, że
lepiej nie stawać im na drodze, więc zaczął biec w górę
zbocza.
Gareth z niezadowoleniem spojrzał na zegarek i
zastukał palcami w karoserię wozu, o którą opierał się dłonią.
Abz zniknął ponad czterdzieści minut temu i do tej pory nie
wrócił.
- Mówiłam mu, żeby się nie oddalał – tłumaczyła
Hilda, równie zdenerwowana co reszta.
- Musimy go poszukać –
stwierdziła z przejęciem Joanna.
- Gdzie poszedł? - spytał
major lekarki.
- Chyba na to wzgórze obok.
- Joanna pójdzie
ze mną. Wy tu zostańcie – rozkazał dowódca i wziął ze sobą
broń.
Udali się na szczyt, bo stamtąd mieli największą
szansę wypatrzenia kolegi. Nie dostrzegli jednak nic poza skałami i
krzewami, a dalszy widok zakrywały im inne wzgórza. Jednak w pewnym
momencie Joanna zobaczyła, że coś błyszczy na zboczu. Szybko
zeszła w tamto miejsce i gdy zdała sobie sprawę, co to jest,
zamarła. Podniosła przedmiot trzęsącymi się rękami i przyjrzała
mu się z trwogą. Były to okulary Abza. Nie mógł ich tak po
prostu zgubić. Coś się musiało wydarzyć. Coś niedobrego.
-
Co tam masz? - Gareth podszedł do koleżanki.
Joanna podała mu
okulary, a ręce nie przestawały jej się trząść. Major starał
się zachować spokój, ale widać było, że również się
przejął.
- Mogło dojść do porwania – stwierdził nerwowo.
-
Albo zaatakowało go jakieś zwierzę – wydukała kobieta łamiącym
się głosem. Niewiele brakowało by wpadła w rozpacz.
- Nie.
Gdyby dopadł go drapieżnik, byłoby widać ślady krwi –
powiedział z powagą major i zszedł nieco niżej.
Dokładnie
przyjrzał się terenowi dookoła i skupił swoją uwagę na krzewie
z owocami. Kilka z nich leżało na ziemi. Potem popatrzył nieco
wyżej.
- Rośliny na tej długości są połamane. Aż do tego
miejsca, gdzie znalazłaś okulary. Zatrzymał się na dole, zbierał
owoce i nagle zaczął przed czymś uciekać. Czy raczej przed kimś.
Mówię, gdyby to było zwierzę, rzuciłoby się na niego, raniłoby
go i zaciągnęło do leża. Ale tu nie ma ani krwi, ani śladów
ciągnięcia.
- Czyli żyje? - spytała roztrzęsiona Joanna.
-
Najprawdopodobniej. Chodź, musimy się spieszyć.
Nie było
czasu do stracenia. Gdy tylko wrócili do pojazdu i poinformowali
kolegów o odkryciu, zaczęło się planowanie dalszych działań.
Chen wyjął mapę i położył ją na stole.
- Tutaj. – Wskazał
palcem. - Niewielka osada jakąś godzinę drogi stąd. Może będą
coś wiedzieć.
- Nie lepiej przeszukać okolicę? - spytała
Joanna.
- Mało prawdopodobne, by porywacz przemieszczał się
pieszo. Może być już daleko stąd. Prędzej czy później zajedzie
do jakiejś osady. Lepiej sprawdzić w skupiskach ludności –
wytłumaczył Gareth.
Ruszyli w drogę, podczas
której nikt nie był rozmowny.
Panowała grobowa atmosfera. Joanna w stresie obgryzała paznokcie,
Hilda polerowała broń, by czymś się zająć, Chen siedział
zamyślony, a Gareth prowadził w podłym nastroju. Prawie przez całą
drogę przyjaciele nie odzywali się do siebie. Teraz liczyło się
tylko odzyskanie towarzysza, a cała reszta przestała mieć
znaczenie. Zapomnieli nawet o tym, jak bardzo pragnęli wydostać się
z symulacji.
Widać już było osadę, do której zmierzali.
Otaczał ją biały mur, podobnie jak w poprzedniej symulacji, gdzie
wioskę chroniła palisada. Nadzieje podróżników się rozbudziły.
Podjechali pod samą bramę i widząc, że wrota się nie otwierają,
wysiedli. Gareth zapukał w drzwi i po chwili otworzyło się małe
okienko, przez które strażnik zlustrował ich ciekawskim
spojrzeniem.
- Wpuścisz nas? - spytał major.
- Niestety nie
wpuszczamy obcych. To niebezpieczne tereny – powiedział
mężczyzna.
- Nasz przyjaciel został porwany. Próbujemy go
odnaleźć – wyjaśnił Gareth.
- Kiedy został porwany?
-
Dzisiaj rano.
Mina mężczyzny wskazywała, że wszystko stało
się dla niego jasne.
- To handlarze niewolników. Bez wątpienia.
Przejeżdżali tu dzisiaj. Jak wasz przyjaciel szwendał się sam po
okolicy, to na pewno go dorwali – wytłumaczył.
Jego słowa
wywołały poruszenie wśród badaczy.
- Kiedy przejeżdżali? -
spytała Joanna zdesperowana.
- Jakąś godzinę temu. - Spokojny
głos mężczyzny kontrastował ze zdenerwowanym tonem uczonej.
-
Dokąd się udali? - Joanna pytała dalej.
- Pewnie do Nauakuszut,
na targ niewolników. Ale jestem przekonany, że wstąpią jeszcze do
Doliny Uizminów.
- Daj mapę. - Joanna skinęła na Chena i
wzięła od niego wspomniany przedmiot. - Pokaż, gdzie to jest –
zwróciła się do strażnika.
- Lepiej się tam nie
zapuszczajcie. Uizmini to nieprzyjazne plemię. Są prymitywni, ale
niebezpieczni. Handlarze niewolników kupują od nich środki
odurzające, ale generalnie to dzikusy. Składają krwawe ofiary i w
ogóle.
- Gdzie to jest?! - naciskała Joanna.
Mężczyzna
westchnął i wskazał na mapie oazę, a potem jeszcze życzył im
szczęścia, którego rzekomo mieli potrzebować.
Pierwsze, co dotarło do świadomości Abza, to gorąco i duchota.
Otworzył oczy i zauważył przed sobą rząd siedzących mężczyzn
i kobiet. Wszyscy o takich samych posępnych wyrazach twarzy. Dźwięk
silnika wskazywał, że znajdują się w jakimś pojeździe. Jednak
przez maleńkie zakratowane okna nie dało się zbyt wiele zobaczyć.
Dość szybko Abz uświadomił sobie, że nogi i ręce ma skute
kajdanami. Z tego co widział, nie tylko on, ale i wszyscy
pasażerowie. Wyglądało też na to, że łączy ich jeden długi
łańcuch. Starając się nie wpaść w panikę, albinos próbował
wszystko przeanalizować. Pamiętał, jak zrywał owoce i zauważył
zbliżające się do niego pojazdy. Pamiętał, jak uciekał. Potem
poczuł nagły, lecz krótki ból i wszystko się urwało. Musiał
zostać trafiony jakimś ogłuszającym impulsem. Ale po co?
- Co
to za miejsce? - spytał z przejęciem.
- Transporter handlarzy
niewolników – mruknął ktoś zmęczonym głosem.
- Jak to?!
Zostaliśmy porwani?! Tak po prostu?! Dokąd nas wiozą?! - przeraził
się Abz, ale nikomu nie chciało się odpowiadać na jego pytania.
Wszyscy wyglądali na wykończonych i zrezygnowanych.
Pojazd się
zatrzymał. Albinos czuł coraz większy niepokój. Drzwiczki się
otworzyły, a ich skrzypienie przyprawiło go o ciarki.
- Postój
na siku i picie. Zdychających i obszczanych nikt was nie kupi –
dało się słyszeć głos. - Wyłazić!
Ktoś pociągnął za
łańcuch i Abz wraz z towarzyszami niedoli został zmuszony do
opuszczenia pojazdu. Gdy tylko wyszedł na zewnątrz, światło
prawie go oślepiło. Odruchowo zasłonił się przed słońcem i
zdał sobie sprawę, że nie ma okularów. Wpadł w panikę i stanął
w miejscu, przeszukując kieszenie, ale kopniak w zadek przypomniał
mu, że to nie czas na słabość.
Jechali z maksymalną
prędkością, więc do doliny dotarli szybko. Była pięknym
miejscem i nic dziwnego, że na mapie została zaznaczona jako oaza.
Tylko tutaj w całej okolicy znajdowały się drzewa i kwiaty.
Przypominała trochę kanion. Dookoła starczały skały, a niektóre
przesmyki były tak wąskie, że nie dało się ich zbadać siedząc
w pojeździe. Dlatego badacze zatrzymali się i postanowili opracować
nowy plan działania.
-
Pożycz mi swoją lornetkę. Pójdę z Chenem na zwiady – zwrócił
się Gareth do Joanny. - A wy nie oddalajcie się od wozu. Najlepiej
w ogóle z niego nie wychodźcie.
Major już praktycznie nie
ruszał się bez broni, a teraz swój miotacz trzymał cały czas w
pogotowiu. Uważał, że wszyscy jego towarzysze powinni mieć przy
sobie chociaż najprostszy pistolet, ale teraz nie mógł nic
poradzić na ograniczone środki.
Mężczyźni wspięli się na
półkę skalną, skąd mieli lepszy widok na okolicę. Nigdzie
jednak nie widzieli śladów bytności człowieka. Znajdowało się
tu wiele takich naturalnych platform, więc przemieszczali się od
jednej do drugiej. W dolinie było przerażająco cicho. Każdy
szelest, każdy spadający kamień powodował podniesienie tętna i
czujności. Dzięki temu zmysły nieco się wyostrzały i łatwiej
było usłyszeć ludzkie głosy, które z początku zdawały się
jedynie dźwiękami jakiegoś odległego zwierzęcia.
- To
dochodzi chyba stąd – szepnął Gareth, powoli prowadząc
przyjaciela w kierunku krawędzi urwiska.
Kiedy głos był już
całkiem wyraźny, położyli się na skale i podczołgali na jej
skraj. W dole ujrzeli ludzi. Była to niewielka grupka
- zaledwie kilkanaście osób, opalonych i skąpo odzianych.
Ich ciała zdobiły przeróżne malunki lub tatuaże, a niektórzy
uzbrojeni byli we włócznie. Prawdopodobnie należeli do tego
wrogiego plemienia, o którym opowiadał strażnik. Jedna osoba
wyróżniała się na tle grupy, głównie dlatego, że miała
jaśniejszą karnację i nie była pomalowana. Gareth przyjrzał się
jej przez lornetkę. Właściwie nie była potrzebna przy tak małej
odległości, ale chciał widzieć szczegóły. Postać klęczała u
podnóża jaskini i wyglądała na wpół przytomną. W pozycji
utrzymywały ją sznury, które przywiązano do haków w sklepieniu,
tak że rozpościerały jej obwiązane ręce na boki. Z twarzy trudno
było określić płeć postaci, ale klatkę piersiową miała
płaską. Major przypomniał sobie wzmiankę o krwawych ofiarach i
doszedł do wniosku, że może to być jedna z nich.
- Pokaż –
szepnął Chen i pożyczył lornetkę.
On również przyjrzał
się tajemniczej postaci. Zauważył, że miała na sobie jedynie
przepaskę na biodra, ozdobioną kwiatami. Ciemnobrązowe włosy,
obecnie brudne i posklejane w strąki, sięgały do ramion. Obok stał
nieco starszy mężczyzna z naszyjnikiem z kości na szyi i tykwą w
dłoni. Możliwe, że był kapłanem.
- O, złowieszczy
Brakulusie, przyjmij ofiarę z tego mouka i daj nam urodzaj na
następny rok – przemówił mężczyzna, zwracając się w stronę
jaskini.
- Jaki urodzaj... To nie jest prawdziwe... Wy tępe
symulacje... - wybełkotał związany osobnik. Choć z twarzy mógł
uchodzić za kobietę, głos miał raczej męski.
- Czy on
powiedział... - wydukał Chen zszokowany, ale Gareth położył
sobie palec na ustach, dając do zrozumienia, że lepiej być cicho.
Przygotował swoją broń.
Kapłan chwycił pojmanego pod brodę
i wlał mu do gardła jakiś płyn z tykwy, co jeszcze bardziej
otumaniło nieszczęśnika. Wtedy major wypalił. Najpierw trafił
kapłana, co wywołało popłoch. Potem zaczął po kolei strzelać
do tubylców. Kilku z nich zadał śmiertelne rany, inni uciekli w
panice. Gdy droga była wolna, mężczyźni zeszli ze skały i
podbiegli do niedoszłej ofiary. Zauważyli, że nieznajomy nie daje
żadnych znaków życia, ale gdy Gareth sprawdził puls, okazało
się, że żyje. Przyjaciele zaczęli rozplątywać jego więzy, ale
przerwali, gdy usłyszeli dziwny pomruk dobywający się z groty.
Major nie chciał sprawdzać, co tkwi w czeluściach jaskini.
Przestrzelił sznury, Chen wziął nieprzytomnego na plecy i uciekli
co sił w nogach.
Kobiety siedziały przy pojeździe,
gdy zauważyły powracających towarzyszy z dodatkowym obciążeniem.
Mężczyźni spodziewali się pytań, więc Gareth od razu wziął
się za wyjaśnienia.
- Uratowaliśmy go od dzikusów, którzy
chcieli go złożyć w ofierze. Nazwał ich „symulacjami”. Trochę
dziwne, nie uważacie?
Major wniósł osobnika do środka i
położył na łóżku.
- Co mu jest? - spytała Hilda, wyjmując
z szafki apteczkę.
- Nie wiem. Dali mu do picia jakieś świństwo
– wyjaśnił Gareth.
Wolał nie przeszkadzać lekarce w pracy,
więc wyszedł z pozostałymi na zewnątrz. Usiedli na kamieniach. W
cieniu panowała tu przyjemna temperatura w porównaniu z upałem,
którego doświadczyli na pustyni.
- Powiedziałeś, że użył
słowa „symulacja”, czy się przesłyszałam? - spytała Joanna,
starając się nieco wygodniej ułożyć na głazie.
- Tak
powiedział – potwierdził Chen. - Obaj żeśmy to słyszeli.
-
No, ale wiecie. To jeszcze nie dowód, że jest taki jak my. Może to
jakiś podstęp programu – zauważyła uczona.
- Może, ale
pierwszej opcji też nie możemy wykluczyć – rzekł Gareth i napił
się wody z manierki, którą znalazł na wyposażeniu wozu.
Nie
musieli długo czekać na Hildę. Lekarka wyszła z pojazdu po kilku
minutach.
- Interesujące... Raczej nie jest człowiekiem. Ma
dziwnie wydłużone płatki uszu i posiada zarówno męskie jak i
żeńskie narządy płciowe... Ale nie przypomina to ziemskich
przypadków hermafrodytyzmu. Bardzo interesujące... Szkoda, że nie
mogę przeprowadzić więcej badań – powiedziała Hilda z
zadziwiającym spokojem jak na swoje odkrycie.
Jej koledzy byli
dość zaskoczeni, choć nie wstrząśnięci. Przywykli już do wielu
dziwnych odkryć.
- Czyli... Chcesz powiedzieć, że jest
obojnakiem? - upewnił się Chen i podrapał po głowie. Spotkanie
tego typu istoty było ciekawym doświadczeniem.
- Tak.
- Jest
ranny? - spytał major.
- Nie, ale to, co mu podali, wywołało
stan silnego odurzenia narkotycznego. Możliwe, że substancja
jeszcze się cała nie wchłonęła, więc podałam mu coś na
ocucenie i przepłukanie żołądka. Więc muszę zaraz do niego... -
Hilda nie dokończyła, bo nim zdążyła wrócić do pojazdu, drzwi
się otworzyły i wyszedł przez nie otulony prześcieradłem
nieznajomy.
Nabrał chorobliwej bladości i po jego minie widać
było, że nie czuje się najlepiej. Zrobił parę kroków,
podpierając się o karoserię, po czym obficie zwymiotował. Wszyscy
oprócz Hildy odruchowo się skrzywili. Lekarka przywykła do takich
widoków. Podeszła do swego pacjenta i spytała, czy wszystko w
porządku. Pokiwał niepewnie głową. Gareth również do niego
podszedł i podał mu manierkę. Nieznajomy przepłukał usta i wziął
kilka dużych łyków. Żołnierze zaprowadzili go do kamieni, żeby
mógł sobie spokojnie usiąść. Zrobił to i wziął głęboki
wdech. Zaczynał dochodzić do siebie.
- Dlaczego nazwałeś ich
symulacjami? - spytał Gareth, który od razu wolał przejść do
sedna. Obcy tylko popatrzył na niego zmieszany. - Nie należymy do
tego świata. Nie jesteśmy częścią programu. Ty też nie,
prawda?
- Skąd mam wiedzieć, że mówicie prawdę? - przemówił
osobnik, który wcale nie wyglądał na przekonanego. Na bardzo
zdumionego też nie.
- My również nie mamy żadnej pewności, że
jesteś prawdziwy – odezwała się Joanna. - Dlatego chcemy się
jak najwięcej dowiedzieć.
- Nie jesteś człowiekiem, mam rację?
- spytała Hilda.
- Owszem, jestem moukiem. To istotne? - odparł
obcy.
- Do tej pory spotykaliśmy tu samych ludzi.
-
Rzeczywiście, większość symulacji to ludzie, ale jest też trochę
przedstawicieli innych ras, które znam z mojego kwadrantu.
Robiło się ciekawie. Badacze zaczynali coraz bardziej wierzyć, że
napotkana przez nich osoba może być prawdziwa, tak jak oni.
-
Tak w ogóle jestem Derks – przedstawił się obcy.
- Major
Gareth Carpenter, a to moja załoga.
Każdy z osobna powiedział
jak ma na imię i wkrótce na beznamiętnej do tej pory twarzy mouka
pojawił się cień zainteresowania.
- Skoro jesteście prawdziwi,
jak tu trafiliście? Skąd jesteście? - spytał. - Nie poznaję tych
mundurów.
- Cóż, nasza planeta dopiero zaczyna loty kosmiczne,
więc mogłeś o nas nie słyszeć – wytłumaczył Gareth, bawiąc
się sznurkiem od manierki. - Pochodzimy z Ziemi. Jesteśmy zespołem
badawczym. Chcieliśmy się dowiedzieć więcej o tej planecie. Nie
sądziliśmy, że tu utkniemy.
- Która to wasza symulacja?
-
Druga.
- Moja też.
Mimo sytuacji, w której się znalazł,
Derks wyglądał na zadziwiająco spokojnego. Ton jego głosu prawie
w ogóle się nie zmieniał.
- No dobra, a ty jak tu trafiłeś? -
zaciekawił się Chen.
- Jestem agentem służb specjalnych.
Próbowałem odnaleźć jedną ważną osobę, ale obawiam się, że
przybyłem za późno – stwierdził mouk, jak zwykle ze spokojem i
odgarnął włosy z ucha, pokazując przy okazji jego nietypowy
kształt.
- Znaczy się... Tu można zginąć? - upewniła się z
przejęciem Joanna. Sądziła, że tak właśnie jest, ale cały czas
po ciuchu liczyła na to, że śmierć oznacza przerwanie udziału w
symulacji i powrót.
- Na to wygląda. Zwłaszcza że nikt stąd
jeszcze nie wrócił – odparł Derks.
Badaczom trudno było
podzielać jego spokój i popatrzyli na niego wielkimi oczami.
-
No, w zasadzie to jeden wrócił, ale zwariował – sprostował
obcy. - Ale wychodzę z założenia, że nie byli wystarczająco
dobrzy. Ja tu nie zamierzam utknąć na zawsze.
Przyjaciele
wciąż mieli problem z otrząśnięciem się po usłyszeniu
rewelacji kosmity, ale Joanna się zreflektowała.
- Nie czas
teraz o tym myśleć. Mieliśmy szukać Abza – przypomniała
stanowczym głosem.
- Wasz kolega zaginął? - domyślił się
Derks.
- Prawdopodobnie porwali go handlarze niewolników –
wyjaśnił Gareth i wstał. - Podobno handlują z tymi dzikusami,
więc mamy nadzieję, że czegoś się dowiemy. Jak w ogóle wpadłeś
w ich ręce?
- Cóż... Liczyłem na to, że uda mi się z nimi
nawiązać przyjacielskie stosunki, ale się przeliczyłem. Musieli
mi czegoś dolać do wody. Moja wina. Powinienem być bardziej
czujny.
- Dałbyś radę zaprowadzić nas do nich?
- Zaprowadzę
was do nich i pomogę wam odszukać przyjaciela. W końcu jestem
waszym dłużnikiem – powiedział Derks i po raz pierwszy podczas
tego spotkania się uśmiechnął.
Nie
mieli żadnej pewności, że Derks nie jest symulacją, ale skoro
zaoferował im pomoc, należało to wykorzystać. Jego zdolności
nawigacyjne były imponujące. Kluczyli pojazdem między wąskimi
odnogami kanionu, a on zdawał się doskonale wiedzieć, którędy
wiedzie droga.
- Ja bym się tu pogubił, a miałem piątkę z
prac w terenie – rzucił Chen pod wrażeniem.
- Jak się jest
agentem specjalnym, to trzeba się umieć wszędzie odnaleźć –
odparł Derks. - Wjedźcie tutaj, powinniśmy się zmieścić. To już
niedaleko – wskazał na kolejną szczelinę.
- Przydałby nam
się jakiś plan – zauważył Gareth.
- To nie będzie trudne –
stwierdził mouk. - Uizmini mają prymitywną broń. Ich przewaga
polega na elemencie zaskoczenia. Ale tym razem to my zastosujemy
element zaskoczenia.
Tubylcy żyli w małych lepiankach pod
kamiennymi półkami. Ich wioska była dobrze ukryta, bo znajdowała
się w miejscu, gdzie rozpadlina ulegała wybrzuszeniu i całkowicie
osłaniały ją skały. Jej mieszkańcy nie spodziewali się ujrzeć
pojazdu nie należącego do handlarzy niewolników, więc otoczyli
go, uzbrojeni w dzidy i prymitywne łuki. Badacze zamierzali nieco
ich przestraszyć. Przez lekko uchylone drzwi wyrzucili niewielki
ładunek C4 z wpiętym detonatorem. To zdziwiło autochtonów.
Zbliżyli się do ładunku bardzo przezornie i powoli. Niektórzy
próbowali dotykać go dzidami, inni obserwowali go z bezpiecznej
odległości, z mieszanką strachu i zafascynowania.
Nagle
ładunek eksplodował. Nie zrobił nikomu krzywdy, ale wzbudził
sporą panikę. Na taki właśnie moment czekali badacze. Gareth i
Hilda wyszli z pojazdu i zaczęli strzelać do uzbrojonych tubylców.
Za ich plecami podążała reszta załogi. Gdy wrogie plemię zostało
z grubsza spacyfikowane, Derks wyłonił się zza pleców swych
nowych kolegów i poszedł w kierunku kogoś, kto
wyglądał na wodza - jako jedyny nosił na głowie skórę jakiegoś
martwego zwierzęcia.
Dwóch przybocznych zasłoniło go z dzidami w dłoniach, ale na
mouku nie zrobiło to wrażenia. Kiedy się na niego rzucili, z
niebywałą wprawą pochwycił obie dzidy pod pachy. Ułamek sekundy
później kopnął mężczyznę po prawej z taką siłą, że ten
wpadł na wodza. Drugiemu przyłożył w szyję dzidą, która
została mu w ręku. Wszystko stało się tak szybko, że wojownicy
nawet nie zdążyli zareagować. Wódz próbował podnieś swoją
dzidę, ale Derks przycisnął mu stopą nadgarstek do ziemi.
-
Gdzie są moje rzeczy? - spytał groźnie.
Nie wyglądał na tak
silnego i bezwzględnego, więc badacze byli pod niemałym wrażeniem.
Wódz wioski najwyraźniej też.
Derks powrócił z
jednej z lepianek w pełni ubrany i uzbrojony. Czarny kombinezon
dokładnie przylegał do jego smukłego ciała. Strój wyglądał
tak, jakby uszyto go ze skóry.
- Nie jest ci w tym gorąco? -
spytał Gareth z przekąsem na widok mouka.
- To specjalny
materiał. W tym nie jest ani za gorąco, ani za zimno – odparł
Derks.
Dla Joanny były teraz ważniejsze sprawy niż zajmowanie
się ubraniem obcego.
- Czy byli tu dziś handlarze niewolników?
- spytała wystraszonego wodza, a on tylko przytaknął. - Czy wśród
więźniów znajdował się białowłosy mężczyzna?
- Nie wiem,
nie widziałem więźniów – odparł wódz.
- Kto widział
więźniów?! - podniosła głos kobieta.
Po chwili jeden z
leżących na ziemi przybocznych uniósł niepewnie rękę.
- Moja
żona dawała im wodę – wydukał.
- No to ją przyprowadź! -
wrzasnęła Joanna.
Mężczyzna wstał obolały i powlókł się
do swojej lepianki. Po chwili wrócił z jeszcze bardziej wystraszoną
niż on kobietą.
- Podobno widziałaś więźniów. Był wśród
nich białowłosy mężczyzna? - spytała już spokojniej uczona.
-
Był... Założył kaptur... Ale przez chwilę widziałam, że ma
białe włosy...
Badacze poczuli ulgę, bo teraz przynajmniej
mieli pewność, że ich przyjaciel żyje.
- Wiecie, dokąd się
udali ci handlarze? - Tym razem spytał Gareth.
- Nie... oni z
nami nie rozmawiają o takich rzeczach... - odparł wódz,
najwyraźniej przestraszony, że może go spotkać kara za
nieudzielenie odpowiednich informacji.
Jednak tego dnia badacze
nie zamierzali już nikogo nękać.
- Tamten mężczyzna mówił,
że do Nauakuszut, czy coś w tym rodzaju. Trzymajmy się tego –
powiedziała Hilda, chowając broń.
Na razie tyle informacji
wystarczyło. Przyjaciele powrócili do pojazdu i wyznaczyli sobie
kolejny cel.
Wiedzieli, że tę noc również dane im
będzie spędzić na pustyni, więc zatrzymali się, zanim zapadł
zmrok. Na szczęście gdzieniegdzie rosły suche krzewy, więc dało
się rozpalić ognisko. Joanna użyła do tego lornetki i promieni
słonecznych, natomiast Garethowi udało się ustrzelić całkiem
sporego węża, więc wszyscy mogli liczyć na kolację.
- Od razu
lepiej. Fajny ten wasz wóz – powiedział Derks, wychodząc na
zewnątrz z mokrymi włosami i ręcznikiem na ramionach.
-
Pieczonego węża? - zaproponował Chen, podając obcemu patyk z
nadzianym nań kawałkiem mięsa.
Teraz wszyscy mogli zasiąść
do wspólnej biesiady. Jednak nastroje były dalekie od wesołych, bo
badacze wciąż martwili się o Abza. Rozważali nawet całonocną
podróż, ale w tym niegościnnym miejscu łatwo dało się zgubić,
a takiego ryzyka woleli nie podejmować. Niby kompas wskazywał
właściwą drogę, ale niebezpieczeństwo utknięcia między skałami
lub zaśnięcia za sterami i rozbicia się było zbyt duże. Do tego
walka z wrogiem przy takim zmęczeniu mogła się skończyć
pojmaniem ich wszystkich. Najprawdopodobniej handlarze również
musieli robić postoje, więc szanse ich złapania się nie
zmniejszyły.
- Mówiłeś, że rozpoznałeś tu różne rasy z
twojej części galaktyki – powiedział Gareth do Derksa,
przeżuwając resztkę swojej porcji. - To znaczy, że musi tam być
sporo zamieszkałych planet.
- Wiele z nich zostało
terraformowanych dawno temu przez jakąś starożytną cywilizację.
Możliwe, że wszyscy od nich pochodzimy – odparł mouk.
Badacze o razu pomyśleli o Pierwszych, ale nie wspomnieli o tym, bo
obecnie inne rzeczy ich interesowały.
- Myślisz, że stworzyli
tą... symulację? - spytała Hilda.
- Nie wiem... Nikt tego nie
wie...
- Mogę zobaczyć twoją broń? - spytał major. Już
wcześniej zauważył, że obcy ma sporo przedmiotów przypiętych do
pasów na nogawkach i rękawach. Nie licząc tego tradycyjnego wokół
bioder, przy którym nosił spory miotacz.
- Proszę. - Derks
podał mu blaster nieco większy od tych, które posiadali on i
Hilda. - To nie jest moja prawdziwa broń. Tutaj musiałem zaczynać
od nowa. – Z tymi słowy od pasa przy nodze odpiął mały
pistolecik. - Starodawny, na kule, ale się przydaje. No i coś do
walki w bliskim zasięgu. – Złączył na chwilę nadgarstki i z
płytek na jego przedramionach wysunęły się dwa ostrza.
- Łał!
- Gareth był pod wrażeniem.
- Wolę być przygotowany –
skomentował Derks.
- Tak sobie właśnie pomyślałam... ciekawe,
co sprawia, że rozumiemy jego mowę, bo z symulacjami to trochę
inna sprawa. - Joanna była zainteresowana nieco innymi rzeczami.
-
Chip tłumaczący klasy piątej. Umie się dostroić do innych
urządzeń tego typu, ale przypuszczam, że tutaj może być to
robota innej technologi – wytłumaczył Derks i ugryzł spory
kawałek węża.
- Hmmm... A opowiedziałbyś coś o swojej
planecie – dodała jeszcze Polka.
- Co na przykład?
- No nie
wiem... Żyją tam różne rasy czy tylko twoja?
- To
wysokoucywilizowana planeta, przynajmniej częściowo, więc trafiają
się osoby z zewnątrz. Ale od zawsze moją planetę zasiedlały dwie
rasy. Tylko że z tą drugą nigdy się nie lubiliśmy. A właściwie
to mało kto ich lubi, bo to złodzieje i oszuści.
- Chyba nieźle
zaleźli ci za skórę – zauważył Chen, który nie był pewien,
ile jest prawdy w tym, co mówi Derks, a ile prywatnych uprzedzeń.
-
Moukowie i Naomici prowadzili wojny przez tysiąclecia. Teraz żyjemy
w pokoju, ale i tak wolimy nie mieć zbyt wiele do czynienia z tymi
łachmytami. A wy kochalibyście naród, który przez wiele wieków
widziałby w waszym tylko egzotyczne kurwy i tanią siłę roboczą?
- spytał retorycznie Derks, i to już nie tak spokojnym tonem jak do
tej pory.
- Dobrze wiedzieć, że nie tylko u nas są takie
problemy – westchnęła Joanna.
- To może teraz wy powiecie mi
coś o Ziemi? - zaproponował mouk.
Nie odmówili. Rozmowa
pomogła zapomnieć na chwilę o zmartwieniach, ale ta błoga chwila
nie trwała zbyt długo. O świcie czekał ich ciąg dalszy zmagań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz