Rozdział XV - „Koniec starego porządku”
Lot na Anahibi powinien być przyjemnością, ale nie tym razem. Od
kilku dni baza nie mogła nawiązać łączności z planetą.
Próbowano wywoływać ją wiele razy, ale bezskutecznie. Coś
musiało się wydarzyć. Po raz pierwszy doszło do takiej sytuacji.
Nie tylko Abz się martwił, ale też wszystkie osoby w bazie.
Jeszcze nigdy nie panował tu taki niepokój. Można było snuć
domysły, ale istniał tylko jeden sposób, by dowiedzieć się, co
spowodowało milczenie w tym odległym zakątku wszechświata –
polecieć tam osobiście.
Planeta wciąż znajdowała się na
swoim miejscu i dalej wyglądała pięknie. Jak biało-błękitny
klejnot na tle czerni kosmosu. Kiedy badacze podlecieli bliżej,
zauważyli znaną już im stację kosmiczną. Na oko nic się nie
zmieniło, czemu więc nie mogli nawiązać kontaktu?
- Spróbuję
wywołać bazę orbitalną – powiedział Abz, na razie ze spokojem,
i otworzył standardowy kanał radiowy. - Tu Abzazabi Abzazab Abz z
pokładu Odysei, czy mnie słyszycie?
W eterze panowała cisza,
więc albinos powtórzył pytanie jeszcze kilka razy. Nikt nie
odpowiadał.
- Proponuję polecieć na powierzchnię i zbadać, co
jest grane – zadecydował Gareth i zmienił kurs.
- Pałac
prezydencki... Muszę sprawdzić, czy mamie nic się nie stało.
Pokieruję cię – zaproponował Abz, tym razem bardziej nerwowo.
Major skłonił się ku jego sugestii. Oszacować sytuację
najlepiej było w dużym skupisku ludności.
Wlecieli w
atmosferę, a sygnały odbierane z satelitów pomagały obrać
poprawny kurs. Niebawem w polu widzenia ukazały się oceany i
wielkie lodowe pola, a niedługo później zaczęli mijać górskie
szczyty. Stopniowo biel zaczynała ustępować zieleni. Kierowali się
na południe.
- Przeprowadzam skan atmosfery i powierzchni –
powiedziała Joanna, działając przy konsoli.
Większości
członków załogi nic nie mówiły dziwne symbole, ale gdy nagle
pojawiło się migające czerwone światełko, każdy zwrócił na to
uwagę. Uczona użyła laptopa sprzężonego z systemami statku, by
dowiedzieć się czegoś więcej.
- Coś zaburza normalny skład
atmosfery. Jakiś mikroorganizm w dużej ilości – przemówiła z
przejęciem, gapiąc się w monitor.
- Wirus? - rzuciła Hilda.
-
To może być wirus – przyznała Polka.
- Pokaż mi to! - Abz
zareagował nerwowo. Przesunął ekran w swoją stronę, jakby mając
nadzieję, że znajdzie błąd w rozumowaniu swych koleżanek. Długo
wpatrywał się w monitor i wciąż wydawało się, że nie wierzy
własnym oczom.
Joanna doszła do wniosku, że im więcej jej
przyjaciel będzie o tym myślał, tym gorzej.
- To tylko
domniemania – powiedziała i zamknęła laptopa. - Nie będziemy
pewni, póki nie zejdziemy na powierzchnię.
Wkrótce dolecieli
do stolicy i zauważyli, że miasto wciąż istnieje. Strzeliste
budowle wyrastały spośród mniejszych, okrągłych. Ulice były
słabo widoczne z tej perspektywy, ale Gareth znacznie obniżył lot,
by przyjrzeć się szczegółom. Drogi zdawały się opustoszałe,
nie licząc licznych wraków pojazdów. Gdy mijali biurowce i
fabryki, zauważyli kilka pożarów. Nie wyglądało to dobrze.
-
Wystarczy... Polećmy od razu do pałacu... - poprosił Abz z
desperacją w głosie.
Zaczynał powoli panikować. Było to
widać w jego oczach. Joanna położyła mu więc dłoń na ramieniu,
by trochę go pocieszyć, ale on nie zwrócił na nią uwagi.
Prawdopodobnie myślami był gdzieś bardzo daleko.
Pałac
prezydencki znajdował się na obrzeżach miasta, a nie w centrum,
jak można by przypuszczać. Kształtem przypominał igloo, jak
większość anahibiańskich domów, ale był znacznie większy.
Odyseja wylądowała na podjeździe.
Choć okolica była
spokojna i z pozoru wszystko zdawało się w porządku, już
uczynienie pierwszych kroków na powierzchni napawało grozą.
Skafandry tylko potęgowały to uczucie. Fakt, że badacze
potrzebowali ochrony, by poruszać się po tej planecie, uświadamiał,
z jak poważną sytuacją mogą mieć do czynienia.
Gareth
maszerował jako pierwszy, uzbrojony. Bardzo powoli i ostrożnie
wszedł do środka, bo nie miał pojęcia, co go tam zastanie. Gdy
tylko znalazł się w holu, zamarł i zdał sobie sprawę, jak
kiepskim pomysłem było zabieranie ze sobą Abza.
- O mój
może... - wymamrotała Hilda, kiedy weszła do środka.
- Na
święte lodowce... - wydyszał albinos i ten jeden jedyny raz nie
brzmiało to zabawnie.
Pomieszczenie wyglądało tak, jakby
przeszedł przez nie tajfun i znajdowało się w nim kilka ciał. Na
niektórych z nich widać było ślady walki i rany szarpane, ale
zdarzały się i takie całkowicie pozbawione obrażeń.
Abz
oddychał coraz szybciej i głośniej.
- Może lepiej będzie, jak
wrócisz na statek? - zasugerował Chen.
- Nie... Wszystko w
porządku, wszystko w porządku... - Anahibianin próbował uspokoić
oddech i zająć się czymś, by nie myśleć o horrorze, który go
otaczał.
Zaczął coś sprawdzać na swoim urządzeniu, a gdy
Joanna spojrzała na jego ręce, zauważyła, że całe się
trzęsą.
- Hej... może twoja matka zdążyła się ewakuować.
Spokojnie... - Joanna chwyciła go za jedną z roztrzęsionych
dłoni.
Hilda starała się przede wszystkim skupić na pracy,
więc przyjrzała się lepiej ciałom.
- Ci bez obrażeń umarli
jako pierwsi. Sądząc po stopniu rozkładu nastąpiło to niedawno.
Jakieś kilka dni temu – powiedziała z profesjonalnym spokojem.
Poszli dalej, aż do salonu. Choć nie każdy to okazywał,
wzbierało w nich uczucie grozy. Cisza, zakłócana głośnym
dyszeniem Abza, widok zdezelowanych pomieszczeń – to wystarczyło,
by przyprawić o dreszcze. A świadomość, co jeszcze mogą odkryć,
sprawiała że serca waliły im coraz szybciej.
Po raz kolejny
Gareth niezwykle ostrożnie przekroczył próg. Tym razem
zreflektował się bardzo szybko i jedno spojrzenie wystarczyło, by
zareagował.
- Abz, nie wchodź tu! - ostrzegł, ale to nie
powstrzymało Anahibianina.
Wszyscy zastygli, gdy ujrzeli postać
znajdującą się na podłodze. Prezydent leżała tuż przy
powywracanych krzesłach i stole. Na jej ciele nie było widać
obrażeń, ale wyglądało na to, że nie żyje, tak jak pozostali.
Stało się to, co prędzej czy później musiało nastąpić: Abz
wpadł w panikę. Nic nie powiedział, tylko wybiegł z
pomieszczenia.
- Cholera, wiedziałem, że tak będzie. Zostańcie
tu – polecił major i rzucił się w pogoń za kolegą.
Szok
udzielił się trochę Joannie i Chenowi, którzy dalej stali jak
zamurowani. Ale Hilda potrafiła wziąć się w garść i wykonywać
swoją pracę bez przerw na przetrawienie przytłaczających
informacji. Nachyliła się nad prezydent i nie miała już
wątpliwości, że zgon nastąpił kilka dni temu.
- Cokolwiek ich
zabiło, musiało to zrobić bardzo szybko. Inaczej wysłaliby jakieś
ostrzeżenie. Ale czy to możliwe, by wirus tak szybko zaatakował
całą planetę? - Hilda myślała na głos, mając nadzieję, że
pomoże to otrząsnąć się jej przyjaciołom.
Chena co innego
wybiło z zadumy. Poza drzwiami do salonu wiodło jeszcze przejście
przysłonięte srebrną, lekko prześwitującą kotarą. Geolog
wyraźnie zauważył za nią jakiś ruch, ale tylko przez chwilę.
Nie sądził jednak, że to przywidzenia, zbliżył się więc do
wejścia. Robił to bardzo powoli i zwrócił tym uwagę koleżanek.
-
Chen? - zdumiała się Joanna.
Azjata zrobił jeszcze kilka
kroków do przodu i znowu zauważył ruch. Ostrożnie zbliżył rękę
do kotary, by ją odsunąć, choć wahał się i bał. Prawie dotykał
już materiału, gdy ktoś nagle wypadł zza kotary i rzucił się na
niego. Chen nie miał czasu przyjrzeć się napastnikowi, ale czuł,
że ten próbuje przegryźć mu gardło. Na szczęście pole ochronne
skafandra to uniemożliwiało. Hilda szybko zareagowała. Mogła użyć
broni, ale nie chciała zabić Anahibianina, więc kopnęła go z
całej siły, zrzucając go z Chena. Szybko dopadła nieznajomego i
wykręciła mu ramię, przytrzymując go w pozycji leżącej. Nie
było to łatwe bo mężczyzna szarpał się i rzucał, ale dała
radę.
- Podaj mi szybko apteczkę! - krzyknęła do Joanny.
Polka zrobiła to, o co poprosiła ją lekarka, a Chen pomógł
przytrzymać Anahibianina. Hilda potraktowała agresora silnym
środkiem usypiającym, więc po chwili przestał się szarpać i
dyszeć. Nic dziwnego, że miała problemy z obezwładnieniem go w
pojedynkę. Mięśni mu nie brakowało. Jego biały strój był
ubrudzony krwią, prawdopodobnie nie jego, i przypominał uniform
ochroniarzy, których już kiedyś widzieli w towarzystwie prezydent.
Hilda uniosła jego powieki, by przyjrzeć się oczom. Zauważyła,
że są intensywnie niebieskie i wyraźnie przekrwione.
-
Znaleźliśmy jednego żywego. Prawdopodobnie zarażony. - Lekarka
skontaktowała się z majorem przy pomocy radia.
- Już do was
idziemy. Abz ciut ochłonął. Na komputerze znalazł trochę
informacji – odpowiedział Gareth.
Rzeczywiście wyglądało
na to, że Abz nieco opanował swoje nerwy, a kiedy zobaczył
nieprzytomnego Anahibianina, wyraźnie się ożywił.
- Ib... To
Ib! Żyje? - spytał pełnym nadziei głosem.
- Tak, ale musiałam
mu coś podać, bo stanowił zagrożenie – wyjaśniła Hilda. -
Możliwe, że ten wirus powoduje agresję. To by tłumaczyło te
wszystkie rozszarpane ciała. Znasz go, tak w ogóle?
- Tak... To
ochroniarz mojej... - Abz urwał. Najwyraźniej powróciła
świadomość, co się tu wydarzyło.
- Czego się dowiedziałeś?
- Joanna z przejęciem zwróciła się do kolegi, choć wiedziała,
że w tej chwili nie będzie mu łatwo o tym mówić.
- Nie miałem
czasu, żeby się w to zagłębić, ale... Były ataki terrorystyczne
w różnych częściach świata. Użyli tego wirusa... Działa tak
szybko, że sytuacja była nie do opanowania... - znowu urwał.
-
Musimy go stąd zabrać – powiedziała Hilda, wciąż tkwiąc przy
chorym. - Baza jest przystosowana do tego typu operacji. Może
znajdziemy lekarstwo. Skoro on przeżył, to muszą być też inny.
-
Zgoda.
Dla Garetha nie była to łatwa decyzja, ale nie mógł
odmówić pomocy potrzebującemu.
- Będziemy niedługo
schodzić do lądowania. Mamy na pokładzie osobę zarażoną groźnym
wirusem. Należy zastosować najwyższy poziom zabezpieczeń –
przemówił Gareth przez radio.
Nikt nie bagatelizował sprawy,
a personel bazy zareagował natychmiastowo. Gdy Odyseja wylądowała,
sanitariusze byli już w pełnej gotowości.
- Zmienię
polaryzację pola ochronnego. Będą mogli wejść na pokład, ale
nic się stąd nie wydostanie – powiedziała Joanna i kliknęła
coś na laptopie.
Do środka weszło dwóch sanitariuszy w
skafandrach ochronnych. Mieli ze sobą łóżko na kółkach,
zamykane hermetyczną pokrywą. Umieszczono w nim chorego i szczelnie
zamknięto.
- Rozpoczynam proces usuwania powietrza ze statku –
rzekła Joanna. - Czysto – dodała po minucie. - Wpuszczam nowe
powietrze. Nie wykrywam już wirusa.
Po zakończonej
sterylizacji załoga mogła wreszcie opuścić pokład. Natychmiast
została przywitana przez profesora.
- Co tam, u licha, się
stało? - spytał przejęty.
- Epidemia na skalę planetarną. Na
razie nie znamy szczegółów – wyjaśnił Gareth.
Profesor
dłużej nie zatrzymywał badaczy. Wiedział, że potrzebują chwili,
by się otrząsnąć.
Pacjent zdążył się ocknąć,
nim wzięto się za kompleksowe badania, ale i tak nie mógł
zaprotestować, bo przywiązano go pasami do łóżka. Pozostawało
mu jedynie szarpać się i wyć. Jego nieludzkie odgłosy praktycznie
cały czas wypełniały izolatkę i mało kto miał odwagę zbliżać
się do niego, mimo pasów i skafandrów ochronnych. Wręcz trudno
było uwierzyć, że ten Anahibianin był kiedyś istotą rozumną.
Na szczęście Hilda potrafiła wykonywać swoją pracę bez cienia
strachu, a doktor Suarez szybko oswoił się z nietypowym
przypadkiem.
- Dziwne, nie ma podwyższonej temperatury –
powiedziała lekarka, patrząc na termometr.
- Ale ma powiększone
węzły chłonne – zauważył mężczyzna.
- Zbadaj próbki
krwi. Ja spróbuję dać mu wody. Może zrozumie moje intencje.
Hilda chwyciła plastikowy kubek z pokrywką i rurką. Zbliżyła się
do pacjenta. Jego zachowanie na razie było niezmienne. Dyszał,
warczał i szarpał się, jakby chciał rzucić się na każdego, kto
znajdzie się w zasięgu jego wzroku. Na szczęście jego głowa
również została unieruchomiona pasem, więc Hilda nie musiała się
martwić, że spróbuje odgryźć jej rękę.
- Jesteś
spragniony, prawda? To woda. Rozumiesz coś z tego? - spytała
lekarka, ale Ib tylko zawył w desperackiej próbie podniesienia
się.
- Woda – powtórzyła Hilda i wylała odrobinę płynu na
swoją dłoń, by pacjent wiedział, co znajduje się w kubku.
Powoli zbliżyła rurkę do jego ust i po paru stęknięciach oraz
morderczych spojrzeniach, Ib wreszcie zaczął pić. Po paru łykach
wziął kilka gwałtownych oddechów, a potem pił dalej. Zawsze był
to jakiś postęp.
Wyniki badań zostały przedstawione jeszcze
tego samego dnia podczas zebrania załogi.
- A gdzie Abz? - spytał
profesor, rozpoczynając posiedzenie.
- Jest w kiepskiej kondycji
psychicznej. Zaleciłem mu rozmowę z psychologiem. Myślę, że
powinien zostać zawieszony w obowiązkach do odwołania –
wytłumaczył Gareth.
- Słusznie – przyznał profesor. - Więc
na czym stoimy? - zwrócił się do Hildy.
- Mamy do czynienia z
bardzo nietypowym wirusem. Rozprzestrzenia się bardzo szybko i
wywołuje prawie natychmiastowe objawy. Prawdopodobnie to, po jakim
czasie następuje zgon, zależy od genów, bo znaleźliśmy ciała o
różnym stopniu rozkładu. Te osoby, które umarły jako pierwsze,
prawdopodobnie zginęły do kilku godzin po zarażeniu. U innych
nastąpiły zmiany w funkcjonowaniu mózgu, wywołując agresywne,
zwierzęce odruchy, tak jak w przypadku Iba.
- Jakieś pomysły
czemu tylko jego znaleźliście żywego? - zaciekawił się
profesor.
- Przypuszczam, że był najsilniejszy i po prostu nie
dał się zagryźć innym. Jestem jednak przekonana, że przeżyło
więcej Anahibian. Problem w tym, że wirus zaczyna powodować
powolną degradację narządów wewnętrznych, a to znaczy, że
musimy się pospieszyć, jeśli chcemy ich uratować. Jeszcze dzisiaj
rozpoczniemy testy na organizmach żywych.
- Na organizmach
żywych? - zdziwiła się Joanna.
- Na myszach laboratoryjnych i
organizmach, które zebraliśmy z obcych planet podczas badań –
wyjaśniła Hilda. - Wiem, że nie brzmi to sympatycznie, ale w grę
wchodzi los całej planety.
- Proszę zrobić co konieczne, by
znaleźć lekarstwo – podsumował profesor i tym samym zakończył
posiedzenie.
Derks biegł krętym korytarzem, trzymając
naładowany miotacz. Nie mógł jednak wycelować w mężczyznę,
którego gonił, bo ten co chwilę znikał mu z pola widzenia,
chowając się za zakrętem. Nagle wpadli do wielkiej fabrycznej
hali. Pod metalowymi platformami biła łuna od kadzi wypełnionych
płynnym ołowiem. Pościg się nie zakończył. Rozpędzony
mężczyzna zeskoczył na niższą platformę i zaczął biec dalej.
Derks bez wahania podążył za nim. Gdy droga się urwała, ścigany
znowu wykonał wielki skok, lądując na kolejnej platformie.
Niewiele brakowało, a wpadłby w otchłań. Derks również skoczył,
ale wylądował ze zdecydowanie większą gracją i nie zatrzymał
się nawet na sekundę. W końcu zagonił mężczyznę w kozi róg.
Nie sposób był doskoczyć do kolejnej platformy, a pod spodem
znajdował się tylko rozgrzany ołów. Mouk wycelował w postać i
strzelił. Ta jednak tylko uśmiechnęła się wrednie, a gdy
przeszył ją promień, rozpłynęła się w powietrzu.
Klon
holograficzny, pomyślał Derks i zawiedziony wrócił do tunelu.
Mimo czujności, nie zorientował się, kiedy ktoś znalazł się za
jego plecami. Zdał sobie z tego sprawę, dopiero gdy poczuł lufę
blastera przyłożoną do pleców.
- Jak ci się podobała moja
mała zmyłka? Rzuć broń i ręce do góry – przemówił
mężczyzna.
Po zaklęciu w myślach, Derks wykonał
polecenie.
- Kopnij ją! - padł kolejny rozkaz.
Niechętnie
mouk zrobił, jak mu powiedziano, ale nie zamierzał się tak łatwo
poddać. Zebrał się w sobie i zaryzykował. Szybko chwycił
mężczyznę za nadgarstek i przesunął się. Strzał prawie go
musnął. Jednym ruchem złamał rękę przeciwnika w kilku miejscach
i odebrał mu broń. Gdy skierował ją w stronę mężczyzny,
symulacja dobiegła końca. Wszystko się rozpłynęło, a Derks
został w pustym, czarnym pomieszczeniu z miotaczem w ręku.
Drzwi się rozsunęły i do środka wszedł siwiejący mouk z miną
aprobaty.
- Naprawdę zrobiłeś się lepszy – pochwalił.
-
Przecież ci mówiłem, Wren – powiedział Derks i wręczył
koledze broń. - Była prawdziwa.
- Ustawiona na ogłuszanie. Nowy
wymóg. Szef podnosi poprzeczkę. A tak w ogóle, to chce się z tobą
widzieć.
- Znowu? - westchnął ze znudzeniem Derks.
Po
przygodzie z Planetą Widmo był przesłuchiwany i badany na
wszystkie strony. Miał tego szczerze dosyć i chciał już wrócić
do czynnej służby.
Szef siedział za biurkiem i trzymał przed
sobą pokaźny raport. Gdy Derks wszedł do środka, przełożony
zlustrował go przenikliwym spojrzeniem. Był moukiem w średnim
wieku, szczupłym i wysportowanym, podobnie jak Derks. Miał czarne,
faliste włosy, które nosił rozpuszczone, tak że opadały mu na
ramiona. Jeden siwy kosmyk przysłaniał lewe oko.
- Wreszcie
przeczytałem do końca ten twój raport – przemówił, gdy Derks
zajął miejsce naprzeciw niego.
- I?
- Twierdzisz, że
znalazłeś na Planecie Widmo trupa Arkh Khazara.
- Wspominałem o
tym jakieś sto razy podczas przesłuchań – stwierdził z
sarkazmem Derks i poczęstował się wodą.
- Skąd wiesz, że to
nie była część symulacji?
Uwaga była trafna. W tej kwestii
odpowiednie argumenty przychodziły z trudem.
- Przeczucie –
rzucił Derks po chwili zastanowienia.
- Obawiam się, że
przeczucie to za mało, by uznać go za martwego. Zwłaszcza, że
Khazar to groźny szpieg. Ale nie martw się. Nie będziesz się już
zajmować tą sprawą. Mam dla ciebie ważniejsze zadanie.
Gdy
tylko Derks to usłyszał, ożywił się. W końcu o tym właśnie
marzył. O nowym zadaniu.
- Mamy podstawy przypuszczać, że na
największym księżycu znajduje się tajna baza, w której naomici
produkują broń. To byłoby pogwałcenie traktatu. Poważna sprawa –
kontynuował szef.
- Rozumiem, że mam to zbadać i zdobyć
dowody?
- To nie będzie takie proste. Księżyc należy do
naomitów, a oni nie dopuszczają tam obcych. Dlatego podejdziemy do
tego od innej strony. Twoim zadaniem będzie zdobyć zaufanie cesarza
Kakloga i dowiedzieć się, co knuje.
Skala zadania przerosła
najśmielsze oczekiwania Derksa. Nie sądził nawet, że jest ono
wykonalne.
- Niby jak mam zdobyć jego zaufanie? Nasze rasy nigdy
sobie nie ufały.
- Nie powiedziałem, że to będzie zadanie na
jeden dzień. Ale słyszałem, że cesarz ma słabość do mouków,
więc to ci daje pewną przewagę.
- Zaraz... Mam go... uwieść?
- spytał Derks z takim obrzydzeniem, jakby co najmniej mówił o
spożywaniu zwłok.
- Nie, raczej pozwolić jemu uwieść ciebie.
Więc szef mówił poważnie. Derksowi wciąż trudno było to
zaakceptować, ale musiał. Szef naprawdę oczekiwał po nim, że
zbliży się do naomity tego kalibru.
- Z całym szacunkiem, sir,
ale... to jest niegodne – powiedział.
- Co jest niegodne?
Powstrzymanie konfliktu zbrojnego?
- Nie... Sposób, w jaki mam
tego dokonać.
- Myślisz, że nasi agenci nigdy wcześniej nie
robili takich rzeczy, by zdobyć informacje?
Dla Derksa była to
bardzo trudna dyskusja, bo wiedział, że nie powinien odmawiać
przełożonemu, ale mimo to próbował postawić na swoim.
-
Uważam, że nie jestem odpowiednią osobą do tego zadania –
stwierdził w końcu.
- Dlaczego?
Teraz Derks poczuł się
wręcz zakłopotany i nawet było to widać po lekkim rumieńcu. A w
jego przypadku zdarzało się to bardzo rzadko.
- Ponieważ nie
mam doświadczenia w tych sprawach – wycedził, celowo unikając
kontaktu wzrokowego, choć starał się zachować profesjonalizm.
-
Wiem i uznałem, że to będzie twój atut. Kto nie zaufa bezbronnej
dziewicy? No... z pozoru bezbronnej.
W Derksie zaczynała
wzbierać coraz większa wściekłość. Wiedział, że jako agent
jest pewnego rodzaju narzędziem państwa, ale nie sądził, że
kiedykolwiek będzie miał zostać użyty w tak poniżający
sposób.
- Z całym szacunkiem... - Czy na pewno chciał dodawać
„z całym szacunkiem”? - Jestem wojownikiem, a nie prostytutką –
ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło.
- Jesteś
moukiem, agentem w służbie jego królewskiej mości, a to oznacza,
że kiedy trzeba walczyć, jesteś wojownikiem, a kiedy trzeba
zaskarbić sobie czyjeś względy, to jesteś...
Derks nie
wytrzymał. Wstał i trzasnął dłonią w stół.
- Dość tego!
Nie wykonam tego zadania! Nie w ten sposób!
- A w jaki?
Trudno było tak nagle wymyślić sensowną odpowiedź. Zwłaszcza na
skraju furii. Dlatego Derks zamilkł na chwilę i wpatrywał się w
przełożonego, marszcząc brwi.
- Siadaj na dupsku – rozkazał
szef, mierząc palcem do niesfornego agenta. - Mówimy tu o
największej operacji w twojej karierze. Zostaniesz bohaterem.
-
Tak, pośmiertnie!
- Chodzi o to, że cesarz jest naomitą? Stąd
te opory? Czyżby zdarzenie sprzed piętnastu lat powodowało u
ciebie nieracjonalny osąd sytuacji?
To był chwyt poniżej
pasa. Derks nie sądził, że jego szef w takiej chwili wywlecze
stare brudy na światło dzienne.
- Nawet nie pamiętam tego
zdarzenia. Wciąż mam w umyśle założoną barierę – odparł już
nieco spokojniej.
- Doprawdy? Testy psychologiczne zdałeś
śpiewająco, a teraz nagle odstawiasz takie cyrki. W tym zawodzie
nie ma miejsca na fobie.
- Nie chcę już o tym dyskutować –
mruknął Derks i ruszył ku wyjściu.
- Oczywiście zdajesz sobie
sprawę, że sprzeciwienie się rozkazom oznacza koniec twojej
kariery?
Na to pytanie Derks już nie odpowiedział, bo był
zbyt zdenerwowany. Wyszedł bez słowa.
Joanna szukała
Abza po całej bazie. W jego kwaterze, u psychologa, w kantynie, na
siłowni, wszędzie, ale nigdzie nie mogła go znaleźć. W końcu
zaniepokojona zwróciła się do Garetha, a on wpadł na pomysł,
żeby sprawdzić nagrania z kamer przemysłowych. Dopiero wtedy
odkryli, że Abz wyszedł na zewnątrz.
- Cholera, co on
kombinuje? - rzuciła Joanna ze zdenerwowaniem, gdy wraz z Garethem
ubierała się w ciepłe rzeczy.
Wyszli na zewnątrz. Było
ciemno, prószył śnieg, a temperatura spadła grubo poniżej zera.
Zaświecili latarki i zaczęli nawoływać kolegę, rozglądając się
po okolicy. Dopiero majorowi udało się zauważyć częściowo
przysypane ślady. Poszli szybko wzdłuż nich, aż w świetle
latarki dojrzeli ludzki kształt.
- Abz! - krzyknęła Joanna i
pognała w stronę postaci.
To był on. Bez wątpienia. Siedział
w śniegu i nawet nie drgnął, gdy zbliżyli się jego przyjaciele.
Kiedy kobieta poświeciła mu latarką w twarz, odruchowo zmrużył
oczy. Nie zamarzł. Przyjaciele poczuli ulgę. Ale kto wie, co by się
stało, gdyby przybyli później. Abz nie miał na sobie kurtki, ani
nawet butów. Przyszedł na bosaka.
- Co ty wyprawiasz? - spytał
Gareth.
- Na mojej planecie była kiedyś taka tradycja, że jak
ktoś zawiódł swój lud lub nie miał już powodu, by żyć, to
szedł samotnie na lodowiec i pozwalał, by zabrał go śnieg –
odparł beznamiętnie Abz.
- Pierdoły! Przecież nie miałeś
wpływu na to, co się stało! - krzyknął major.
- Ale tak się
skupiłem na pracy, że kompletnie przestałem się interesować tym,
co dzieje się na mojej planecie. Może gdybym zorientował się
wcześniej... - nagle Abzowi głos się załamał i przeszedł w
głośny szloch.
Był to najbardziej rozpaczliwy rodzaj płaczu,
z jakim Joanna kiedykolwiek się spotkała. Abz po prostu wyrzucił z
siebie wszystkie emocje, które kumulowały się w nim od początku
wyprawy. Zupełnie tak, jakby dopiero teraz zapomniał o robieniu
dobrej miny do złej gry i dał upust całej swojej rozpaczy. Był to
widok tak chwytający za serce, że niewiele brakowało, a Joanna
sama zaczęłaby płakać.
- Nie możesz się zabić, bo to w
niczym nie pomoże – powiedziała i przytuliła go mocno.
Nawet
Gareth potarł go przyjacielsko po plecach. Abz dalej szlochał, ale
już trochę mniej.
- Chodź, nie możesz tu zostać – rzekła
kobieta.
Chcieli pomóc koledze wstać, ale nogi odmówiły mu
posłuszeństwa, więc musieli przenieść go do bazy. Natychmiast
skontaktowali się z Hildą.
Abz przedstawiał sobą
obraz nędzy i rozpaczy. Siedział na leżance w ambulatorium i
opatulony kocem, moczył stopy w gorącej wodzie. Mokre od
roztopionego śniegu włosy przykleiły mu się do twarzy, a oczy
miał przekrwione. Jednak już nie płakał. Joanna siedziała przy
nim i pocierała jego owinięte ciało, by jeszcze bardziej go
wygrzać. Hilda wyjęła jego stopę z miednicy i zaczęła ją
oglądać. Najpierw jedną, potem drugą.
- Odmrożone –
postawiła diagnozę. - Ale dobra wiadomość jest taka, że ich nie
stracisz. Podziękuj za to anahibiańskim genom i szybkiej reakcji
kolegów. Przez jakiś czas nie będziesz mógł chodzić, więc mam
nadzieję, że już nie zrobisz żadnego głupstwa.
- Nie zrobię
– obiecał Abz, który wyglądał na zawstydzonego swym poprzednim
pomysłem.
- Mimo wszystko zatrzymamy cię tu na obserwacji, tak
na wszelki wypadek.
- Potrzebujemy cię. Jak w symulacji
zaginąłeś, to się nie mogłam pozbierać – wyznała Joanna. -
Jak się zabijesz, to tak się wkurzę, że cię zabiję –
powiedziała celowo w żartobliwy sposób.
- Przepraszam... -
westchnął Abz. - Teraz mi głupio.
- Nie jestem zła –
uśmiechnęła się Joanna i pogłaskała przyjaciela po głowie. -
Każdy na twoim miejscu mógłby ześwirować. A zresztą... nie
mówmy już o tym, najważniejsze, że nic ci się nie stało.
-
Co z Ibem? - zwrócił się Abz do Hildy.
- Na razie bez zmian –
przyznała lekarka. - Podawaliśmy mu leki, ale na razie jedyne, co
możemy zrobić to złagodzić objawy. Jest jednak spora szansa
powodzenia. Niektóre organizmy, na których przeprowadzamy testy,
okazały się odporne na wirusa, w tym ziemskie myszy. Musimy tylko
znaleźć wspólną cechę, która ma na to wpływ. Kto wie, może to
coś bardzo trywialnego.
- Jeśli w jakikolwiek sposób mogę
pomóc w badaniach, to rób ze mną, co chcesz – wyznał Abz.
-
Myślę, że próbka twojej krwi może pomóc.
- Widzisz? Wszystko
będzie dobrze – rzekła Joanna i jeszcze raz przytuliła
przyjaciela.
Czy rzeczywiście wszystko miało być dobrze? Tego
nie mogła wiedzieć, ale teraz Abz najbardziej potrzebował nadziei.
Nie tylko on zresztą. Każdemu zależało na tym, by lekarstwo się
znalazło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz