Rozdział I - „Znowu
razem”
Marzenia się spełniają. Z reguły te mniejsze, a czasami zdarza się, że po tych mniejszych spełni się to większe. Jednak w przypadku Joanny było odwrotnie. Najpierw dokonała czegoś, o czym ludzkość śniła od lat, a teraz, gdy jej życie wróciło do normy, zrealizowała jeden ze swych mniejszych celów, czyli wydała książkę popularnonaukową. „Napędy gwiezdne – możliwe czy niemożliwe?” sprzedawała się nieźle jak na polskie warunki. Nie wystarczało to na jedyne źródło utrzymania, ale Joanna nie narzekała.
W empiku zebrała się grupka czytelników. Przez chwilę Joanna martwiła się, że nikt nie przyjdzie na podpisywanie książek, ale jednak powstała godziwa kolejka. Na pewno każdy polski naukowiec uznałby to za sukces.
- Serio pani uważa, że to wszystko jest możliwe, czy to tylko taki chwyt pod publikę? - spytał jeden młody człowiek, któremu Joanna właśnie pisała dedykację.
- We wszechświecie wszystko jest możliwe – odparła z uśmiechem uczona.
- Proszę pani, proszę pani! - Nagle jeden chłopak z obsługi podbiegł do stoiska z komórką w dłoni. - Dzwoni i dzwoni. Może to coś ważnego? - Podał Joannie telefon.
- Tak? - odebrała kobieta.
Jej mina wskazywała na to, że rzeczywiście musi chodzić o coś bardzo ważnego.
- Przepraszam na chwilę – rzuciła i odeszła na zaplecze.
Wiosna w górach Sierra Nevada zachwycała turystów, ale nie studentów Chena, którzy mieli inne rzeczy do roboty niż napawanie się pięknym kwieciem i listowiem. Prowadzeni ścieżką przez swego mentora, nigdy nie wiedzieli, kiedy czeka ich kolejne zadanie. Mieli jednak przeczucia. Gdy Chen zatrzymał się obok niewielkiej szarej skały, wiedzieli już, co powie.
- Proszę to zbadać i wyciągnąć wnioski – polecił.
Był ciekaw, czy ktoś przejrzy jego mały podstęp. Pamiętał, kiedy jeszcze jako student pierwszego roku dostał dokładnie to samo zadanie od swojego wykładowcy. Jako jedyny nie dał się nabrać. Teraz obserwował, jak jego studenci dłubią w skale młotkami, polewają ją roztworem kwasu solnego i próbują cokolwiek wykombinować.
- No dobrze, mieliście wystarczająco czasu. Ma ktoś jakieś pomysły? - spytał.
Kilka osób podniosłą rękę.
- Richardson – wytypował Chen.
- Skała osadowa, wapienna – odparł chłopak, licząc na pochwałę, ale profesor zachował kamienną twarz.
- Carter?
- Są w niej ślady skamieniałości – oznajmił inny młodzieniec.
- Doprawdy? Pokaż?
Chłopak trochę niepewnie podał Chenowi odłupany kawałek skały. Ten pooglądał go chwilę i oddał studentowi, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Jakieś inne pomysły?
Studenci próbowali jeszcze coś kombinować, ale tym razem nikt nie wykazał się błyskotliwością.
- Źle, źle, źle... Czekam na właściwą diagnozę – powiedział profesor, a studenci milczeli, więc w końcu dał za wygraną. - Odpowiedź brzmi: kupa wylanego cementu. Idziemy dalej.
Chen ruszył ścieżką przed siebie, a studenci za nim. Niektórzy wyglądali na sfrustrowanych, innym spodobał się dowcip profesora i śmiali się między sobą. Wesołe pogaduszki przerwał dzwonek telefonu komórkowego.
- Słucham – odebrał Chen i po chwili rozszerzył oczy. - Co takiego? Tak... mam czas. - Na chwilę opuścił słuchawkę. - Na dziś koniec zajęć! - ogłosił.
Anahibi była światem bardziej złożonym, niż mogłoby się to z pozoru zdawać. Podobnie jak na Ziemi, poza nacjami, które osiągnęły wysoki poziom cywilizacyjny, choć nadwyrężony przez kataklizm, istniały również ludy prymitywne, niczym Indianie z amazońskiej dżungli czy Aborygeni. Ci jednak zamieszkiwali mroźne, skute lodem tereny, na których tylko najsilniejsze osobniki mogły przetrwać. Być może dzięki swym unikatowym cechom, niektóre z tych plemion były odporne na wirusa. Hilda już od dłuższego czasu wiedziała, że istnieje gen, który uniemożliwia zachorowanie, bo nie wszyscy Anahibianie zostali dotknięci dziwną chorobą. Wciąż jednak nie ustaliła zależności między odpornymi osobami i szukała odpowiedzi w najmniej gościnnych częściach planety.
Droga do wioski wiodła przez zamieć i morze bieli. Na szczęście pociemniałe niebo chroniło przed ślepotą śnieżną. Panowały tu ekstremalnie niskie temperatury, ale przez ostatnie dwa lata Hilda zdążyła przywyknąć do trudnych warunków. Towarzyszył jej przewodnik, będący również tłumaczem. Podobnie jak na Ziemi na Anahibi istniało wiele języków i dialektów. Zaś prymitywne ludy nie posiadały chipów, więc obecność tłumacza była konieczna.
Wioska przypominała trochę osady Eskimosów, ze śnieżnymi konstrukcjami typu igloo. Wkrótce do przybyszów podszedł mężczyzna, który najwyraźniej był tutaj kimś ważnym, bo nosił majestatyczne białe futro, którego długi tren wlókł się za nim po śniegu. Wszyscy tutaj ubierali się na biało, bo takiej barwy była większość zwierząt, przez co łatwo wtapiali się tło.
- Powiedz, że jeśli nam pomogą, dostaną w zamian jedzenie i leki – rzekła Hilda do przewodnika, z zimna przestępując z jednej nogi na drugą.
Tłumacz dokładnie wyjaśnił, o co chodzi. Mężczyzna zadał parę pytań, coś skomentował, po czym ukłonił się.
- Zgodził się. Powiedział, że możemy zacząć od jego rodziny – wytłumaczył przewodnik.
Cała trójka udała się do największego igloo. W środku, przy niewielkim blasku zapalonego tłuszczu, siedziały dwie kobiety i grupka dzieci. Najmłodsze z nich, tulone przez matkę, nie mogło mieć nawet roku, najstarsze dziecko miało może dwanaście lat w przeliczeniu na ludzkie.
- Powiedz im, że to nie będzie bolało i zajmie tylko chwilkę – rzekła Hilda, otwierając apteczkę.
Pobrała krew kobietom, mężczyźnie i najstarszym dzieciom. Następnie udało jej się powtórzyć zabieg u kilku innych rodzin. Jak na razie wyprawa okazała się owocna i pozwoliła zebrać sporo danych. Pozostawała kwestia, czy ich analiza pozwoli wyciągnąć jakieś pożyteczne wnioski.
Od wioski do bazy nie było daleko, ale i tak Hilda zdążyła bardzo zziębnąć. Gdy wreszcie dotarła do ogrzewanego namiotu, poczuła ulgę. Przeciętny Ziemianin pewnie i tak by w nim zmarzł, ale Hilda była zahartowana duchem i ciałem.
W środku czekał na nią Ib. Ucałowała go i postawiła apteczkę na stoliku.
- Napijmy się czegoś ciepłego – zaproponowała. - Udało się zdobyć dużo próbek, ale ziąb niewyobrażalny.
- Dzwonił Abz. Powiedział, żebyśmy się pakowali. Zakończył projekt – oznajmił Ib z poruszeniem.
Podobne poruszenie wykazała Hilda.
- Jak to? TEN projekt?
- Tak.
- Ale przecież tutaj jest jeszcze tyle do zrobienia. Nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego i wyjechać.
- Skarbie... - Ib ujął kobietę za ramiona i spojrzał jej prosto w oczy. Zaś ona, ilekroć widziała niesamowity błękit jego tęczówek, czuła że cała mięknie. - Zrobiłaś już bardzo dużo. Myślę, że poradzimy sobie jakiś czas bez ciebie.
Trudno było powiedzieć, czego Gareth dokładnie od niej chciał. Załatwił jej bilet na samolot, miejsce w hotelu i samochód z kierowcą. Bardzo hojnie, ale prawdziwego celu tego wszystkiego nie zdradził. Twierdził, że to niespodzianka. Powiedział jej tylko, żeby sobie załatwiła jakąś elegancką sukienkę. Jednak udało mu się zaciekawić Joannę na tyle, że postępowała zgodnie z instrukcjami. Ubrała czerwoną, dość prostą kreację z niewielkim rozcięciem z tyłu, zrobiła sobie lekki makijaż, narzuciła płaszcz i wsiadła do samochodu. Kierowca zdawał się znać drogę, za to Joannę zastanawiało co robi w wyjściowej sukni na pustkowiach północnej Szkocji. Co raz bardziej oddalali się od zaludnionych miejsc. Dziewicze, niezasiedlone tereny rozciągały się tu na setki hektarów, a po drodze nie było żadnej tabliczki wskazującej na jakąkolwiek osadę w pobliżu. Gdzieś jednak musieli w końcu dojechać. I po dłuższym kluczeniu między lasami i łąkami oczom Joanny ukazał się ogromny hangar z kompleksem kilku budynków.
- To tutaj. - Kierowca wysadził kobietę.
Przed wejściem do budynku stało dwóch żołnierzy na warcie. Joanna o nic nie pytała, tylko weszła do środka i wkrótce poczuła się jak w czasie odprawy na lotnisku. Musiała przejść przez specjalną bramkę, dać się przeszukać, a następnie poproszono ją o odcisk palca na jakimś urządzeniu. Usłyszała szybkie „dziękuję” od ochrony, po czym wręczono jej do podpisania formularz klauzuli tajności. Kiedy wreszcie przeszła przez wszystkie zabezpieczenia, trafiła do holu, a tam na chwilę przystanęła i od razu rozpromieniała.
- Gareth!
Jak tylko ujrzała kolegę, pobiegła go uściskać. Nic się nie zmienił, nie licząc munduru. Dalej był tym samym sympatycznie wyglądającym rudzielcem o twarzy poczciwego wesołka.
- Twój mundur... Kiedyś był zupełnie inny – zauważyła.
- No, awansowałem na podpułkownika.
- Nie o to mi chodzi. To nie jest mundur brytyjskiego lotnictwa.
Zauważyła na piersi logo ISETu w kształcie galaktyki spiralnej.
- No tak... Opowiem ci wszystko, tylko wejdźmy do środka.
Gareth otoczył koleżankę ramieniem i razem przekroczyli wielkie szklane drzwi. Znaleźli się w dużej sali, wypełnionej eleganckimi gośćmi, wśród których znajdowało się wielu wojskowych. Na tyłach sali znajdował się podest do przemówień.
Do Joanny podszedł kelner z tacą pełną kieliszków szampana. Poczęstowała się nieco zdezorientowana. Spojrzała na Garetha. Dawno nie widziała go takiego eleganckiego. W granatowym mundurze było mu naprawdę do twarzy.
- ISET przekształcił się w międzynarodową organizację militarną – zaczął tłumaczyć Gareth. - Naszym głównym celem jest eksploracja kosmosu, czy może raczej przystawki do tej eksploracji. Oczywiście zatrudniamy też cywilów, dlatego tu jesteś.
- Powiedz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi, bo dłużej nie wytrzymam – błagała Joanna.
- Za chwileczkę się dowiesz. A na razie to pewnie chciałabyś jeszcze pogadać z paroma osobami.
Gareth dokądś ją prowadził i dopiero teraz zauważyła dokąd. Przed sobą miała Chena i Hildę. Lekarka również nosiła mundur ISETu, a informacja na plakietce wskazywała, że ma już stopień kapitana. Chen prezentował się dostojnie w czarnym garniturze i białej, rozpiętej pod szyją koszuli. Kiedyś spinał włosy w kucyk, teraz zaplótł je w długi warkocz, co wyglądało bardzo ciekawie i orientalnie. Hilda również zmieniła fryzurę. Włosy urosły jej trochę przez ostatnie dwa lata, więc upinała je w kok.
Przyjaciele wyściskali się nawzajem i zaczęli dyskutować o minionych latach. Odkąd ich drogi rozeszły się, na pewno wiele musiało się wydarzyć. Ktoś jednak przerwał im rozmowę.
- Ja jeszcze się nie przywitałem – przemówił profesor Peter Price.
Jak zwykle zamiast marynarki ubrał kraciasty sweter. Uścisnął każdemu dłoń.
- Wciąż jest pan w zarządzie ISETu? - spytała Joanna.
- Nie, odszedłem na emeryturę. Trochę zdziwiło mnie to zaproszenie. Pewnie przysłali z grzeczności. Chociaż nie otrzymałem żadnych szczegółów.
- A właśnie, to jest generał Harry Nesbit. On teraz rządzi ISETem. - Gareth przedstawił Joannie mężczyznę, który bardziej przypominał wilka morskiego niż szefa organizacji kosmicznej. Siwa broda, błysk w oku... Może kosmos nie różnił się tak bardzo od oceanu. - Służył kiedyś z moim ojcem.
- Bardzo mi miło – przywitała się Joanna.
- Niech pani na niego uważa. Podobno jedenastu na dziesięciu rudych jest fałszywych – rzucił generał i zaśmiał się donośnie.
Gareth chyba przywykł do jego poczucia humoru, bo nie wyglądał na urażonego. Generał dalej się śmiał, ale uspokoił się, gdy podeszła do niego kobieta w mundurze.
- Już przybył – szepnęła.
Generał od razu spoważniał.
- Przepraszam, czas na mnie.
Szybko poprawił sobie krawat, przeczesał włosy i wszedł na mównicę.
- Już proszę o uwagę – przemówił. - Bardzo dziękuję wam za przybycie. To tacy ludzie jak wy napędzają naszą cywilizację i zapewniam, że znaleźliście się tu nie bez przyczyny. Myślę jednak, że powinienem oddać głos gościowi, bez którego do tego spotkania by w ogóle nie doszło. To on stworzył projekt, który dzisiaj będziecie mieli okazję podziwiać. Pragnę powitać osobę, która jako pierwszy przedstawiciel obcej rasy postawiła stopę na naszej planecie. Oto ambasador Anahibi i błyskotliwy inżynier, Abzazabi Abzazab Abz.
Rozległy się głośne brawa, a bocznym wejściem, prowadzącym prosto na podest, wszedł nikt inny jak były członek załogi Odysei. Joannie prawie łezka się w oku zakręciła, gdy go ujrzała. Niegdyś nieśmiały chłopak, teraz ambasador. Abz nigdy nie wyglądał na równie pewnego siebie. Z uśmiechem uścisnął generałowi dłoń i zajął miejsce na mównicy. Jego srebrzysto-szary strój, w kroju przywodzący trochę na myśli Chiny, sprawiał, że tym bardziej nie dało się oderwać od Anahibianina wzroku. Joanna z rozdziawionymi ustami czekała na to, co powie.
- Drodzy Ziemianie, gdyby nie wasza pomoc, mój świat czekałaby całkowita zagłada – powiedział płynnym angielskim. - Od dawna zastanawiałem się nad tym, jak wam się odwdzięczyć, i stworzyłem pewien projekt. Kosztował mnie on sporo pracy i zaangażowania z waszej strony, ale myślę, że wszyscy będą zadowoleni z efektów. Zapraszam za mną.
Abz poprowadził gości do bocznego wejścia. Wielu z nich szeptało między sobą, zachodząc w głowę, co będzie dane im zobaczyć. Joanna milczała, ale nachodziło ją wiele myśli. Napięcie towarzyszące oczekiwaniu zaczynało robić się nieznośne.
Po przejściu szerokiego korytarza goście wreszcie trafili do hangaru, a tam czekała na nich niespodzianka.
- Oto Spacediver, pierwszy okręt kosmiczny zbudowany ludzką ręką. - Abz z dumą wskazał na statek.
Joanna wypiła duszkiem swojego szampana. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Statek był ogromny. Pomieściłby chyba nawet setkę ludzi. Do tej pory widywała takie tylko w filmach science fiction. Nie znała co prawda szczegółów technicznych, ale maszyna wyglądała monumentalnie. Bardziej topornie niż te piękne opływowe statki kosmiczne z serialów, ale jak na dzieło ludzkie, niesamowicie. Maszyna miała białe poszycie, nie licząc napisu „Spacediver” na boku. Cztery wielkie silniki z tyłu na pewno dawały wielki odrzut.
- Trochę głupia nazwa, co? - rzucił Gareth, ale Joanna go nie słuchała. Wciąż wpatrywała się w statek.
Po oficjalnym spotkaniu przyszedł czas na to prywatne, w kwaterze Garetha. Dopiero teraz przyjaciele mogli swobodnie porozmawiać.
- Na tę okazję przygotowałem lepszego szampana – powiedział podpułkownik i otworzył butelkę.
Korek wystrzelił, a nastroje nie różniły się bardzo od tych panujących w sylwestrową noc.
- Za ISET! - przemówił Gareth.
Po wzniesionym toaście przez chwilę wszyscy stali w milczeniu i patrzyli się na siebie, jakby chcąc nadrobić ten cały czas, gdy nie mogli się widzieć.
- Za nasz zespół – dodała Joanna wznosząc drugi toast.
- Za nasz zespół - zawtórowała jej reszta.
Potem Joanna się zaśmiała. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to dzieję się naprawdę.
- Nie wiem, kogo pierwszego zamordować za to, że nie dawał znaku życia – zachichotała. - Masz już te trzy żony, Abz?
- Nie, dalej kawaler. Wybredny jestem.
- Po tym, co zrobiłeś dla swojej planety, to musisz mieć powodzenie – zauważył Chen.
- I to jeszcze jakie – zaśmiała się Hilda. - Ale on woli swoje maszyny.
- Nie że maszyny, tylko czasu nie było – zaprotestował Abz.
- Ja tam zdążyłam się ochajtać. Przepraszam, że nie mogłam was zaprosić – zwróciła się Hilda do reszty.
- Zrobi się kiedyś poprawiny – rzucił Gareth i dopił szampana.
Wszyscy usiedli i zamiast rozmawiać o bzdurach, zdali sobie sprawę, że marzą o kolejnej przygodzie.
- Ten statek... Czy to oznacza, że będziemy kontynuować, co zaczęliśmy? - spytała Joanna.
- O tak, będziemy kontynuować, i to na znacznie większą skalę – odparł Gareth uradowany. - A wy będziecie kręgosłupem tego całego projektu. Bez was w ogóle go sobie nie wyobrażam.
- Ale ten statek jest ogromny! - Joanna wciąż nie mogła wyjść z podziwu.
- Jest przewidziany na załogę składającą się z dziewięćdziesięciu sześciu osób. I ty w tym odegrasz bardzo ważną rolę, Asiu, bo chcę, żebyś stanęła na czele całego zespołu naukowców. Chcę żebyś sama wybrała najlepszych i skompletowała mi pełną listę uczonych, którzy z nami polecą.
Joanna niemalże zachłysnęła się szampanem.
- Zwariowałeś? To zbyt wielka odpowiedzialność. Nie mam takiego doświadczenia – zaprotestowała.
- Generał zaakceptował moją propozycję. W moich oczach jesteś jedyną osobą, która powinna się tego podjąć.
Stwierdzenie Garetha wywołało w Joannie mieszane uczucia. Bardzo jej schlebiało, ale też przerażało ją.
- Nie wiem, czy się do tego nadaję.
- Ja i generał skompletujemy militarną część załogi. Ty skompletujesz cywilną. I tak właśnie ma być. Będziemy się razem uzupełniać. Jak ja potrafię, to ty też.
Joanna dostała wypieków na twarzy, nawet nie wiedziała, co powiedzieć.
- Pomożemy ci jakby co – zapewnił ją Chen. - Na twoim miejscu bym się zgodził.
- Tylko pamiętajcie, że dwa miejsca w załodze rezerwuję dla swoich ludzi. To polecenie mojego prezydenta – oznajmił Abz.
- Czemu ty nie jesteś prezydentem? - zdziwiła się Joanna. - Praktycznie ocaliłeś swój świat.
- Dostałem taką propozycję, ale ją odrzuciłem. Gdybym został prezydentem, nie mógłbym polecieć z wami – wyznał kosmita i choć pochodził z mroźnej planety, bez problemu ogrzał tym stwierdzeniem serca swych przyjaciół.
Marzenia się spełniają. Z reguły te mniejsze, a czasami zdarza się, że po tych mniejszych spełni się to większe. Jednak w przypadku Joanny było odwrotnie. Najpierw dokonała czegoś, o czym ludzkość śniła od lat, a teraz, gdy jej życie wróciło do normy, zrealizowała jeden ze swych mniejszych celów, czyli wydała książkę popularnonaukową. „Napędy gwiezdne – możliwe czy niemożliwe?” sprzedawała się nieźle jak na polskie warunki. Nie wystarczało to na jedyne źródło utrzymania, ale Joanna nie narzekała.
W empiku zebrała się grupka czytelników. Przez chwilę Joanna martwiła się, że nikt nie przyjdzie na podpisywanie książek, ale jednak powstała godziwa kolejka. Na pewno każdy polski naukowiec uznałby to za sukces.
- Serio pani uważa, że to wszystko jest możliwe, czy to tylko taki chwyt pod publikę? - spytał jeden młody człowiek, któremu Joanna właśnie pisała dedykację.
- We wszechświecie wszystko jest możliwe – odparła z uśmiechem uczona.
- Proszę pani, proszę pani! - Nagle jeden chłopak z obsługi podbiegł do stoiska z komórką w dłoni. - Dzwoni i dzwoni. Może to coś ważnego? - Podał Joannie telefon.
- Tak? - odebrała kobieta.
Jej mina wskazywała na to, że rzeczywiście musi chodzić o coś bardzo ważnego.
- Przepraszam na chwilę – rzuciła i odeszła na zaplecze.
Wiosna w górach Sierra Nevada zachwycała turystów, ale nie studentów Chena, którzy mieli inne rzeczy do roboty niż napawanie się pięknym kwieciem i listowiem. Prowadzeni ścieżką przez swego mentora, nigdy nie wiedzieli, kiedy czeka ich kolejne zadanie. Mieli jednak przeczucia. Gdy Chen zatrzymał się obok niewielkiej szarej skały, wiedzieli już, co powie.
- Proszę to zbadać i wyciągnąć wnioski – polecił.
Był ciekaw, czy ktoś przejrzy jego mały podstęp. Pamiętał, kiedy jeszcze jako student pierwszego roku dostał dokładnie to samo zadanie od swojego wykładowcy. Jako jedyny nie dał się nabrać. Teraz obserwował, jak jego studenci dłubią w skale młotkami, polewają ją roztworem kwasu solnego i próbują cokolwiek wykombinować.
- No dobrze, mieliście wystarczająco czasu. Ma ktoś jakieś pomysły? - spytał.
Kilka osób podniosłą rękę.
- Richardson – wytypował Chen.
- Skała osadowa, wapienna – odparł chłopak, licząc na pochwałę, ale profesor zachował kamienną twarz.
- Carter?
- Są w niej ślady skamieniałości – oznajmił inny młodzieniec.
- Doprawdy? Pokaż?
Chłopak trochę niepewnie podał Chenowi odłupany kawałek skały. Ten pooglądał go chwilę i oddał studentowi, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Jakieś inne pomysły?
Studenci próbowali jeszcze coś kombinować, ale tym razem nikt nie wykazał się błyskotliwością.
- Źle, źle, źle... Czekam na właściwą diagnozę – powiedział profesor, a studenci milczeli, więc w końcu dał za wygraną. - Odpowiedź brzmi: kupa wylanego cementu. Idziemy dalej.
Chen ruszył ścieżką przed siebie, a studenci za nim. Niektórzy wyglądali na sfrustrowanych, innym spodobał się dowcip profesora i śmiali się między sobą. Wesołe pogaduszki przerwał dzwonek telefonu komórkowego.
- Słucham – odebrał Chen i po chwili rozszerzył oczy. - Co takiego? Tak... mam czas. - Na chwilę opuścił słuchawkę. - Na dziś koniec zajęć! - ogłosił.
Anahibi była światem bardziej złożonym, niż mogłoby się to z pozoru zdawać. Podobnie jak na Ziemi, poza nacjami, które osiągnęły wysoki poziom cywilizacyjny, choć nadwyrężony przez kataklizm, istniały również ludy prymitywne, niczym Indianie z amazońskiej dżungli czy Aborygeni. Ci jednak zamieszkiwali mroźne, skute lodem tereny, na których tylko najsilniejsze osobniki mogły przetrwać. Być może dzięki swym unikatowym cechom, niektóre z tych plemion były odporne na wirusa. Hilda już od dłuższego czasu wiedziała, że istnieje gen, który uniemożliwia zachorowanie, bo nie wszyscy Anahibianie zostali dotknięci dziwną chorobą. Wciąż jednak nie ustaliła zależności między odpornymi osobami i szukała odpowiedzi w najmniej gościnnych częściach planety.
Droga do wioski wiodła przez zamieć i morze bieli. Na szczęście pociemniałe niebo chroniło przed ślepotą śnieżną. Panowały tu ekstremalnie niskie temperatury, ale przez ostatnie dwa lata Hilda zdążyła przywyknąć do trudnych warunków. Towarzyszył jej przewodnik, będący również tłumaczem. Podobnie jak na Ziemi na Anahibi istniało wiele języków i dialektów. Zaś prymitywne ludy nie posiadały chipów, więc obecność tłumacza była konieczna.
Wioska przypominała trochę osady Eskimosów, ze śnieżnymi konstrukcjami typu igloo. Wkrótce do przybyszów podszedł mężczyzna, który najwyraźniej był tutaj kimś ważnym, bo nosił majestatyczne białe futro, którego długi tren wlókł się za nim po śniegu. Wszyscy tutaj ubierali się na biało, bo takiej barwy była większość zwierząt, przez co łatwo wtapiali się tło.
- Powiedz, że jeśli nam pomogą, dostaną w zamian jedzenie i leki – rzekła Hilda do przewodnika, z zimna przestępując z jednej nogi na drugą.
Tłumacz dokładnie wyjaśnił, o co chodzi. Mężczyzna zadał parę pytań, coś skomentował, po czym ukłonił się.
- Zgodził się. Powiedział, że możemy zacząć od jego rodziny – wytłumaczył przewodnik.
Cała trójka udała się do największego igloo. W środku, przy niewielkim blasku zapalonego tłuszczu, siedziały dwie kobiety i grupka dzieci. Najmłodsze z nich, tulone przez matkę, nie mogło mieć nawet roku, najstarsze dziecko miało może dwanaście lat w przeliczeniu na ludzkie.
- Powiedz im, że to nie będzie bolało i zajmie tylko chwilkę – rzekła Hilda, otwierając apteczkę.
Pobrała krew kobietom, mężczyźnie i najstarszym dzieciom. Następnie udało jej się powtórzyć zabieg u kilku innych rodzin. Jak na razie wyprawa okazała się owocna i pozwoliła zebrać sporo danych. Pozostawała kwestia, czy ich analiza pozwoli wyciągnąć jakieś pożyteczne wnioski.
Od wioski do bazy nie było daleko, ale i tak Hilda zdążyła bardzo zziębnąć. Gdy wreszcie dotarła do ogrzewanego namiotu, poczuła ulgę. Przeciętny Ziemianin pewnie i tak by w nim zmarzł, ale Hilda była zahartowana duchem i ciałem.
W środku czekał na nią Ib. Ucałowała go i postawiła apteczkę na stoliku.
- Napijmy się czegoś ciepłego – zaproponowała. - Udało się zdobyć dużo próbek, ale ziąb niewyobrażalny.
- Dzwonił Abz. Powiedział, żebyśmy się pakowali. Zakończył projekt – oznajmił Ib z poruszeniem.
Podobne poruszenie wykazała Hilda.
- Jak to? TEN projekt?
- Tak.
- Ale przecież tutaj jest jeszcze tyle do zrobienia. Nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego i wyjechać.
- Skarbie... - Ib ujął kobietę za ramiona i spojrzał jej prosto w oczy. Zaś ona, ilekroć widziała niesamowity błękit jego tęczówek, czuła że cała mięknie. - Zrobiłaś już bardzo dużo. Myślę, że poradzimy sobie jakiś czas bez ciebie.
Trudno było powiedzieć, czego Gareth dokładnie od niej chciał. Załatwił jej bilet na samolot, miejsce w hotelu i samochód z kierowcą. Bardzo hojnie, ale prawdziwego celu tego wszystkiego nie zdradził. Twierdził, że to niespodzianka. Powiedział jej tylko, żeby sobie załatwiła jakąś elegancką sukienkę. Jednak udało mu się zaciekawić Joannę na tyle, że postępowała zgodnie z instrukcjami. Ubrała czerwoną, dość prostą kreację z niewielkim rozcięciem z tyłu, zrobiła sobie lekki makijaż, narzuciła płaszcz i wsiadła do samochodu. Kierowca zdawał się znać drogę, za to Joannę zastanawiało co robi w wyjściowej sukni na pustkowiach północnej Szkocji. Co raz bardziej oddalali się od zaludnionych miejsc. Dziewicze, niezasiedlone tereny rozciągały się tu na setki hektarów, a po drodze nie było żadnej tabliczki wskazującej na jakąkolwiek osadę w pobliżu. Gdzieś jednak musieli w końcu dojechać. I po dłuższym kluczeniu między lasami i łąkami oczom Joanny ukazał się ogromny hangar z kompleksem kilku budynków.
- To tutaj. - Kierowca wysadził kobietę.
Przed wejściem do budynku stało dwóch żołnierzy na warcie. Joanna o nic nie pytała, tylko weszła do środka i wkrótce poczuła się jak w czasie odprawy na lotnisku. Musiała przejść przez specjalną bramkę, dać się przeszukać, a następnie poproszono ją o odcisk palca na jakimś urządzeniu. Usłyszała szybkie „dziękuję” od ochrony, po czym wręczono jej do podpisania formularz klauzuli tajności. Kiedy wreszcie przeszła przez wszystkie zabezpieczenia, trafiła do holu, a tam na chwilę przystanęła i od razu rozpromieniała.
- Gareth!
Jak tylko ujrzała kolegę, pobiegła go uściskać. Nic się nie zmienił, nie licząc munduru. Dalej był tym samym sympatycznie wyglądającym rudzielcem o twarzy poczciwego wesołka.
- Twój mundur... Kiedyś był zupełnie inny – zauważyła.
- No, awansowałem na podpułkownika.
- Nie o to mi chodzi. To nie jest mundur brytyjskiego lotnictwa.
Zauważyła na piersi logo ISETu w kształcie galaktyki spiralnej.
- No tak... Opowiem ci wszystko, tylko wejdźmy do środka.
Gareth otoczył koleżankę ramieniem i razem przekroczyli wielkie szklane drzwi. Znaleźli się w dużej sali, wypełnionej eleganckimi gośćmi, wśród których znajdowało się wielu wojskowych. Na tyłach sali znajdował się podest do przemówień.
Do Joanny podszedł kelner z tacą pełną kieliszków szampana. Poczęstowała się nieco zdezorientowana. Spojrzała na Garetha. Dawno nie widziała go takiego eleganckiego. W granatowym mundurze było mu naprawdę do twarzy.
- ISET przekształcił się w międzynarodową organizację militarną – zaczął tłumaczyć Gareth. - Naszym głównym celem jest eksploracja kosmosu, czy może raczej przystawki do tej eksploracji. Oczywiście zatrudniamy też cywilów, dlatego tu jesteś.
- Powiedz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi, bo dłużej nie wytrzymam – błagała Joanna.
- Za chwileczkę się dowiesz. A na razie to pewnie chciałabyś jeszcze pogadać z paroma osobami.
Gareth dokądś ją prowadził i dopiero teraz zauważyła dokąd. Przed sobą miała Chena i Hildę. Lekarka również nosiła mundur ISETu, a informacja na plakietce wskazywała, że ma już stopień kapitana. Chen prezentował się dostojnie w czarnym garniturze i białej, rozpiętej pod szyją koszuli. Kiedyś spinał włosy w kucyk, teraz zaplótł je w długi warkocz, co wyglądało bardzo ciekawie i orientalnie. Hilda również zmieniła fryzurę. Włosy urosły jej trochę przez ostatnie dwa lata, więc upinała je w kok.
Przyjaciele wyściskali się nawzajem i zaczęli dyskutować o minionych latach. Odkąd ich drogi rozeszły się, na pewno wiele musiało się wydarzyć. Ktoś jednak przerwał im rozmowę.
- Ja jeszcze się nie przywitałem – przemówił profesor Peter Price.
Jak zwykle zamiast marynarki ubrał kraciasty sweter. Uścisnął każdemu dłoń.
- Wciąż jest pan w zarządzie ISETu? - spytała Joanna.
- Nie, odszedłem na emeryturę. Trochę zdziwiło mnie to zaproszenie. Pewnie przysłali z grzeczności. Chociaż nie otrzymałem żadnych szczegółów.
- A właśnie, to jest generał Harry Nesbit. On teraz rządzi ISETem. - Gareth przedstawił Joannie mężczyznę, który bardziej przypominał wilka morskiego niż szefa organizacji kosmicznej. Siwa broda, błysk w oku... Może kosmos nie różnił się tak bardzo od oceanu. - Służył kiedyś z moim ojcem.
- Bardzo mi miło – przywitała się Joanna.
- Niech pani na niego uważa. Podobno jedenastu na dziesięciu rudych jest fałszywych – rzucił generał i zaśmiał się donośnie.
Gareth chyba przywykł do jego poczucia humoru, bo nie wyglądał na urażonego. Generał dalej się śmiał, ale uspokoił się, gdy podeszła do niego kobieta w mundurze.
- Już przybył – szepnęła.
Generał od razu spoważniał.
- Przepraszam, czas na mnie.
Szybko poprawił sobie krawat, przeczesał włosy i wszedł na mównicę.
- Już proszę o uwagę – przemówił. - Bardzo dziękuję wam za przybycie. To tacy ludzie jak wy napędzają naszą cywilizację i zapewniam, że znaleźliście się tu nie bez przyczyny. Myślę jednak, że powinienem oddać głos gościowi, bez którego do tego spotkania by w ogóle nie doszło. To on stworzył projekt, który dzisiaj będziecie mieli okazję podziwiać. Pragnę powitać osobę, która jako pierwszy przedstawiciel obcej rasy postawiła stopę na naszej planecie. Oto ambasador Anahibi i błyskotliwy inżynier, Abzazabi Abzazab Abz.
Rozległy się głośne brawa, a bocznym wejściem, prowadzącym prosto na podest, wszedł nikt inny jak były członek załogi Odysei. Joannie prawie łezka się w oku zakręciła, gdy go ujrzała. Niegdyś nieśmiały chłopak, teraz ambasador. Abz nigdy nie wyglądał na równie pewnego siebie. Z uśmiechem uścisnął generałowi dłoń i zajął miejsce na mównicy. Jego srebrzysto-szary strój, w kroju przywodzący trochę na myśli Chiny, sprawiał, że tym bardziej nie dało się oderwać od Anahibianina wzroku. Joanna z rozdziawionymi ustami czekała na to, co powie.
- Drodzy Ziemianie, gdyby nie wasza pomoc, mój świat czekałaby całkowita zagłada – powiedział płynnym angielskim. - Od dawna zastanawiałem się nad tym, jak wam się odwdzięczyć, i stworzyłem pewien projekt. Kosztował mnie on sporo pracy i zaangażowania z waszej strony, ale myślę, że wszyscy będą zadowoleni z efektów. Zapraszam za mną.
Abz poprowadził gości do bocznego wejścia. Wielu z nich szeptało między sobą, zachodząc w głowę, co będzie dane im zobaczyć. Joanna milczała, ale nachodziło ją wiele myśli. Napięcie towarzyszące oczekiwaniu zaczynało robić się nieznośne.
Po przejściu szerokiego korytarza goście wreszcie trafili do hangaru, a tam czekała na nich niespodzianka.
- Oto Spacediver, pierwszy okręt kosmiczny zbudowany ludzką ręką. - Abz z dumą wskazał na statek.
Joanna wypiła duszkiem swojego szampana. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Statek był ogromny. Pomieściłby chyba nawet setkę ludzi. Do tej pory widywała takie tylko w filmach science fiction. Nie znała co prawda szczegółów technicznych, ale maszyna wyglądała monumentalnie. Bardziej topornie niż te piękne opływowe statki kosmiczne z serialów, ale jak na dzieło ludzkie, niesamowicie. Maszyna miała białe poszycie, nie licząc napisu „Spacediver” na boku. Cztery wielkie silniki z tyłu na pewno dawały wielki odrzut.
- Trochę głupia nazwa, co? - rzucił Gareth, ale Joanna go nie słuchała. Wciąż wpatrywała się w statek.
Po oficjalnym spotkaniu przyszedł czas na to prywatne, w kwaterze Garetha. Dopiero teraz przyjaciele mogli swobodnie porozmawiać.
- Na tę okazję przygotowałem lepszego szampana – powiedział podpułkownik i otworzył butelkę.
Korek wystrzelił, a nastroje nie różniły się bardzo od tych panujących w sylwestrową noc.
- Za ISET! - przemówił Gareth.
Po wzniesionym toaście przez chwilę wszyscy stali w milczeniu i patrzyli się na siebie, jakby chcąc nadrobić ten cały czas, gdy nie mogli się widzieć.
- Za nasz zespół – dodała Joanna wznosząc drugi toast.
- Za nasz zespół - zawtórowała jej reszta.
Potem Joanna się zaśmiała. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to dzieję się naprawdę.
- Nie wiem, kogo pierwszego zamordować za to, że nie dawał znaku życia – zachichotała. - Masz już te trzy żony, Abz?
- Nie, dalej kawaler. Wybredny jestem.
- Po tym, co zrobiłeś dla swojej planety, to musisz mieć powodzenie – zauważył Chen.
- I to jeszcze jakie – zaśmiała się Hilda. - Ale on woli swoje maszyny.
- Nie że maszyny, tylko czasu nie było – zaprotestował Abz.
- Ja tam zdążyłam się ochajtać. Przepraszam, że nie mogłam was zaprosić – zwróciła się Hilda do reszty.
- Zrobi się kiedyś poprawiny – rzucił Gareth i dopił szampana.
Wszyscy usiedli i zamiast rozmawiać o bzdurach, zdali sobie sprawę, że marzą o kolejnej przygodzie.
- Ten statek... Czy to oznacza, że będziemy kontynuować, co zaczęliśmy? - spytała Joanna.
- O tak, będziemy kontynuować, i to na znacznie większą skalę – odparł Gareth uradowany. - A wy będziecie kręgosłupem tego całego projektu. Bez was w ogóle go sobie nie wyobrażam.
- Ale ten statek jest ogromny! - Joanna wciąż nie mogła wyjść z podziwu.
- Jest przewidziany na załogę składającą się z dziewięćdziesięciu sześciu osób. I ty w tym odegrasz bardzo ważną rolę, Asiu, bo chcę, żebyś stanęła na czele całego zespołu naukowców. Chcę żebyś sama wybrała najlepszych i skompletowała mi pełną listę uczonych, którzy z nami polecą.
Joanna niemalże zachłysnęła się szampanem.
- Zwariowałeś? To zbyt wielka odpowiedzialność. Nie mam takiego doświadczenia – zaprotestowała.
- Generał zaakceptował moją propozycję. W moich oczach jesteś jedyną osobą, która powinna się tego podjąć.
Stwierdzenie Garetha wywołało w Joannie mieszane uczucia. Bardzo jej schlebiało, ale też przerażało ją.
- Nie wiem, czy się do tego nadaję.
- Ja i generał skompletujemy militarną część załogi. Ty skompletujesz cywilną. I tak właśnie ma być. Będziemy się razem uzupełniać. Jak ja potrafię, to ty też.
Joanna dostała wypieków na twarzy, nawet nie wiedziała, co powiedzieć.
- Pomożemy ci jakby co – zapewnił ją Chen. - Na twoim miejscu bym się zgodził.
- Tylko pamiętajcie, że dwa miejsca w załodze rezerwuję dla swoich ludzi. To polecenie mojego prezydenta – oznajmił Abz.
- Czemu ty nie jesteś prezydentem? - zdziwiła się Joanna. - Praktycznie ocaliłeś swój świat.
- Dostałem taką propozycję, ale ją odrzuciłem. Gdybym został prezydentem, nie mógłbym polecieć z wami – wyznał kosmita i choć pochodził z mroźnej planety, bez problemu ogrzał tym stwierdzeniem serca swych przyjaciół.
Gareth miał dużo
papierkowej roboty, ale dla Hildy znalazł chwilkę. Twierdziła, że
to ważne, więc zaprosił ją do swego gabinetu.
- Chodzi o załogę. Wciąż jej nie skompletowałeś, prawda? - spytała.
- Nie jestem jeszcze nawet w połowie. A o co chodzi?
Kobieta wyglądała na trochę zakłopotaną i niepewną, ale podjęła temat.
- Chciałabym zaproponować kandydaturę Iba – wyznała.
- Powód?
- Jest byłym wojskowym, dobrze wyszkolonym. Umie się posługiwać anahibiańską bronią. Potrzebujemy ludzi, którzy zapewniliby bezpieczeństwo załodze.
- Mi się jednak wydaje, że głównym powodem są twoje uczucia – wyjaśnił ze spokojem Gareth.
Hilda się zarumieniła.
- To pewnie też, ale ma wszelkie kwalifikacje, by móc dołączyć do załogi.
- Ja to wszystko rozumiem, ale... No nie wiem. Nie jestem zbyt przychylny parom w takich misjach. To może rzutować na wykonywane obowiązki.
- Ile ta misja ma trwać?
- Pół roku.
- I myślisz, że jak zamkniesz dziewięćdziesiąt sześć osób na jednym statku na pół roku, to nikt nikogo nie przeleci?
Tylko ze względu na długotrwałą przyjaźń Hilda mogła sobie pozwolić na taki ton przed oficerem wyższym rangą. Gareth nieco się zakłopotał. Faktem było, że nie mógł nieustannie kontrolować każdego aspektu życia tak wielkiej załogi.
- Pomijam fakt, że na Anahibi ja i Ib radziliśmy sobie w skrajnie trudnych sytuacjach – dodała jeszcze lekarka.
- No dobrze, zobaczę, co da się zrobić – westchnął Gareth.
- Chodzi o załogę. Wciąż jej nie skompletowałeś, prawda? - spytała.
- Nie jestem jeszcze nawet w połowie. A o co chodzi?
Kobieta wyglądała na trochę zakłopotaną i niepewną, ale podjęła temat.
- Chciałabym zaproponować kandydaturę Iba – wyznała.
- Powód?
- Jest byłym wojskowym, dobrze wyszkolonym. Umie się posługiwać anahibiańską bronią. Potrzebujemy ludzi, którzy zapewniliby bezpieczeństwo załodze.
- Mi się jednak wydaje, że głównym powodem są twoje uczucia – wyjaśnił ze spokojem Gareth.
Hilda się zarumieniła.
- To pewnie też, ale ma wszelkie kwalifikacje, by móc dołączyć do załogi.
- Ja to wszystko rozumiem, ale... No nie wiem. Nie jestem zbyt przychylny parom w takich misjach. To może rzutować na wykonywane obowiązki.
- Ile ta misja ma trwać?
- Pół roku.
- I myślisz, że jak zamkniesz dziewięćdziesiąt sześć osób na jednym statku na pół roku, to nikt nikogo nie przeleci?
Tylko ze względu na długotrwałą przyjaźń Hilda mogła sobie pozwolić na taki ton przed oficerem wyższym rangą. Gareth nieco się zakłopotał. Faktem było, że nie mógł nieustannie kontrolować każdego aspektu życia tak wielkiej załogi.
- Pomijam fakt, że na Anahibi ja i Ib radziliśmy sobie w skrajnie trudnych sytuacjach – dodała jeszcze lekarka.
- No dobrze, zobaczę, co da się zrobić – westchnął Gareth.
Podobnie jak Gareth,
Joanna spędzała teraz dużo czasu w biurze i przeglądała podania.
Nie był to nabór do zwykłej pracy. Tylko nieliczni otrzymali
informację o nowym przedsięwzięciu. Oczywiście w wersji
oficjalnej, czyli bez wspominania o odległych podróżach
kosmicznych. A jednak podań napłynęło mnóstwo i któreś trzeba
było wybrać.
Drzwi do biura się otworzyły i do środka wszedł Gareth. Uśmiechał się tajemniczo.
- To mnie przerasta. Nie wiem, kogo wybrać. Najchętniej zatrudniałbym ich wszystkich – westchnęła Joanna.
- Chodź ze mną na chwilę – powiedział podpułkownik, wciąż z tym samym osobliwym uśmiechem.
Joanna popatrzyła na niego niepewnie, ale wstała. Czyżby Gareth szykował kolejną niespodziankę? Na to wyglądało. Uczona poczuła się trochę jak w dniu, w którym zaprosił ją na prezentację Spacedivera. Ale na razie się nie odzywała. Posłusznie podążyła za kolegą, aż do kwatery gościnnej. Gareth pchnął drzwi, a za nimi stał Derks, tak jakby doskonale wiedział, że Joanna dokładnie teraz przyjdzie, i już na nią czekał. Zmienił się chyba najmniej ze wszystkich. Nawet kombinezon nosił wciąż ten sam.
- Witam – powiedział i nawet się uśmiechnął.
- O ja cię sunę – wymamrotała uczona. - Jak ty to robisz, że wszyscy przybywają na twoje zawołanie? - zwróciła się do Garetha.
- Z Derksem kontaktowałem się już jakiś czas temu, ale odrzucił propozycję. Jednak ostatnio sam się odezwał i zmienił zdanie – wyjaśnił oficer.
- Mój sióstr znalazł pracę i się usamodzielnił. Myślę, że nie jestem mu już potrzebny – stwierdził obcy. - Cieszę się, że wreszcie będziemy mogli podjąć współpracę. Brakowało mi przygód.
- Derks doskonale zna zamieszkane tereny naszej galaktyki. Będzie naszym przewodnikiem – wyjaśnił Gareth.
- No to kolejne miejsce w załodze mamy z głowy – rzekła uradowana kobieta.
Korytarzem szkockiej bazy ISETu kroczyło dwóch oficerów. Rozmawiali ze sobą i wyglądali na przyjaciół, ale na pierwszy rzut oka zdawali się kompletnie różni. Ten wyższy i zarazem młodszy wyglądał na około dwadzieścia pięć lat. Na plakietce widniał napis „por. Thomas McMahon”. Nawet z jego akcentu można było wywnioskować, że jest Szkotem. Był to młodzieniec bardzo postawny i silny, na co wskazywały jego szerokie barki. Jasne włosy obcięte miał krótko, oczy szare, a twarz o dość topornych rysach. Jego towarzysz był nieco mniejszej postury, ale za to starszy i wyższy rangą. Major Jonathan Clark wyglądał na zbliżonego wiekiem do Garetha, może odrobinę starszego. Na pewno nie mówił jak Szkot, prędzej jak Amerykanin. Jego wygląd zresztą wskazywał, że mógł mieć jakieś meksykańskie korzenie. Ciemna cera, zarost i czarne kręcone włosy sprawiały, że przypominał południowca. Twarz miał szczupłą, pociągłą, a oczy równie czarne jak włosy. Kiedy zaczęli zbliżać się do gabinetu Garetha, założył czapkę od munduru, a jego młodszy kolega poszedł w jego ślady.
- Mam nadzieję, że zrobimy dobre wrażenie – rzucił Szkot.
- Ostateczne słowo i tak należy do generała. A on nam ufa.
- Ale mimo wszystko wolałbym, by mój bezpośredni przełożony też mi ufał.
Zapukali, a gdy poproszono ich do środka, zasalutowali i przedstawili swoje nazwiska oraz rangę.
- Spocznij – powiedział Gareth. - Właściwie to obaj możecie wejść. Usiądźcie.
Podpułkownik przygotował sobie karty z danymi swoich rozmówców.
- Generał bardzo pochlebnie się o was wyrażał. Z tego co widzę, majorze, był pan kandydatem na pilota Odysei – Gareth zwrócił się do starszego z mężczyzn.
- Odbyłem kilka lotów próbnych. Byłem na pierwszym miejscu listy rezerwowej.
- Chyba nawet pana kojarzę. Podobno jest pan świetnym pilotem.
- Staram się dawać z siebie jak najwięcej, sir.
- Nawigacja w kosmosie bardzo różni się od nawigacji na Ziemi.
- Jestem tego świadom i przeszedłem odpowiednie szkolenia.
Tym razem Gareth spojrzał na młodszego mężczyznę.
- Jest pan młody, bardzo młody. Nie ukrywam, że trochę martwi mnie pański brak doświadczenia – stwierdził.
- Zdaję sobie sprawę, że być może nie mam zbyt wielu misji na koncie, ale wszystkie wykonywałem bezbłędnie – odparł młodzieniec.
- Widzę, że robi pan karierę w tempie ekspresowym. Do tej pory służył pan w marynarce, zgadza się? Pływał pan w łodziach podwodnych.
- To prawda, sir.
- Z oceanu w kosmos wiedzie daleka droga.
Drzwi do biura się otworzyły i do środka wszedł Gareth. Uśmiechał się tajemniczo.
- To mnie przerasta. Nie wiem, kogo wybrać. Najchętniej zatrudniałbym ich wszystkich – westchnęła Joanna.
- Chodź ze mną na chwilę – powiedział podpułkownik, wciąż z tym samym osobliwym uśmiechem.
Joanna popatrzyła na niego niepewnie, ale wstała. Czyżby Gareth szykował kolejną niespodziankę? Na to wyglądało. Uczona poczuła się trochę jak w dniu, w którym zaprosił ją na prezentację Spacedivera. Ale na razie się nie odzywała. Posłusznie podążyła za kolegą, aż do kwatery gościnnej. Gareth pchnął drzwi, a za nimi stał Derks, tak jakby doskonale wiedział, że Joanna dokładnie teraz przyjdzie, i już na nią czekał. Zmienił się chyba najmniej ze wszystkich. Nawet kombinezon nosił wciąż ten sam.
- Witam – powiedział i nawet się uśmiechnął.
- O ja cię sunę – wymamrotała uczona. - Jak ty to robisz, że wszyscy przybywają na twoje zawołanie? - zwróciła się do Garetha.
- Z Derksem kontaktowałem się już jakiś czas temu, ale odrzucił propozycję. Jednak ostatnio sam się odezwał i zmienił zdanie – wyjaśnił oficer.
- Mój sióstr znalazł pracę i się usamodzielnił. Myślę, że nie jestem mu już potrzebny – stwierdził obcy. - Cieszę się, że wreszcie będziemy mogli podjąć współpracę. Brakowało mi przygód.
- Derks doskonale zna zamieszkane tereny naszej galaktyki. Będzie naszym przewodnikiem – wyjaśnił Gareth.
- No to kolejne miejsce w załodze mamy z głowy – rzekła uradowana kobieta.
Korytarzem szkockiej bazy ISETu kroczyło dwóch oficerów. Rozmawiali ze sobą i wyglądali na przyjaciół, ale na pierwszy rzut oka zdawali się kompletnie różni. Ten wyższy i zarazem młodszy wyglądał na około dwadzieścia pięć lat. Na plakietce widniał napis „por. Thomas McMahon”. Nawet z jego akcentu można było wywnioskować, że jest Szkotem. Był to młodzieniec bardzo postawny i silny, na co wskazywały jego szerokie barki. Jasne włosy obcięte miał krótko, oczy szare, a twarz o dość topornych rysach. Jego towarzysz był nieco mniejszej postury, ale za to starszy i wyższy rangą. Major Jonathan Clark wyglądał na zbliżonego wiekiem do Garetha, może odrobinę starszego. Na pewno nie mówił jak Szkot, prędzej jak Amerykanin. Jego wygląd zresztą wskazywał, że mógł mieć jakieś meksykańskie korzenie. Ciemna cera, zarost i czarne kręcone włosy sprawiały, że przypominał południowca. Twarz miał szczupłą, pociągłą, a oczy równie czarne jak włosy. Kiedy zaczęli zbliżać się do gabinetu Garetha, założył czapkę od munduru, a jego młodszy kolega poszedł w jego ślady.
- Mam nadzieję, że zrobimy dobre wrażenie – rzucił Szkot.
- Ostateczne słowo i tak należy do generała. A on nam ufa.
- Ale mimo wszystko wolałbym, by mój bezpośredni przełożony też mi ufał.
Zapukali, a gdy poproszono ich do środka, zasalutowali i przedstawili swoje nazwiska oraz rangę.
- Spocznij – powiedział Gareth. - Właściwie to obaj możecie wejść. Usiądźcie.
Podpułkownik przygotował sobie karty z danymi swoich rozmówców.
- Generał bardzo pochlebnie się o was wyrażał. Z tego co widzę, majorze, był pan kandydatem na pilota Odysei – Gareth zwrócił się do starszego z mężczyzn.
- Odbyłem kilka lotów próbnych. Byłem na pierwszym miejscu listy rezerwowej.
- Chyba nawet pana kojarzę. Podobno jest pan świetnym pilotem.
- Staram się dawać z siebie jak najwięcej, sir.
- Nawigacja w kosmosie bardzo różni się od nawigacji na Ziemi.
- Jestem tego świadom i przeszedłem odpowiednie szkolenia.
Tym razem Gareth spojrzał na młodszego mężczyznę.
- Jest pan młody, bardzo młody. Nie ukrywam, że trochę martwi mnie pański brak doświadczenia – stwierdził.
- Zdaję sobie sprawę, że być może nie mam zbyt wielu misji na koncie, ale wszystkie wykonywałem bezbłędnie – odparł młodzieniec.
- Widzę, że robi pan karierę w tempie ekspresowym. Do tej pory służył pan w marynarce, zgadza się? Pływał pan w łodziach podwodnych.
- To prawda, sir.
- Z oceanu w kosmos wiedzie daleka droga.
Szkot wyglądał na
nieco zaniepokojonego słowami Garetha, ale starał się zachować
niewzruszony wyraz twarzy.
- Niestety dopiero zaczynamy eksplorować wszechświat, więc siłą rzeczy nie posiadamy czegoś takiego jak gwiezdna flota – rzekł żartobliwie podpułkownik. - Musimy rekrutować ludzi z innych oddziałów i nauczyć ich wszystkiego od podstaw. Potrzebuję łącznościowca. Jestem gotów dać panu szansę. Panu również, majorze. - Gareth zwrócił się do drugiego mężczyzny. - I nie ukrywam, że widzę pana jako kandydata na stanowisko pierwszego oficera.
- On nie może zostać pierwszym oficerem – oznajmił Abz niewzruszenie podczas popołudniowej herbaty z Garethem i Joanną. Brytyjskie nawyki szybko się rozprzestrzeniały.
Oficer popatrzył na albinosa z niedowierzaniem. Aż zastygł ze zdumienia z filiżanką w ręku.
- Nie może? Doprawdy? Zechcesz wprowadzić mnie w szczegóły? - spytał z sarkazmem.
- Mówiłem już, że dwie osoby w załodze to będą moi ludzie. Życzeniem mego prezydenta jest, by był wśród nich pierwszy oficer.
- Nie tak się umawialiśmy.
- Umawialiśmy się na dwóch ludzi. Nie ustalaliśmy na jakim stanowisku oni mają się znaleźć. Nie zapominaj, że bez Anahibian nie byłoby tego statku.
- Nie zapominaj, że bez nas...
- Przestań! - Joanna stanowczym głosem przerwała tę zażartą dyskusją.
Gareth westchnął i się opanował. Niewiele brakowało, a by przesadził. Odstawił filiżankę.
- Co to za osoba?
- Ma przybyć dzisiaj koło siódmej. Będziecie mogli porozmawiać. Moim zdaniem stanowi najlepszy wybór – zapewnił Abz.
Czasu dużo nie zostało, więc Joanna postanowiła poczekać z Garethem na przybycie nowego członka załogi. Ciekawiło ją, jaki on jest. Jeśli Abz uważał, że wybrał dobrze, to prawdopodobnie miał rację, jednak Gareth był sceptycznie nastawiony i wyglądał na podirytowanego. Nie lubił, kiedy ktoś mieszał mu w planach.
Gość w końcu przybył, ale nieco różnił się od wyobrażenia, które Joanna i Gareth sobie wyrobili.
- Przedstawiam wam Rinan Sumir – powiedział Abz, wprowadzając do pokoju swojego człowieka.
Jego człowiek okazał się Anahibianką o zniewalającej urodzie. Wyglądała na nieco starszą od Abza, ale to niczego jej nie ujmowało. Jej blade oblicze było perfekcyjne niczym twarz lalki. Długie przyciemnione rzęsy okalały fioletowe oczy. Brwi również zadawały się nie mieć naturalnego koloru. Czarne błyszczące włosy zaczesane w stylu Kleopatry kontrastowały z jej jasną skórą. Nosiła prosty, zielony kombinezon, spięty szerokim pasem. Można było śmiało powiedzieć, że jej wymiary zbliżały się do magicznego 90/60/90.
Kobieta położyła prawą rękę na piersi i skłoniła się anahibiańskim zwyczajem. Teraz to Joanna wyglądała na sceptycznie nastawioną. Nie spodziewała się kogoś tej płci, a już tym bardziej tej urody.
- Nie wygląda pani na Anahibiankę – rzekła.
- U was nie wynaleziono farb do włosów? - spytała z przekąsem kobieta.
Joanna musiała przyznać, że odezwała się trochę bez przemyślenia, ale to jej nie zniechęciło.
- Pani nazwisko również nie brzmi anahibiańsko.
- Bo nie należę do dominującej nacji.
I ta odpowiedź zdawała się całkiem logiczna. Joanna stwierdziła, że na razie lepiej będzie słuchać i obserwować.
- Jestem podpułkownik Gareth Carpenter, a to doktor Joanna Dunajewska – przemówił oficer.
- Wiem, Abz mi o was dużo opowiadał – rzekła ze spokojem Rinan.
- Za to o pani nie mówił praktycznie nic. Chciałbym wiedzieć, jakie ma pani kwalifikacje – odparł Gareth. Widać było, że jednak sceptycyzm go nie opuścił.
- Brałam udział w pierwszej załogowej misji do obcego układu gwiezdnego. Pilotowałam statki większe od tych, z którymi wy Ziemianie mieliście do tej pory do czynienia. Szkoliłam cały sztab nowych nawigatorów – przemówiła obca.
- To prawda. Rinan jest u nas legendą. To prawdziwy cud i szczęście, że przetrwała kataklizm – powiedział Abz.
- Niestety dopiero zaczynamy eksplorować wszechświat, więc siłą rzeczy nie posiadamy czegoś takiego jak gwiezdna flota – rzekł żartobliwie podpułkownik. - Musimy rekrutować ludzi z innych oddziałów i nauczyć ich wszystkiego od podstaw. Potrzebuję łącznościowca. Jestem gotów dać panu szansę. Panu również, majorze. - Gareth zwrócił się do drugiego mężczyzny. - I nie ukrywam, że widzę pana jako kandydata na stanowisko pierwszego oficera.
- On nie może zostać pierwszym oficerem – oznajmił Abz niewzruszenie podczas popołudniowej herbaty z Garethem i Joanną. Brytyjskie nawyki szybko się rozprzestrzeniały.
Oficer popatrzył na albinosa z niedowierzaniem. Aż zastygł ze zdumienia z filiżanką w ręku.
- Nie może? Doprawdy? Zechcesz wprowadzić mnie w szczegóły? - spytał z sarkazmem.
- Mówiłem już, że dwie osoby w załodze to będą moi ludzie. Życzeniem mego prezydenta jest, by był wśród nich pierwszy oficer.
- Nie tak się umawialiśmy.
- Umawialiśmy się na dwóch ludzi. Nie ustalaliśmy na jakim stanowisku oni mają się znaleźć. Nie zapominaj, że bez Anahibian nie byłoby tego statku.
- Nie zapominaj, że bez nas...
- Przestań! - Joanna stanowczym głosem przerwała tę zażartą dyskusją.
Gareth westchnął i się opanował. Niewiele brakowało, a by przesadził. Odstawił filiżankę.
- Co to za osoba?
- Ma przybyć dzisiaj koło siódmej. Będziecie mogli porozmawiać. Moim zdaniem stanowi najlepszy wybór – zapewnił Abz.
Czasu dużo nie zostało, więc Joanna postanowiła poczekać z Garethem na przybycie nowego członka załogi. Ciekawiło ją, jaki on jest. Jeśli Abz uważał, że wybrał dobrze, to prawdopodobnie miał rację, jednak Gareth był sceptycznie nastawiony i wyglądał na podirytowanego. Nie lubił, kiedy ktoś mieszał mu w planach.
Gość w końcu przybył, ale nieco różnił się od wyobrażenia, które Joanna i Gareth sobie wyrobili.
- Przedstawiam wam Rinan Sumir – powiedział Abz, wprowadzając do pokoju swojego człowieka.
Jego człowiek okazał się Anahibianką o zniewalającej urodzie. Wyglądała na nieco starszą od Abza, ale to niczego jej nie ujmowało. Jej blade oblicze było perfekcyjne niczym twarz lalki. Długie przyciemnione rzęsy okalały fioletowe oczy. Brwi również zadawały się nie mieć naturalnego koloru. Czarne błyszczące włosy zaczesane w stylu Kleopatry kontrastowały z jej jasną skórą. Nosiła prosty, zielony kombinezon, spięty szerokim pasem. Można było śmiało powiedzieć, że jej wymiary zbliżały się do magicznego 90/60/90.
Kobieta położyła prawą rękę na piersi i skłoniła się anahibiańskim zwyczajem. Teraz to Joanna wyglądała na sceptycznie nastawioną. Nie spodziewała się kogoś tej płci, a już tym bardziej tej urody.
- Nie wygląda pani na Anahibiankę – rzekła.
- U was nie wynaleziono farb do włosów? - spytała z przekąsem kobieta.
Joanna musiała przyznać, że odezwała się trochę bez przemyślenia, ale to jej nie zniechęciło.
- Pani nazwisko również nie brzmi anahibiańsko.
- Bo nie należę do dominującej nacji.
I ta odpowiedź zdawała się całkiem logiczna. Joanna stwierdziła, że na razie lepiej będzie słuchać i obserwować.
- Jestem podpułkownik Gareth Carpenter, a to doktor Joanna Dunajewska – przemówił oficer.
- Wiem, Abz mi o was dużo opowiadał – rzekła ze spokojem Rinan.
- Za to o pani nie mówił praktycznie nic. Chciałbym wiedzieć, jakie ma pani kwalifikacje – odparł Gareth. Widać było, że jednak sceptycyzm go nie opuścił.
- Brałam udział w pierwszej załogowej misji do obcego układu gwiezdnego. Pilotowałam statki większe od tych, z którymi wy Ziemianie mieliście do tej pory do czynienia. Szkoliłam cały sztab nowych nawigatorów – przemówiła obca.
- To prawda. Rinan jest u nas legendą. To prawdziwy cud i szczęście, że przetrwała kataklizm – powiedział Abz.
- Mimo to będę prosił o pełną dokumentację pani osiągnięć. A
na razie Abz pokaże pani jej kwaterę – rzekł oficer.
Rinan skłoniła się ponownie i opuściła salę z wyrazem twarzy, który od samego początku wizyty się nie zmieniał, czyli kompletnie niewzruszonym. Być może przez Joannę przemawiała zazdrość, ale już nie lubiła nowej członkini załogi. Nie ufała jej. Jakoś nie mogła uwierzyć, że we wszechświecie może istnieć taki chodzący ideał. W końcu niektóre kobiety umiały wykorzystywać swoje wdzięki do robienia kariery. Choć Joanna wątpiła, by takie sztuczki działały na Abza. Może go jednak przeceniła? W końcu wszyscy mężczyźni mieli swoje słabości.
- Lepiej żeby okazała się przewspaniała w swoim fachu, bo inaczej nogi mu z dupy powyrywam – rzuciła uczona.
Jednak się udało. Załoga składająca się z dziewięćdziesięciu sześciu osób została skompletowana. Nie obyło się bez trudów, ciężkich wyborów i niemiłych kompromisów, ale Spacediver był wreszcie gotów rozpocząć swoją wiekopomną misję.
Na sali zebrali się wszyscy członkowie załogi, gotowi, by wysłuchać kilku przemów, nim na dobre rozpoczną ciężką pracę. W szczegóły misji wdrażał ich Abz. To on najlepiej znał możliwości statku i z pomocą przyjaciół zaplanował całą trasę podróży.
- Wiecie już, że misja będzie trwała około pół roku – przemówił. - Część badań zostanie przeprowadzona w Drodze Mlecznej, część w galaktyce, z której pochodzę. Zaplanowanie najbardziej efektywnej trajektorii wymagało wielu obliczeń i wzięcia pod uwagę różnych czynników, ale się udało. - Wyświetlił na projektorze mapę części Drogi Mlecznej z zaznaczonymi różnokolorowymi punktami i strefami.
- Przepraszam, mam pytanie. - Jeden mężczyzna uniósł rękę do góry. - Jeśli Spacediver może zaginać czasoprzestrzeń, jak Odyseja, to nie lepiej byłoby po prostu wracać na Ziemię po każdej pomniejszej misji?
- Mądre pytanie – odparł Abz. - Niestety dużą rolę odgrywa tu wielkość. Odyseja była malutka w porównaniu ze Spacediverem. Stworzenie wystarczającego tunelu nie zabierało jakiejś niesamowitej ilości energii. Jednak w przypadku tego statku potrzebny jest o wiele większy tunel i nawet jeśli chcielibyśmy czerpać energię z pola magnetycznego gwiazdy, potrzebna jest tak ogromna ilość, że jej magazynowanie zajęłoby wiele tygodni. W pełni naładowana bateria wystarcza na jeden skok. Dlatego będziemy podróżować z prędkościami nadświetlnymi, co wbrew pozorom jest dużo bardziej wydajne. Ten napęd korzysta też z odrębnego źródła energii. Będziemy podróżować trasą, którą zaznaczyłem na mapie. - Abz wcisnął klawisz i wybrane punkciki zostały połączone liniami prostymi. - Przez ten czas będziemy ładować baterię potrzebną do skoku. Najpierw przelecimy przez mało znane rejony galaktyki, później wlecimy do zaludnionej strefy, którą nasz przewodnik dobrze kojarzy. Na czerwono zaznaczyłem miejsca, w których będziemy mogli uzupełnić zapasy. Gdy zakończymy misję w Drodze Mlecznej, przeskoczymy do mojej galaktyki. - Abz włączył kolejną mapkę. - Nie ukrywam, że ta część będzie trudniejsza i bardziej niebezpieczna, gdyż żaden przewodnik nam tu niestety nie pomoże. Po drodze jednak odwiedzimy Anahibi, gdzie również uzupełnimy zapasy. Jakieś pytania?
Pytań było wiele, głównie natury technicznej. Ludzie obawiali się, czy statek wytrzyma tak długą podróż. Abz jednak uspokajał i wspierał się całą swoją wiedzą na temat mechanizmów, które zresztą sam stworzył. Statek był sprawny i gotów ruszyć w rejs. Rejs, który miał zapoczątkować nową erę podboju kosmosu. Odyseja była zaledwie przygotowaniem, treningiem. Teraz przyszedł czas na prawdziwe wyzwanie.
Rinan skłoniła się ponownie i opuściła salę z wyrazem twarzy, który od samego początku wizyty się nie zmieniał, czyli kompletnie niewzruszonym. Być może przez Joannę przemawiała zazdrość, ale już nie lubiła nowej członkini załogi. Nie ufała jej. Jakoś nie mogła uwierzyć, że we wszechświecie może istnieć taki chodzący ideał. W końcu niektóre kobiety umiały wykorzystywać swoje wdzięki do robienia kariery. Choć Joanna wątpiła, by takie sztuczki działały na Abza. Może go jednak przeceniła? W końcu wszyscy mężczyźni mieli swoje słabości.
- Lepiej żeby okazała się przewspaniała w swoim fachu, bo inaczej nogi mu z dupy powyrywam – rzuciła uczona.
Jednak się udało. Załoga składająca się z dziewięćdziesięciu sześciu osób została skompletowana. Nie obyło się bez trudów, ciężkich wyborów i niemiłych kompromisów, ale Spacediver był wreszcie gotów rozpocząć swoją wiekopomną misję.
Na sali zebrali się wszyscy członkowie załogi, gotowi, by wysłuchać kilku przemów, nim na dobre rozpoczną ciężką pracę. W szczegóły misji wdrażał ich Abz. To on najlepiej znał możliwości statku i z pomocą przyjaciół zaplanował całą trasę podróży.
- Wiecie już, że misja będzie trwała około pół roku – przemówił. - Część badań zostanie przeprowadzona w Drodze Mlecznej, część w galaktyce, z której pochodzę. Zaplanowanie najbardziej efektywnej trajektorii wymagało wielu obliczeń i wzięcia pod uwagę różnych czynników, ale się udało. - Wyświetlił na projektorze mapę części Drogi Mlecznej z zaznaczonymi różnokolorowymi punktami i strefami.
- Przepraszam, mam pytanie. - Jeden mężczyzna uniósł rękę do góry. - Jeśli Spacediver może zaginać czasoprzestrzeń, jak Odyseja, to nie lepiej byłoby po prostu wracać na Ziemię po każdej pomniejszej misji?
- Mądre pytanie – odparł Abz. - Niestety dużą rolę odgrywa tu wielkość. Odyseja była malutka w porównaniu ze Spacediverem. Stworzenie wystarczającego tunelu nie zabierało jakiejś niesamowitej ilości energii. Jednak w przypadku tego statku potrzebny jest o wiele większy tunel i nawet jeśli chcielibyśmy czerpać energię z pola magnetycznego gwiazdy, potrzebna jest tak ogromna ilość, że jej magazynowanie zajęłoby wiele tygodni. W pełni naładowana bateria wystarcza na jeden skok. Dlatego będziemy podróżować z prędkościami nadświetlnymi, co wbrew pozorom jest dużo bardziej wydajne. Ten napęd korzysta też z odrębnego źródła energii. Będziemy podróżować trasą, którą zaznaczyłem na mapie. - Abz wcisnął klawisz i wybrane punkciki zostały połączone liniami prostymi. - Przez ten czas będziemy ładować baterię potrzebną do skoku. Najpierw przelecimy przez mało znane rejony galaktyki, później wlecimy do zaludnionej strefy, którą nasz przewodnik dobrze kojarzy. Na czerwono zaznaczyłem miejsca, w których będziemy mogli uzupełnić zapasy. Gdy zakończymy misję w Drodze Mlecznej, przeskoczymy do mojej galaktyki. - Abz włączył kolejną mapkę. - Nie ukrywam, że ta część będzie trudniejsza i bardziej niebezpieczna, gdyż żaden przewodnik nam tu niestety nie pomoże. Po drodze jednak odwiedzimy Anahibi, gdzie również uzupełnimy zapasy. Jakieś pytania?
Pytań było wiele, głównie natury technicznej. Ludzie obawiali się, czy statek wytrzyma tak długą podróż. Abz jednak uspokajał i wspierał się całą swoją wiedzą na temat mechanizmów, które zresztą sam stworzył. Statek był sprawny i gotów ruszyć w rejs. Rejs, który miał zapoczątkować nową erę podboju kosmosu. Odyseja była zaledwie przygotowaniem, treningiem. Teraz przyszedł czas na prawdziwe wyzwanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz