wtorek, 11 sierpnia 2015

ISET, tom I, rozdział XIII

Rozdział XIII - „Ktoś jeszcze”

Trasa wiodła przez górzyste tereny, co tym bardziej ją wydłużało, bo podróżnicy musieli kluczyć dolinami, a nie było tu żadnych utartych szlaków. Pierwszą noc badacze spędzili na pustkowiu, ale spodziewali się tego. Minęła spokojnie, lecz przezornie i tak wystawiali warty co kilka godzin, więc nie każdy się wyspał. Zdążyli jednak przywyknąć do niewygód.
Rano temperatura nie była jeszcze bardzo wysoka, ale wzrastała szybko. Jeśli chciało się popodziwiać widoki, wypadało zrobić to od razu. Abz wychylił głowę zza drzwi pojazdu i stwierdził, że nie jest źle. Jeszcze rok temu mówiłby inaczej, ale jego organizm zaczynał się przyzwyczajać do wysokich temperatur. Zauważył, że Hilda ślęczy przy krzaku nieopodal i zbiera jakieś owoce. Były czerwone i przypominały trochę truskawki.
- Skąd wiesz, czy nie są trujące? - odezwał się.
- Nie wiem, ale możemy spytać tubylców, jak jakichś napotkamy. Rozejrzyj się po okolicy, może znajdziesz więcej – powiedziała kobieta, zaś Abz przytaknął. - Tylko nie oddalaj się za bardzo!
Po drugiej stronie od pojazdu znajdowało się niewielkie, acz szerokie wzgórze i Anahibianin postanowił tam się rozejrzeć. Widział, że w górnych partiach rosną jakieś krzaki, więc podążył w ich kierunku. Robiło się gorąco, trochę za gorąco jak na jego gust, ale stwierdził, że lepiej się hartować, niż uciekać. Poza tym płaszcz z kapturem okazał się bardzo pomocny. Ubrany na podkoszulek dawał przewiew, ale też izolował. Co prawda Abz czuł, że wygląda w nim głupio, ale wygoda była najważniejsze.
Na szczycie nie znalazł żadnych owoców, ale druga strona wzgórza wyglądała na bardziej porośniętą, więc postanowił jej się przyjrzeć. U podnóża zauważył coś czerwonego i gdy podszedł bliżej, miał już pewność, że to owoce, których szukał. Schylił się, by je zerwać, i wtedy kątem oka dostrzegł dziwne zjawisko. Na horyzoncie coś się poruszało. Trudno było określić co przy ruchach gorącego powietrza, ale bez wątpienia jakiś obiekt zmierzał prosto w kierunku Abza, bo robił się coraz większy. Nawet przy tak dobrych okularach słońce stanowiło problem, więc Anahibianin osłonił sobie oczy dłońmi i wytężył wzrok. Teraz widział, że nie jest to jeden duży obiekt, a kilka mniejszych. Nagle zdał sobie sprawę, z jaką prędkością pędzą i jak blisko już się znajdują. Miał przeczucie, że lepiej nie stawać im na drodze, więc zaczął biec w górę zbocza.


Gareth z niezadowoleniem spojrzał na zegarek i zastukał palcami w karoserię wozu, o którą opierał się dłonią. Abz zniknął ponad czterdzieści minut temu i do tej pory nie wrócił.
- Mówiłam mu, żeby się nie oddalał – tłumaczyła Hilda, równie zdenerwowana co reszta.
- Musimy go poszukać – stwierdziła z przejęciem Joanna.
- Gdzie poszedł? - spytał major lekarki.
- Chyba na to wzgórze obok.
- Joanna pójdzie ze mną. Wy tu zostańcie – rozkazał dowódca i wziął ze sobą broń.
Udali się na szczyt, bo stamtąd mieli największą szansę wypatrzenia kolegi. Nie dostrzegli jednak nic poza skałami i krzewami, a dalszy widok zakrywały im inne wzgórza. Jednak w pewnym momencie Joanna zobaczyła, że coś błyszczy na zboczu. Szybko zeszła w tamto miejsce i gdy zdała sobie sprawę, co to jest, zamarła. Podniosła przedmiot trzęsącymi się rękami i przyjrzała mu się z trwogą. Były to okulary Abza. Nie mógł ich tak po prostu zgubić. Coś się musiało wydarzyć. Coś niedobrego.
- Co tam masz? - Gareth podszedł do koleżanki.
Joanna podała mu okulary, a ręce nie przestawały jej się trząść. Major starał się zachować spokój, ale widać było, że również się przejął.
- Mogło dojść do porwania – stwierdził nerwowo.
- Albo zaatakowało go jakieś zwierzę – wydukała kobieta łamiącym się głosem. Niewiele brakowało by wpadła w rozpacz.
- Nie. Gdyby dopadł go drapieżnik, byłoby widać ślady krwi – powiedział z powagą major i zszedł nieco niżej.
Dokładnie przyjrzał się terenowi dookoła i skupił swoją uwagę na krzewie z owocami. Kilka z nich leżało na ziemi. Potem popatrzył nieco wyżej.
- Rośliny na tej długości są połamane. Aż do tego miejsca, gdzie znalazłaś okulary. Zatrzymał się na dole, zbierał owoce i nagle zaczął przed czymś uciekać. Czy raczej przed kimś. Mówię, gdyby to było zwierzę, rzuciłoby się na niego, raniłoby go i zaciągnęło do leża. Ale tu nie ma ani krwi, ani śladów ciągnięcia.
- Czyli żyje? - spytała roztrzęsiona Joanna.
- Najprawdopodobniej. Chodź, musimy się spieszyć.
Nie było czasu do stracenia. Gdy tylko wrócili do pojazdu i poinformowali kolegów o odkryciu, zaczęło się planowanie dalszych działań. Chen wyjął mapę i położył ją na stole.
- Tutaj. – Wskazał palcem. - Niewielka osada jakąś godzinę drogi stąd. Może będą coś wiedzieć.
- Nie lepiej przeszukać okolicę? - spytała Joanna.
- Mało prawdopodobne, by porywacz przemieszczał się pieszo. Może być już daleko stąd. Prędzej czy później zajedzie do jakiejś osady. Lepiej sprawdzić w skupiskach ludności – wytłumaczył Gareth.
Ruszyli w drogę,
podczas której nikt nie był rozmowny. Panowała grobowa atmosfera. Joanna w stresie obgryzała paznokcie, Hilda polerowała broń, by czymś się zająć, Chen siedział zamyślony, a Gareth prowadził w podłym nastroju. Prawie przez całą drogę przyjaciele nie odzywali się do siebie. Teraz liczyło się tylko odzyskanie towarzysza, a cała reszta przestała mieć znaczenie. Zapomnieli nawet o tym, jak bardzo pragnęli wydostać się z symulacji.
Widać już było osadę, do której zmierzali. Otaczał ją biały mur, podobnie jak w poprzedniej symulacji, gdzie wioskę chroniła palisada. Nadzieje podróżników się rozbudziły. Podjechali pod samą bramę i widząc, że wrota się nie otwierają, wysiedli. Gareth zapukał w drzwi i po chwili otworzyło się małe okienko, przez które strażnik zlustrował ich ciekawskim spojrzeniem.
- Wpuścisz nas? - spytał major.
- Niestety nie wpuszczamy obcych. To niebezpieczne tereny – powiedział mężczyzna.
- Nasz przyjaciel został porwany. Próbujemy go odnaleźć – wyjaśnił Gareth.
- Kiedy został porwany?
- Dzisiaj rano.
Mina mężczyzny wskazywała, że wszystko stało się dla niego jasne.
- To handlarze niewolników. Bez wątpienia. Przejeżdżali tu dzisiaj. Jak wasz przyjaciel szwendał się sam po okolicy, to na pewno go dorwali – wytłumaczył.
Jego słowa wywołały poruszenie wśród badaczy.
- Kiedy przejeżdżali? - spytała Joanna zdesperowana.
- Jakąś godzinę temu. - Spokojny głos mężczyzny kontrastował ze zdenerwowanym tonem uczonej.
- Dokąd się udali? - Joanna pytała dalej.
- Pewnie do Nauakuszut, na targ niewolników. Ale jestem przekonany, że wstąpią jeszcze do Doliny Uizminów.
- Daj mapę. - Joanna skinęła na Chena i wzięła od niego wspomniany przedmiot. - Pokaż, gdzie to jest – zwróciła się do strażnika.
- Lepiej się tam nie zapuszczajcie. Uizmini to nieprzyjazne plemię. Są prymitywni, ale niebezpieczni. Handlarze niewolników kupują od nich środki odurzające, ale generalnie to dzikusy. Składają krwawe ofiary i w ogóle.
- Gdzie to jest?! - naciskała Joanna.
Mężczyzna westchnął i wskazał na mapie oazę, a potem jeszcze życzył im szczęścia, którego rzekomo mieli potrzebować.


Pierwsze, co dotarło do świadomości Abza, to gorąco i duchota. Otworzył oczy i zauważył przed sobą rząd siedzących mężczyzn i kobiet. Wszyscy o takich samych posępnych wyrazach twarzy. Dźwięk silnika wskazywał, że znajdują się w jakimś pojeździe. Jednak przez maleńkie zakratowane okna nie dało się zbyt wiele zobaczyć. Dość szybko Abz uświadomił sobie, że nogi i ręce ma skute kajdanami. Z tego co widział, nie tylko on, ale i wszyscy pasażerowie. Wyglądało też na to, że łączy ich jeden długi łańcuch. Starając się nie wpaść w panikę, albinos próbował wszystko przeanalizować. Pamiętał, jak zrywał owoce i zauważył zbliżające się do niego pojazdy. Pamiętał, jak uciekał. Potem poczuł nagły, lecz krótki ból i wszystko się urwało. Musiał zostać trafiony jakimś ogłuszającym impulsem. Ale po co?
- Co to za miejsce? - spytał z przejęciem.
- Transporter handlarzy niewolników – mruknął ktoś zmęczonym głosem.
- Jak to?! Zostaliśmy porwani?! Tak po prostu?! Dokąd nas wiozą?! - przeraził się Abz, ale nikomu nie chciało się odpowiadać na jego pytania. Wszyscy wyglądali na wykończonych i zrezygnowanych.
Pojazd się zatrzymał. Albinos czuł coraz większy niepokój. Drzwiczki się otworzyły, a ich skrzypienie przyprawiło go o ciarki.
- Postój na siku i picie. Zdychających i obszczanych nikt was nie kupi – dało się słyszeć głos. - Wyłazić!
Ktoś pociągnął za łańcuch i Abz wraz z towarzyszami niedoli został zmuszony do opuszczenia pojazdu. Gdy tylko wyszedł na zewnątrz, światło prawie go oślepiło. Odruchowo zasłonił się przed słońcem i zdał sobie sprawę, że nie ma okularów. Wpadł w panikę i stanął w miejscu, przeszukując kieszenie, ale kopniak w zadek przypomniał mu, że to nie czas na słabość.


Jechali z maksymalną prędkością, więc do doliny dotarli szybko. Była pięknym miejscem i nic dziwnego, że na mapie została zaznaczona jako oaza. Tylko tutaj w całej okolicy znajdowały się drzewa i kwiaty. Przypominała trochę kanion. Dookoła starczały skały, a niektóre przesmyki były tak wąskie, że nie dało się ich zbadać siedząc w pojeździe. Dlatego badacze zatrzymali się i postanowili opracować nowy plan działania.

- Pożycz mi swoją lornetkę. Pójdę z Chenem na zwiady – zwrócił się Gareth do Joanny. - A wy nie oddalajcie się od wozu. Najlepiej w ogóle z niego nie wychodźcie.
Major już praktycznie nie ruszał się bez broni, a teraz swój miotacz trzymał cały czas w pogotowiu. Uważał, że wszyscy jego towarzysze powinni mieć przy sobie chociaż najprostszy pistolet, ale teraz nie mógł nic poradzić na ograniczone środki.
Mężczyźni wspięli się na półkę skalną, skąd mieli lepszy widok na okolicę. Nigdzie jednak nie widzieli śladów bytności człowieka. Znajdowało się tu wiele takich naturalnych platform, więc przemieszczali się od jednej do drugiej. W dolinie było przerażająco cicho. Każdy szelest, każdy spadający kamień powodował podniesienie tętna i czujności. Dzięki temu zmysły nieco się wyostrzały i łatwiej było usłyszeć ludzkie głosy, które z początku zdawały się jedynie dźwiękami jakiegoś odległego zwierzęcia.
- To dochodzi chyba stąd – szepnął Gareth, powoli prowadząc przyjaciela w kierunku krawędzi urwiska.
Kiedy głos był już całkiem wyraźny, położyli się na skale i podczołgali na jej skraj. W dole ujrzeli ludzi.
Była to niewielka grupka - zaledwie kilkanaście osób, opalonych i skąpo odzianych. Ich ciała zdobiły przeróżne malunki lub tatuaże, a niektórzy uzbrojeni byli we włócznie. Prawdopodobnie należeli do tego wrogiego plemienia, o którym opowiadał strażnik. Jedna osoba wyróżniała się na tle grupy, głównie dlatego, że miała jaśniejszą karnację i nie była pomalowana. Gareth przyjrzał się jej przez lornetkę. Właściwie nie była potrzebna przy tak małej odległości, ale chciał widzieć szczegóły. Postać klęczała u podnóża jaskini i wyglądała na wpół przytomną. W pozycji utrzymywały ją sznury, które przywiązano do haków w sklepieniu, tak że rozpościerały jej obwiązane ręce na boki. Z twarzy trudno było określić płeć postaci, ale klatkę piersiową miała płaską. Major przypomniał sobie wzmiankę o krwawych ofiarach i doszedł do wniosku, że może to być jedna z nich.
- Pokaż – szepnął Chen i pożyczył lornetkę.
On również przyjrzał się tajemniczej postaci. Zauważył, że miała na sobie jedynie przepaskę na biodra, ozdobioną kwiatami. Ciemnobrązowe włosy, obecnie brudne i posklejane w strąki, sięgały do ramion. Obok stał nieco starszy mężczyzna z naszyjnikiem z kości na szyi i tykwą w dłoni. Możliwe, że był kapłanem.
- O, złowieszczy Brakulusie, przyjmij ofiarę z tego mouka i daj nam urodzaj na następny rok – przemówił mężczyzna, zwracając się w stronę jaskini.
- Jaki urodzaj... To nie jest prawdziwe... Wy tępe symulacje... - wybełkotał związany osobnik. Choć z twarzy mógł uchodzić za kobietę, głos miał raczej męski.
- Czy on powiedział... - wydukał Chen zszokowany, ale Gareth położył sobie palec na ustach, dając do zrozumienia, że lepiej być cicho. Przygotował swoją broń.
Kapłan chwycił pojmanego pod brodę i wlał mu do gardła jakiś płyn z tykwy, co jeszcze bardziej otumaniło nieszczęśnika. Wtedy major wypalił. Najpierw trafił kapłana, co wywołało popłoch. Potem zaczął po kolei strzelać do tubylców. Kilku z nich zadał śmiertelne rany, inni uciekli w panice. Gdy droga była wolna, mężczyźni zeszli ze skały i podbiegli do niedoszłej ofiary. Zauważyli, że nieznajomy nie daje żadnych znaków życia, ale gdy Gareth sprawdził puls, okazało się, że żyje. Przyjaciele zaczęli rozplątywać jego więzy, ale przerwali, gdy usłyszeli dziwny pomruk dobywający się z groty. Major nie chciał sprawdzać, co tkwi w czeluściach jaskini. Przestrzelił sznury, Chen wziął nieprzytomnego na plecy i uciekli co sił w nogach.


Kobiety siedziały przy pojeździe, gdy zauważyły powracających towarzyszy z dodatkowym obciążeniem. Mężczyźni spodziewali się pytań, więc Gareth od razu wziął się za wyjaśnienia.
- Uratowaliśmy go od dzikusów, którzy chcieli go złożyć w ofierze. Nazwał ich „symulacjami”. Trochę dziwne, nie uważacie?
Major wniósł osobnika do środka i położył na łóżku.
- Co mu jest? - spytała Hilda, wyjmując z szafki apteczkę.
- Nie wiem. Dali mu do picia jakieś świństwo – wyjaśnił Gareth.
Wolał nie przeszkadzać lekarce w pracy, więc wyszedł z pozostałymi na zewnątrz. Usiedli na kamieniach. W cieniu panowała tu przyjemna temperatura w porównaniu z upałem, którego doświadczyli na pustyni.
- Powiedziałeś, że użył słowa „symulacja”, czy się przesłyszałam? - spytała Joanna, starając się nieco wygodniej ułożyć na głazie.
- Tak powiedział – potwierdził Chen. - Obaj żeśmy to słyszeli.
- No, ale wiecie. To jeszcze nie dowód, że jest taki jak my. Może to jakiś podstęp programu – zauważyła uczona.
- Może, ale pierwszej opcji też nie możemy wykluczyć – rzekł Gareth i napił się wody z manierki, którą znalazł na wyposażeniu wozu.
Nie musieli długo czekać na Hildę. Lekarka wyszła z pojazdu po kilku minutach.
- Interesujące... Raczej nie jest człowiekiem. Ma dziwnie wydłużone płatki uszu i posiada zarówno męskie jak i żeńskie narządy płciowe... Ale nie przypomina to ziemskich przypadków hermafrodytyzmu. Bardzo interesujące... Szkoda, że nie mogę przeprowadzić więcej badań – powiedziała Hilda z zadziwiającym spokojem jak na swoje odkrycie.
Jej koledzy byli dość zaskoczeni, choć nie wstrząśnięci. Przywykli już do wielu dziwnych odkryć.
- Czyli... Chcesz powiedzieć, że jest obojnakiem? - upewnił się Chen i podrapał po głowie. Spotkanie tego typu istoty było ciekawym doświadczeniem.
- Tak.
- Jest ranny? - spytał major.
- Nie, ale to, co mu podali, wywołało stan silnego odurzenia narkotycznego. Możliwe, że substancja jeszcze się cała nie wchłonęła, więc podałam mu coś na ocucenie i przepłukanie żołądka. Więc muszę zaraz do niego... - Hilda nie dokończyła, bo nim zdążyła wrócić do pojazdu, drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie otulony prześcieradłem nieznajomy.
Nabrał chorobliwej bladości i po jego minie widać było, że nie czuje się najlepiej. Zrobił parę kroków, podpierając się o karoserię, po czym obficie zwymiotował. Wszyscy oprócz Hildy odruchowo się skrzywili. Lekarka przywykła do takich widoków. Podeszła do swego pacjenta i spytała, czy wszystko w porządku. Pokiwał niepewnie głową. Gareth również do niego podszedł i podał mu manierkę. Nieznajomy przepłukał usta i wziął kilka dużych łyków. Żołnierze zaprowadzili go do kamieni, żeby mógł sobie spokojnie usiąść. Zrobił to i wziął głęboki wdech. Zaczynał dochodzić do siebie.
- Dlaczego nazwałeś ich symulacjami? - spytał Gareth, który od razu wolał przejść do sedna. Obcy tylko popatrzył na niego zmieszany. - Nie należymy do tego świata. Nie jesteśmy częścią programu. Ty też nie, prawda?
- Skąd mam wiedzieć, że mówicie prawdę? - przemówił osobnik, który wcale nie wyglądał na przekonanego. Na bardzo zdumionego też nie.
- My również nie mamy żadnej pewności, że jesteś prawdziwy – odezwała się Joanna. - Dlatego chcemy się jak najwięcej dowiedzieć.
- Nie jesteś człowiekiem, mam rację? - spytała Hilda.
- Owszem, jestem moukiem. To istotne? - odparł obcy.
- Do tej pory spotykaliśmy tu samych ludzi.
- Rzeczywiście, większość symulacji to ludzie, ale jest też trochę przedstawicieli innych ras, które znam z mojego kwadrantu.
Robiło się ciekawie. Badacze zaczynali coraz bardziej wierzyć, że napotkana przez nich osoba może być prawdziwa, tak jak oni.
- Tak w ogóle jestem Derks – przedstawił się obcy.
- Major Gareth Carpenter, a to moja załoga.
Każdy z osobna powiedział jak ma na imię i wkrótce na beznamiętnej do tej pory twarzy mouka pojawił się cień zainteresowania.
- Skoro jesteście prawdziwi, jak tu trafiliście? Skąd jesteście? - spytał. - Nie poznaję tych mundurów.
- Cóż, nasza planeta dopiero zaczyna loty kosmiczne, więc mogłeś o nas nie słyszeć – wytłumaczył Gareth, bawiąc się sznurkiem od manierki. - Pochodzimy z Ziemi. Jesteśmy zespołem badawczym. Chcieliśmy się dowiedzieć więcej o tej planecie. Nie sądziliśmy, że tu utkniemy.
- Która to wasza symulacja?
- Druga.
- Moja też.
Mimo sytuacji, w której się znalazł, Derks wyglądał na zadziwiająco spokojnego. Ton jego głosu prawie w ogóle się nie zmieniał.
- No dobra, a ty jak tu trafiłeś? - zaciekawił się Chen.
- Jestem agentem służb specjalnych. Próbowałem odnaleźć jedną ważną osobę, ale obawiam się, że przybyłem za późno – stwierdził mouk, jak zwykle ze spokojem i odgarnął włosy z ucha, pokazując przy okazji jego nietypowy kształt.
- Znaczy się... Tu można zginąć? - upewniła się z przejęciem Joanna. Sądziła, że tak właśnie jest, ale cały czas po ciuchu liczyła na to, że śmierć oznacza przerwanie udziału w symulacji i powrót.
- Na to wygląda. Zwłaszcza że nikt stąd jeszcze nie wrócił – odparł Derks.
Badaczom trudno było podzielać jego spokój i popatrzyli na niego wielkimi oczami.
- No, w zasadzie to jeden wrócił, ale zwariował – sprostował obcy. - Ale wychodzę z założenia, że nie byli wystarczająco dobrzy. Ja tu nie zamierzam utknąć na zawsze.
Przyjaciele wciąż mieli problem z otrząśnięciem się po usłyszeniu rewelacji kosmity, ale Joanna się zreflektowała.
- Nie czas teraz o tym myśleć. Mieliśmy szukać Abza – przypomniała stanowczym głosem.
- Wasz kolega zaginął? - domyślił się Derks.
- Prawdopodobnie porwali go handlarze niewolników – wyjaśnił Gareth i wstał. - Podobno handlują z tymi dzikusami, więc mamy nadzieję, że czegoś się dowiemy. Jak w ogóle wpadłeś w ich ręce?
- Cóż... Liczyłem na to, że uda mi się z nimi nawiązać przyjacielskie stosunki, ale się przeliczyłem. Musieli mi czegoś dolać do wody. Moja wina. Powinienem być bardziej czujny.
- Dałbyś radę zaprowadzić nas do nich?
- Zaprowadzę was do nich i pomogę wam odszukać przyjaciela. W końcu jestem waszym dłużnikiem – powiedział Derks i po raz pierwszy podczas tego spotkania się uśmiechnął.
Nie mieli żadnej pewności, że Derks nie jest symulacją, ale skoro zaoferował im pomoc, należało to wykorzystać. Jego zdolności nawigacyjne były imponujące. Kluczyli pojazdem między wąskimi odnogami kanionu, a on zdawał się doskonale wiedzieć, którędy wiedzie droga.
- Ja bym się tu pogubił, a miałem piątkę z prac w terenie – rzucił Chen pod wrażeniem.
- Jak się jest agentem specjalnym, to trzeba się umieć wszędzie odnaleźć – odparł Derks. - Wjedźcie tutaj, powinniśmy się zmieścić. To już niedaleko – wskazał na kolejną szczelinę.
- Przydałby nam się jakiś plan – zauważył Gareth.
- To nie będzie trudne – stwierdził mouk. - Uizmini mają prymitywną broń. Ich przewaga polega na elemencie zaskoczenia. Ale tym razem to my zastosujemy element zaskoczenia.
Tubylcy żyli w małych lepiankach pod kamiennymi półkami. Ich wioska była dobrze ukryta, bo znajdowała się w miejscu, gdzie rozpadlina ulegała wybrzuszeniu i całkowicie osłaniały ją skały. Jej mieszkańcy nie spodziewali się ujrzeć pojazdu nie należącego do handlarzy niewolników, więc otoczyli go, uzbrojeni w dzidy i prymitywne łuki. Badacze zamierzali nieco ich przestraszyć. Przez lekko uchylone drzwi wyrzucili niewielki ładunek C4 z wpiętym detonatorem. To zdziwiło autochtonów. Zbliżyli się do ładunku bardzo przezornie i powoli. Niektórzy próbowali dotykać go dzidami, inni obserwowali go z bezpiecznej odległości, z mieszanką strachu i zafascynowania.
Nagle ładunek eksplodował. Nie zrobił nikomu krzywdy, ale wzbudził sporą panikę. Na taki właśnie moment czekali badacze. Gareth i Hilda wyszli z pojazdu i zaczęli strzelać do uzbrojonych tubylców. Za ich plecami podążała reszta załogi. Gdy wrogie plemię zostało z grubsza spacyfikowane, Derks wyłonił się zza pleców swych nowych kolegów i poszedł
w kierunku kogoś, kto wyglądał na wodza - jako jedyny nosił na głowie skórę jakiegoś martwego zwierzęcia. Dwóch przybocznych zasłoniło go z dzidami w dłoniach, ale na mouku nie zrobiło to wrażenia. Kiedy się na niego rzucili, z niebywałą wprawą pochwycił obie dzidy pod pachy. Ułamek sekundy później kopnął mężczyznę po prawej z taką siłą, że ten wpadł na wodza. Drugiemu przyłożył w szyję dzidą, która została mu w ręku. Wszystko stało się tak szybko, że wojownicy nawet nie zdążyli zareagować. Wódz próbował podnieś swoją dzidę, ale Derks przycisnął mu stopą nadgarstek do ziemi.
- Gdzie są moje rzeczy? - spytał groźnie.
Nie wyglądał na tak silnego i bezwzględnego, więc badacze byli pod niemałym wrażeniem. Wódz wioski najwyraźniej też.


Derks powrócił z jednej z lepianek w pełni ubrany i uzbrojony. Czarny kombinezon dokładnie przylegał do jego smukłego ciała. Strój wyglądał tak, jakby uszyto go ze skóry.
- Nie jest ci w tym gorąco? - spytał Gareth z przekąsem na widok mouka.
- To specjalny materiał. W tym nie jest ani za gorąco, ani za zimno – odparł Derks.
Dla Joanny były teraz ważniejsze sprawy niż zajmowanie się ubraniem obcego.
- Czy byli tu dziś handlarze niewolników? - spytała wystraszonego wodza, a on tylko przytaknął. - Czy wśród więźniów znajdował się białowłosy mężczyzna?
- Nie wiem, nie widziałem więźniów – odparł wódz.
- Kto widział więźniów?! - podniosła głos kobieta.
Po chwili jeden z leżących na ziemi przybocznych uniósł niepewnie rękę.
- Moja żona dawała im wodę – wydukał.
- No to ją przyprowadź! - wrzasnęła Joanna.
Mężczyzna wstał obolały i powlókł się do swojej lepianki. Po chwili wrócił z jeszcze bardziej wystraszoną niż on kobietą.
- Podobno widziałaś więźniów. Był wśród nich białowłosy mężczyzna? - spytała już spokojniej uczona.
- Był... Założył kaptur... Ale przez chwilę widziałam, że ma białe włosy...
Badacze poczuli ulgę, bo teraz przynajmniej mieli pewność, że ich przyjaciel żyje.
- Wiecie, dokąd się udali ci handlarze? - Tym razem spytał Gareth.
- Nie... oni z nami nie rozmawiają o takich rzeczach... - odparł wódz, najwyraźniej przestraszony, że może go spotkać kara za nieudzielenie odpowiednich informacji.
Jednak tego dnia badacze nie zamierzali już nikogo nękać.
- Tamten mężczyzna mówił, że do Nauakuszut, czy coś w tym rodzaju. Trzymajmy się tego – powiedziała Hilda, chowając broń.
Na razie tyle informacji wystarczyło. Przyjaciele powrócili do pojazdu i wyznaczyli sobie kolejny cel.


Wiedzieli, że tę noc również dane im będzie spędzić na pustyni, więc zatrzymali się, zanim zapadł zmrok. Na szczęście gdzieniegdzie rosły suche krzewy, więc dało się rozpalić ognisko. Joanna użyła do tego lornetki i promieni słonecznych, natomiast Garethowi udało się ustrzelić całkiem sporego węża, więc wszyscy mogli liczyć na kolację.
- Od razu lepiej. Fajny ten wasz wóz – powiedział Derks, wychodząc na zewnątrz z mokrymi włosami i ręcznikiem na ramionach.
- Pieczonego węża? - zaproponował Chen, podając obcemu patyk z nadzianym nań kawałkiem mięsa.
Teraz wszyscy mogli zasiąść do wspólnej biesiady. Jednak nastroje były dalekie od wesołych, bo badacze wciąż martwili się o Abza. Rozważali nawet całonocną podróż, ale w tym niegościnnym miejscu łatwo dało się zgubić, a takiego ryzyka woleli nie podejmować. Niby kompas wskazywał właściwą drogę, ale niebezpieczeństwo utknięcia między skałami lub zaśnięcia za sterami i rozbicia się było zbyt duże. Do tego walka z wrogiem przy takim zmęczeniu mogła się skończyć pojmaniem ich wszystkich. Najprawdopodobniej handlarze również musieli robić postoje, więc szanse ich złapania się nie zmniejszyły.
- Mówiłeś, że rozpoznałeś tu różne rasy z twojej części galaktyki – powiedział Gareth do Derksa, przeżuwając resztkę swojej porcji. - To znaczy, że musi tam być sporo zamieszkałych planet.
- Wiele z nich zostało terraformowanych dawno temu przez jakąś starożytną cywilizację. Możliwe, że wszyscy od nich pochodzimy – odparł mouk.
Badacze o razu pomyśleli o Pierwszych, ale nie wspomnieli o tym, bo obecnie inne rzeczy ich interesowały.
- Myślisz, że stworzyli tą... symulację? - spytała Hilda.
- Nie wiem... Nikt tego nie wie...
- Mogę zobaczyć twoją broń? - spytał major. Już wcześniej zauważył, że obcy ma sporo przedmiotów przypiętych do pasów na nogawkach i rękawach. Nie licząc tego tradycyjnego wokół bioder, przy którym nosił spory miotacz.
- Proszę. - Derks podał mu blaster nieco większy od tych, które posiadali on i Hilda. - To nie jest moja prawdziwa broń. Tutaj musiałem zaczynać od nowa. – Z tymi słowy od pasa przy nodze odpiął mały pistolecik. - Starodawny, na kule, ale się przydaje. No i coś do walki w bliskim zasięgu. – Złączył na chwilę nadgarstki i z płytek na jego przedramionach wysunęły się dwa ostrza.
- Łał! - Gareth był pod wrażeniem.
- Wolę być przygotowany – skomentował Derks.
- Tak sobie właśnie pomyślałam... ciekawe, co sprawia, że rozumiemy jego mowę, bo z symulacjami to trochę inna sprawa. - Joanna była zainteresowana nieco innymi rzeczami.
- Chip tłumaczący klasy piątej. Umie się dostroić do innych urządzeń tego typu, ale przypuszczam, że tutaj może być to robota innej technologi – wytłumaczył Derks i ugryzł spory kawałek węża.
- Hmmm... A opowiedziałbyś coś o swojej planecie – dodała jeszcze Polka.
- Co na przykład?
- No nie wiem... Żyją tam różne rasy czy tylko twoja?
- To wysokoucywilizowana planeta, przynajmniej częściowo, więc trafiają się osoby z zewnątrz. Ale od zawsze moją planetę zasiedlały dwie rasy. Tylko że z tą drugą nigdy się nie lubiliśmy. A właściwie to mało kto ich lubi, bo to złodzieje i oszuści.
- Chyba nieźle zaleźli ci za skórę – zauważył Chen, który nie był pewien, ile jest prawdy w tym, co mówi Derks, a ile prywatnych uprzedzeń.
- Moukowie i Naomici prowadzili wojny przez tysiąclecia. Teraz żyjemy w pokoju, ale i tak wolimy nie mieć zbyt wiele do czynienia z tymi łachmytami. A wy kochalibyście naród, który przez wiele wieków widziałby w waszym tylko egzotyczne kurwy i tanią siłę roboczą? - spytał retorycznie Derks, i to już nie tak spokojnym tonem jak do tej pory.
- Dobrze wiedzieć, że nie tylko u nas są takie problemy – westchnęła Joanna.
- To może teraz wy powiecie mi coś o Ziemi? - zaproponował mouk.
Nie odmówili. Rozmowa pomogła zapomnieć na chwilę o zmartwieniach, ale ta błoga chwila nie trwała zbyt długo. O świcie czekał ich ciąg dalszy zmagań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz