Rozdział V -
„Zmiana planów”
- Opowiedz mi coś o tej planecie Olik – zwrócił się Gareth do Derksa, otwierając puszkę bezalkoholowego piwa. Wolał rozmawiać w zaciszu swojej kajuty niż na mostku.
- Żyje tam jedna z najstarszych znanych nam cywilizacji, choć pod względem technicznym nie przewyższa pozostałych. Dominująca nacja jest o tyle ciekawa, że u tamtejszych kobiet wykształciły się spore zdolności parapsychiczne. Toteż panuje tam silny matriarchat.
- Powinienem się bać? - spytał półżartem Gareth.
- Ależ skąd, to bardzo przyjazne społeczeństwo. Mają swoje wewnętrzne problemy, ale do obcych zawsze byli nastawieni pokojowo. To dobra okazja, żeby zawiązać nowy sojusz. - Derks odgarnął włosy z czoła.
- To dobrze, bo mam już dosyć tych skalnych pustkowi i zbierania mikrobów z wody. - Gareth postawił puszkę na stoliku, tuż obok figurki Lary Croft.
- Na Oliku na pewno nie będziecie się nudzić. Choć ostrzegam, pilnie strzegą niektórych tajemnic, więc zbytnia wścibskość też nie jest mile widziana.
- Wkręcimy im jakiś bajer i będzie dobrze – zaśmiał się Gareth, ale widząc posępną minę Derksa doszedł do wniosku, że ten chyba zbyt poważnie traktuje jego słowa. - Żartowałem – skwitował.
Ponieważ w tym momencie więcej informacji nie potrzebował, dowódca odprawił swego konsultanta i udał się na mostek. Należało przygotować się do wkroczenia w zamieszkałe terytoria.
Planeta Olik nie należała do najpiękniejszych, ale i tak zachwyciła ziemskich, i nie tylko, podróżników. W jednej sekundzie stali się najważniejszymi osobami na tym odległym globie. Mieli okazję poznać władców dominującej nacji, nawiązać stosunki dyplomatyczne na najwyższym szczeblu, stać się reprezentantami całej ludzkości. Aż dziw, że niedługo później mogli się poczuć jak zwykli turyści. Oczywiście pracy też nie brakowało, ale każdy prędzej czy później dostał przepustkę.
Zadziwiające, że w miejscu tak odległym i innym od Ziemi podróżnicy mogli też poczuć się bardzo swojsko. Mieszkańcy Olika prawie niczym nie różnili się od ludzi, gdyż pochodzili od tych samych przodków, zwanych Pierwszymi. Co prawda budownictwo odbiegało mocno od ziemskiego, gdyż tutaj wiatr wiał tylko w jednym kierunku, a słońce tkwiło w stałym punkcie. Stąd wszystkie domy miały spadziste dachy od strony wietrznej, a okna nigdy nie zwracały się ku słońcu. Jednak istniały tu miasta i wsie, drogi i pojazdy napędzane silnikami. Szkoły i urzędy, sklepy i bary. Grupa załogantów Spacedivera usiadła w jednym z nich, a właściwie na dachu lokalu, pod wielobarwnymi płachtami. Lubiano tu kolory. Nawet naczynia na napoje nie były wykonane ze szkła, tylko z tworzywa podobnego do plastiku, przybierającego różne barwy, mieniącego się niczym tęcza. Może dlatego, że przeważała tu całkowicie czarna roślinność, a domy, choć różniły się kolorami, to w blasku czerwonego słońca wyglądały podobnie.
- Za wyprawę. - Kelly wzniosła toast.
Chen, Hilda oraz Ib zawtórowali jej, a po chwili i Derks się przyłączył, nieco bardziej oswojony z ludzkimi zwyczajami.
- Już się nie mogę doczekać zbadania tych skał, których dzisiaj nazbieraliśmy – powiedział Chen, z zachwytem obracając palcami z pozoru zwykły kamyk. - Szkoda tylko, że nie chcą nam pozwolić na eksplorację ciemnej strony.
- To niebezpieczne miejsce. Nie chciałbyś się natknąć na bandę dzikusów ludożerców – Derks założył nogę na nogę i oparł się o czerwoną ławę, rozkładając szeroko ramiona.
- Dzikusów ludożerców? - zaśmiał się Ib.
- To nie jest jakiś żarcik. To, że jedna część planety jest ucywilizowana, nie znaczy, że reszta też taka musi być. Zresztą, każda społeczność ma jakieś swoje tajemnice. Przybyliście tu jako badacze, ale też jako ambasadorzy swojego świata, więc nie próbujcie na siłę wtykać nosa tam, gdzie go sobie nie życzą.
- Derks ma rację. Najpierw trzeba zdobyć ich zaufanie, a dopiero potem węszyć. Jak nas polubią, to także podzielą się z nami wiedzą – zauważył Hilda i wypiła duszkiem resztę napoju.
Abz siedział na brzegu jeziora wielkości sporej wsi. Za plecami miał miasto, przed sobą dużą tarczę czerwonego karła, zawieszoną nieznacznie ponad majaczącymi w oddali górami. Zawsze w tym samym miejscu, przez wieki. Nic dziwnego, że wszystkie czubki czarnych roślin kierowały się nieprzerwanie tylko w tę jedną stronę. W kierunku wiecznego zachodu słońca, które odbijało się w lekko pofalowanej tafli wody.
- Nie bawisz się ze swoimi ludzkimi przyjaciółmi? - Abz usłyszał za plecami głos kobiety, którą dobrze znał.
Nawet nie musiał odwracać się w jej stronę.
- Wiesz dobrze, że jak jestem na tropie genialnego odkrycia, to potrzebuję chwili spokoju, żeby wszystko sobie w głowie poukładać – wyjaśnił ze spokojem, bawiąc się kamykiem.
- A na tropie jakiegoż to odkrycia jesteś? - Rinan stanęła w końcu przed nim.
- Coś, nad czym pracuje Iku. Nieważne, i tak by cię to nie zainteresowało.
- Och, a ty od razu, że nic mnie nie interesuje poza mną samą.
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Ale to pomyślałeś. Wiem, co myślisz, Abz.
Przez chwilę Rinan wpatrywała się w niego, po czym zdjęła buty i skarpety, podwinęła nogawki i weszła po kostki do wody.
- Zimna – stwierdziła.
- Dla ciebie jest zimna. Chyba przywykłaś do równikowych tropików – stwierdził Abz i wrzucił kamyk do wody.
Jakby chcąc wyprowadzić go z błędu, Rinan zdjęła całą resztę ubrania i zanurzyła się w odmętach. Popływała chwilę, skinęła na Abza, zachęcając go, by dołączył, ale ten nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego.
Kobieta wynurzyła się z wody i znowu stanęła naprzeciw swego towarzysza. Trochę prowokacyjnie, ale nawet jej nad wyraz atrakcyjne kształty zdawały się nie robić wrażenia na koledze. Rinan westchnęła i usiadła obok niego.
- Podoba mi się tu. Nasza rasa powinna szukać podobnej planety, żeby się na niej osiedlić – zauważyła.
- Nasza ci już nie wystarczy?
- Nasza zamieni się wkrótce w wielką bryłę lodu.
- Damy sobie radę.
Beznamiętna rozmowa urwała się nagle. Ale Rinan to najwyraźniej nie przeszkadzało, bo przysunęła się bliżej do Abza, a jej usta prawie zetknęły się z jego uchem.
- Nie lubisz mnie, prawda? - szepnęła. - To czemu wcieliłeś mnie do załogi?
- Lubienie nie ma tu nic do rzeczy. Jesteś najlepsza w swoim fachu.
I znowu cisza, i znowu niewygodna bliskość.
- Zmieniłam się od tamtego czasu. - Rinan prawie przywarła do swego towarzysza.
Abz wstał.
- Zapomnij, to nie wróci – rzekł oschle. - Idę bawić się ze swoimi ludzkimi przyjaciółmi – oznajmił i tak zrobił.
Planeta Olik nie była zupełnie ponura. Park miejski wyglądał przepięknie. Bez wątpienia sprowadzono tu rośliny z wielu innych światów. Może brakowało trochę zieleni, ale za to przedziwne odmiany krzewów cieszyły oczy żółtymi, pomarańczowymi, a nawet niebieskimi i fioletowymi barwami. Zaś znajdujących się tu kwiatów pozazdrościłby niejeden ziemski ogród botaniczny.
- Czemu mnie tu zabrałeś? - spytała Joanna Garetha, gdy zatrzymali się przy oczku wodnym.
Oficer wzruszył ramionami.
- Ładnie... mało osób... cisza, spokój... - rzucił.
- I przyprowadziłeś tu tylko mnie? - dodała z przekąsem kobieta.
- Jak widać. - Gareth nie dał się wprowadzić w zakłopotanie.
- Dalej jesteś pewien, że trzymasz się naszej umowy?
- A robię coś niewłaściwego?
W głębi duszy Joanna chciała usłyszeć „pieprzyć umowę”, ale wiedziała, że to przysporzyłoby tylko problemów. Nie mogła jednak oderwać wzroku od swego rozmówcy ani powstrzymać uśmiechu.
- Prawdę powiedziawszy, choć zabrzmi to dziwnie... - Gareth zawahał się i westchnął. – Chciałbym już wrócić do domu.
Rzeczywiście, zabrzmiało to dziwnie. Joanna rozszerzyła oczy ze zdumienia.
- Dlaczego? - spytała niepewnie.
Przez moment Gareth wyglądał na naprawdę zawstydzonego.
- Bo wtedy nie będę się musiał przejmować umową – wyznał z wracającą pewnością siebie.
- Ale... dalsze projekty... wyprawy...
- Wystarczy mi już wypraw... Jak tak dalej pójdzie, to całe życie minie, a ja... - przełknął ślinę – będę zgorzkniałym samotnikiem.
Przez chwilę Joanna nie odzywała się, tylko obserwowała towarzysza z zaskoczeniem i nieukrywanym poruszeniem.
- Chcesz powiedzieć, że... - urwała.
- Chcę spróbować. Tylko spróbować. Jak wrócimy. Nic nie musisz z tego wyjść. I jak nie będziesz chciała, to w porządku... Ale czemu by nie spróbować?
- Chciałabym... spróbować... Jak wrócimy – wydukała Joanna.
Trwali w ciszy i bezruchu, póki Gareth nie musnął ustami warg towarzyszki. Objął ją jedną ręką i położył brodę na jej ramieniu.
- Poczekaj tu chwilę – powiedział i pobiegł gdzieś nagle.
Joanna stała osłupiała, obserwując znikającą za zaroślami sylwetkę. Przez jej umysł pędziło mnóstwo szalonych myśli, ale zostały przerwane przez jedno muśnięcie ramienia. Podróżniczka podskoczyła jak oparzona i odwróciła się. Miała przed sobą kobietę odzianą w żółtą suknię, z twarzą zasłoniętą chustą tegoż koloru. Najbardziej jednak uwagę Joanny przykuło niebywale przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.
Początkowo Gareth chciał kupić Joanne jakiś symboliczny prezent na znak ich pojednania, ale uświadomił sobie, że przecież nie jest w posiadaniu tutejszej waluty. Jednak przyszedł mu do głowy inny pomysł. Mógł zerwać jakiś kwiat z parku, pytanie tylko, czy nie było to karalne. Gareth rozejrzał się dookoła, upewnił się, że nikt nie patrzy i chyłkiem urwał kwiat o dużych, fioletowych płatkach i czarnej łodydze. Pobiegł z powrotem do swej towarzyszki.
Nad oczkiem wodnym nie było nikogo poza grupką tubylców. Gareth przebiegł jeszcze wkoło, zaniepokojony. Nic. Ruszył w jedną z dróżek, potem w kolejną i... wreszcie ją ujrzał. Joanna siedziała na ławce. Gareth odetchnął z ulgą i podbiegł do niej. Wręczył jej kwiat z głupim uśmiechem. Joanna spojrzała na niego, wyraźnie rozkojarzona.
- Wszystko gra? - spytał niepewnie oficer.
- Wszystko gra. - Kobieta uśmiechnęła się nagle i przyjęła kwiat. - Dziękuję.
Abz siedział w maszynowni na krześle, trzymając ramiona na jego oparciu. W skupieniu i wyczekiwaniu wpatrywał się przed siebie, choć nie znajdowało się tam nic interesującego. Na razie nic. Miało się dopiero pojawić. Czy raczej miał się pojawić. Zamiast jednak przed oczami Abza, Iku zmaterializował się za jego plecami. Nie poszło dokładnie zgodnie z planem, ale młodszy Anahibianin i tak popadł w dziki zachwyt i aż podskoczył.
- To działa! Działa! - wykrzyknął. - Precyzyjność wymaga jeszcze dopracowania, ale... na święte lodowce, wynaleźliśmy sprawny teleporter! I to dzięki tobie!
- Zasługa jest przede wszystkim twoja. - Abz również się ucieszył i i wyściskał kolegę.
Cały ten euforyczny stan miał okazję zaobserwować Gareth, który akurat wszedł do środka.
- Widzę, że humory dopisują. Doskonale, tak trzymać. Dzisiaj wyruszamy – powiedział, także wyraźnie zadowolony i wyszedł równie szybko, co wszedł.
- Łał, pani Joanna ma chyba dobry wpływ na podpułkownika. Cały dzień z nią spędził – stwierdził niewinnie Iku.
Abz podrapał się po głowie.
Gdy Gareth wrócił do swojej kajuty, trochę się zdziwił, że zastał tam Joannę siedzącą na krześle. Nie żeby mu to przeszkadzało.
- Przyszłaś prywatnie czy służbowo? - spytał.
- Chciałam zasugerować zmianę trasy – odparła kobieta. Szybko pokazała mapę gwiazd na swym tablecie. - Skonsultowałam się z tutejszymi uczonymi, twierdzą, że na trasie, którą obraliśmy, nie ma zbyt wielu ciekawych planet. Za to, gdybyśmy polecieli tędy, trafilibyśmy na świat bardzo bogaty przyrodniczo i geologicznie. Nie nadłożymy też zbyt wiele drogi.
Zawziętość, z jaką to wszystko powiedziała Joanna, nieco zaniepokoiła Garetha, ale uznał, że naukowcy pewnie tak mają.
- Musiałbym to skonsultować z kilkoma osobami.
- Przekonaj ich!
Naprawdę jej zależy – pomyślał Gareth.
- Okej, ale wyluzuj trochę. To nie jest kwestia życia lub śmierci – podsumował.
Pomysł Joanny spotkał się z pozytywnym przyjęciem. Załoga uzupełniła zapasy i ruszyła w dalszą trasę. Na szczęście podróż do kolejnego przystanku nie trwała zbyt długo. Spacediver obecnie znajdował się w dość gęstym skupisku gwiazd, więc szykował się najintensywniejszy etap wyprawy.
Gdy statek wszedł na orbitę planety, a na ekranie ukazał się obraz, Gareth wiedział już, że warto było zaufać Joannie. Miał przed oczami świat równie błękitny, co Ziemia, z wyraźnymi zarysami zielonych kontynentów, choć bez jakichkolwiek oznak technologicznej cywilizacji. Dowódca napawał się widokiem, póki brutalnie nie przerwał mu dźwięk alarmu i wściekle migające czerwone światło.
- Doszło do poważnego uszkodzenia poszycia. Szybko tracimy powietrze – oznajmiła Joanna z dziwną beznamiętnością.
Dowódca zgłupiał. Nie poczuli nawet najmniejszego wstrząsu, więc nie rozumiał, jak mogło nagle dojść do tak poważnej awarii, zaś Joanna zdawała się aż nazbyt opanowana. Jednak w takich sytuacjach nie było czasu na dogłębne rozmyślania. Trzeba było działać szybko. Należało przyznać, że mieli ogromne szczęście w nieszczęściu, bo wszystko wydarzyło się tuż przed osiągnięciem celu, a nie w międzygwiezdnych czeluściach.
- Natychmiast uruchomić sekwencję lądowania awaryjnego – padł rozkaz dowódcy.
Kolejne minuty były niczym z horroru. Straszliwe turbulencje i nagły wzrost temperatury sprawiły, że Gareth w duchu odmówił modlitwę, przy okazji prosząc, by nie była to jego ostatnia. Nieustający dźwięk alarmu i błyskające światło tylko pogarszały sprawę. Bez wątpienia w obecnej chwili każda znajdująca się na pokładzie osoba kurczowo trzymała się czegoś, z duszą na ramieniu.
Pojazd wreszcie się zatrzymał, choć nie było to delikatne lądowanie. Co gorsza alarm nie ustępował.
- Wentylacja zewnętrzna nie działa! - krzyknęła Joanna.
Gareth zrobił ostatnią rzecz, jaka mu pozostała: ogłosił natychmiastową ewakuację. Na szczęście cała załoga została dokładnie przeszkolona, jak działać w takich sytuacjach, więc wszystko szło bardzo sprawnie. Dowódca wiedział, że kapitan statku winien zawsze schodzić z niego ostatni, więc zamiast rzucić się do ucieczki, upewniał się najpierw, czy wszystko przebiega jak należy. Jednak gdy odwrócił się, ku swemu przerażeniu zauważył, że Joanna leży bez ruchu na podłodze. Nie sądził, by było to spowodowane utratą tlenu, ale natychmiast wziął ją na ręce i ewakuował się z pozostałymi.
Wkrótce dało się poczuć powiem świeżego powietrza, a widok zieleni na zewnątrz dodawał sił. Niestety tym razem los okazał się wyjątkowo okrutny. Gdy tylko Gareth znalazł się poza statkiem, zdał sobie sprawę, że wraz ze swymi ludźmi padł ofiarą jakiegoś pokrętnego spisku. Otaczała ich armia nie mniejsza od jego własnej załogi. Wszyscy uzbrojeni w broń palną imponujących rozmiarów. Jedyny nieuzbrojony mężczyzna wyszedł na podest statku, jakby chcąc pokazać się wszystkim. Był młody i wysportowany. Nosił granatowy kombinezon termiczny, podobny do tego derksowego, ale zapięty pod samą szyją. Włosy miał czarne jak smoła, sterczące trochę na boki, ale cerę bladą. Po chwili dołączyła do niego kobieta o spiętych blond włosach, ubrana podobnie. Chyba trochę od niego starsza.
- Zdaję sobie sprawę, że chcielibyście mnie teraz rozszarpać na strzępy, ale obiecuję, że jeśli będziecie współpracować, to nikomu nie stanie się żadna krzywda – przemówił mężczyzna.
- Co się dzieje? Co to ma znaczyć?! - Ocknęła się nagle Joanna. - Przecież... byliśmy w parku... prawda?
- Musiałam cię zahipnotyzować, by was tu sprowadzić. Wybacz – wyjaśniła nieznajoma.
Gareth praktycznie nie wierzył własnym uszom.
- Kim jesteście i czego od nas chcecie? - najspokojniej, jak tylko dał radę w tej szalonej sytuacji.
- Możesz mi mówić Lakszmee. Jestem kimś, komu przypadła znacznie ważniejsza misja niż tobie, dlatego potrzebny mi wasz statek. I nic więcej, tylko statek. Nie ma szybszego w tej galaktyce – przemówił mężczyzna. - Pocieszcie się myślą, że to dla wyższego celu. Nie zależy mi na waszej krzywdzie. Dlatego zostawię wam wszystko, co niezbędne, żeby przetrwać na tej planecie. Wasz sprzęt, prowiant, nawet broń. Ale statek od tej pory należy do mnie.
- Negocjujmy, na pewno jesteśmy w stanie nawiązać... - podjął Gareth, ale nie dokończył, bo Lakszmee wszedł mu w słowo.
- Obawiam się też, że będę potrzebować kilku osób z twojej załogi. Nie zamierzam ich krzywdzić, ale wszelkie próby oporu ukarzę surowo.
Lakszmee skinął na swą towarzyszkę, a ta zaczęła dość skrupulatnie wybierać. Zupełnie jakby posiadała szczegółowe informacje na temat każdego pasażera Spacedivera.
- Ty – wskazała na Hildę. - Ty i ty – podeszła kolejno do Abza i do Rinan, którzy zachowali kamienne twarze.
Podczas gdy Gareth dalej podejmował rozpaczliwe próby negocjacji, stojący pośrodku tłumu Derks chwycił Iku za rękaw i przykucnął z nim, chowając się między ludźmi.
- Masz ten swój teleporter, prawda? - spytał. - Niestety mój musiałem oddać.
Anahibianin przytaknął.
- Natychmiast przenieś nas na statek – rozkazał szeptem Derks.
- Ale to niebezpieczne.
- Musimy ich powstrzymać. Znam tego Lakszmee i tamtą kobietę. Stanowią poważne zagrożenie. Rób, co mówię, albo skończy się to tragicznie.
Świadkowie ich zniknięcia nie odezwali się ani słowem.
- Ty i ty. - Kobieta wskazała jeszcze Toma i Jonhatana, którzy zostali zmuszeni, by dołączyć do załogi porywaczy.
Gareth zaciskał zęby i praktycznie syczał ze wściekłości. Próbował wszelkich form negocjacji, ale terroryści byli nieustępliwi. Joanna stała obok niego i wyglądała na kompletnie zdruzgotaną.
- Nie martwcie się o swoich przyjaciół. Udają się w dużo lepsze miejsce. Kto wie, może kiedyś i wy tam przybędziecie – powiedział Lakszmee.
Oczy Garetha nabiegły krwią ze wściekłości. Słowa porywacza zabrzmiały niemalże tak, jakby szykował się na masowe samobójstwo. Któż mógł wiedzieć, co chodzi mu po głowie? Załoga mogła jedynie bezczynnie patrzeć, jak ich towarzysze znikają we wnętrzu statku. Niektórzy mieli niemalże łzy w oczach.
Derks i Iku zmaterializowali się w kantynie, nie zabawili tam jednak długo. Obecnie liczyła się każda sekunda.
- Szybko, do maszynowni! - nakazał mouk.
Pobiegli natychmiast. Iku zostawał nieco w tyle, ale i tak dawał z siebie wszystko. Jak tylko znaleźli się na miejscu, Derks tłumaczył dalej.
- Musimy powiadomić najbliższe jednostki wojskowe lub policyjne i unieruchomić statek.
- A jak nas zdemaskują?
- To teraz nieistotne! Trzeba ich powstrzymać za wszelką cenę. Zaufaj mi, nie ma czasu wyjaśniać tego wszystkiego.
Iku przygryzł wargę, ale wziął się w garść i zaczął dłubać w maszynerii.
- Otworzyłem kanał. Ty się znasz lepiej na tych sygnałach i w ogóle, więc rób, co trzeba – powiedział.
Derks szybko wysłał sygnał pomocy i pozwolił Iku działać dalej. Niestety usłyszeli zbliżające się kroki i pospiesznie ukryli się w meandrach maszynerii. Z obecnej perspektywy byli w stanie dojrzeć sylwetkę Abza, który został brutalnie wepchnięty do środka przez Lakszmee. Przyboczna porywacza przyglądała się temu beznamiętnie.
- Wiesz, co masz robić – zwrócił się mężczyzna do wspólniczki.
Kobieta zbliżyła się do Abza, po czym oparła swoje czoło o jego.
- Od tej pory jesteś jednym z nas. Od tej pory wykonujesz wszystkie nasze rozkazy... - rozpoczęła proces czegoś, co wyraźnie wskazywało na jakiś rodzaj hipnozy.
Niestety Derks i Iku mogli tylko bezczynnie patrzyć z ukrycia i czekać na możliwość kolejnego ruchu.
- Opowiedz mi coś o tej planecie Olik – zwrócił się Gareth do Derksa, otwierając puszkę bezalkoholowego piwa. Wolał rozmawiać w zaciszu swojej kajuty niż na mostku.
- Żyje tam jedna z najstarszych znanych nam cywilizacji, choć pod względem technicznym nie przewyższa pozostałych. Dominująca nacja jest o tyle ciekawa, że u tamtejszych kobiet wykształciły się spore zdolności parapsychiczne. Toteż panuje tam silny matriarchat.
- Powinienem się bać? - spytał półżartem Gareth.
- Ależ skąd, to bardzo przyjazne społeczeństwo. Mają swoje wewnętrzne problemy, ale do obcych zawsze byli nastawieni pokojowo. To dobra okazja, żeby zawiązać nowy sojusz. - Derks odgarnął włosy z czoła.
- To dobrze, bo mam już dosyć tych skalnych pustkowi i zbierania mikrobów z wody. - Gareth postawił puszkę na stoliku, tuż obok figurki Lary Croft.
- Na Oliku na pewno nie będziecie się nudzić. Choć ostrzegam, pilnie strzegą niektórych tajemnic, więc zbytnia wścibskość też nie jest mile widziana.
- Wkręcimy im jakiś bajer i będzie dobrze – zaśmiał się Gareth, ale widząc posępną minę Derksa doszedł do wniosku, że ten chyba zbyt poważnie traktuje jego słowa. - Żartowałem – skwitował.
Ponieważ w tym momencie więcej informacji nie potrzebował, dowódca odprawił swego konsultanta i udał się na mostek. Należało przygotować się do wkroczenia w zamieszkałe terytoria.
Planeta Olik nie należała do najpiękniejszych, ale i tak zachwyciła ziemskich, i nie tylko, podróżników. W jednej sekundzie stali się najważniejszymi osobami na tym odległym globie. Mieli okazję poznać władców dominującej nacji, nawiązać stosunki dyplomatyczne na najwyższym szczeblu, stać się reprezentantami całej ludzkości. Aż dziw, że niedługo później mogli się poczuć jak zwykli turyści. Oczywiście pracy też nie brakowało, ale każdy prędzej czy później dostał przepustkę.
Zadziwiające, że w miejscu tak odległym i innym od Ziemi podróżnicy mogli też poczuć się bardzo swojsko. Mieszkańcy Olika prawie niczym nie różnili się od ludzi, gdyż pochodzili od tych samych przodków, zwanych Pierwszymi. Co prawda budownictwo odbiegało mocno od ziemskiego, gdyż tutaj wiatr wiał tylko w jednym kierunku, a słońce tkwiło w stałym punkcie. Stąd wszystkie domy miały spadziste dachy od strony wietrznej, a okna nigdy nie zwracały się ku słońcu. Jednak istniały tu miasta i wsie, drogi i pojazdy napędzane silnikami. Szkoły i urzędy, sklepy i bary. Grupa załogantów Spacedivera usiadła w jednym z nich, a właściwie na dachu lokalu, pod wielobarwnymi płachtami. Lubiano tu kolory. Nawet naczynia na napoje nie były wykonane ze szkła, tylko z tworzywa podobnego do plastiku, przybierającego różne barwy, mieniącego się niczym tęcza. Może dlatego, że przeważała tu całkowicie czarna roślinność, a domy, choć różniły się kolorami, to w blasku czerwonego słońca wyglądały podobnie.
- Za wyprawę. - Kelly wzniosła toast.
Chen, Hilda oraz Ib zawtórowali jej, a po chwili i Derks się przyłączył, nieco bardziej oswojony z ludzkimi zwyczajami.
- Już się nie mogę doczekać zbadania tych skał, których dzisiaj nazbieraliśmy – powiedział Chen, z zachwytem obracając palcami z pozoru zwykły kamyk. - Szkoda tylko, że nie chcą nam pozwolić na eksplorację ciemnej strony.
- To niebezpieczne miejsce. Nie chciałbyś się natknąć na bandę dzikusów ludożerców – Derks założył nogę na nogę i oparł się o czerwoną ławę, rozkładając szeroko ramiona.
- Dzikusów ludożerców? - zaśmiał się Ib.
- To nie jest jakiś żarcik. To, że jedna część planety jest ucywilizowana, nie znaczy, że reszta też taka musi być. Zresztą, każda społeczność ma jakieś swoje tajemnice. Przybyliście tu jako badacze, ale też jako ambasadorzy swojego świata, więc nie próbujcie na siłę wtykać nosa tam, gdzie go sobie nie życzą.
- Derks ma rację. Najpierw trzeba zdobyć ich zaufanie, a dopiero potem węszyć. Jak nas polubią, to także podzielą się z nami wiedzą – zauważył Hilda i wypiła duszkiem resztę napoju.
Abz siedział na brzegu jeziora wielkości sporej wsi. Za plecami miał miasto, przed sobą dużą tarczę czerwonego karła, zawieszoną nieznacznie ponad majaczącymi w oddali górami. Zawsze w tym samym miejscu, przez wieki. Nic dziwnego, że wszystkie czubki czarnych roślin kierowały się nieprzerwanie tylko w tę jedną stronę. W kierunku wiecznego zachodu słońca, które odbijało się w lekko pofalowanej tafli wody.
- Nie bawisz się ze swoimi ludzkimi przyjaciółmi? - Abz usłyszał za plecami głos kobiety, którą dobrze znał.
Nawet nie musiał odwracać się w jej stronę.
- Wiesz dobrze, że jak jestem na tropie genialnego odkrycia, to potrzebuję chwili spokoju, żeby wszystko sobie w głowie poukładać – wyjaśnił ze spokojem, bawiąc się kamykiem.
- A na tropie jakiegoż to odkrycia jesteś? - Rinan stanęła w końcu przed nim.
- Coś, nad czym pracuje Iku. Nieważne, i tak by cię to nie zainteresowało.
- Och, a ty od razu, że nic mnie nie interesuje poza mną samą.
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Ale to pomyślałeś. Wiem, co myślisz, Abz.
Przez chwilę Rinan wpatrywała się w niego, po czym zdjęła buty i skarpety, podwinęła nogawki i weszła po kostki do wody.
- Zimna – stwierdziła.
- Dla ciebie jest zimna. Chyba przywykłaś do równikowych tropików – stwierdził Abz i wrzucił kamyk do wody.
Jakby chcąc wyprowadzić go z błędu, Rinan zdjęła całą resztę ubrania i zanurzyła się w odmętach. Popływała chwilę, skinęła na Abza, zachęcając go, by dołączył, ale ten nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego.
Kobieta wynurzyła się z wody i znowu stanęła naprzeciw swego towarzysza. Trochę prowokacyjnie, ale nawet jej nad wyraz atrakcyjne kształty zdawały się nie robić wrażenia na koledze. Rinan westchnęła i usiadła obok niego.
- Podoba mi się tu. Nasza rasa powinna szukać podobnej planety, żeby się na niej osiedlić – zauważyła.
- Nasza ci już nie wystarczy?
- Nasza zamieni się wkrótce w wielką bryłę lodu.
- Damy sobie radę.
Beznamiętna rozmowa urwała się nagle. Ale Rinan to najwyraźniej nie przeszkadzało, bo przysunęła się bliżej do Abza, a jej usta prawie zetknęły się z jego uchem.
- Nie lubisz mnie, prawda? - szepnęła. - To czemu wcieliłeś mnie do załogi?
- Lubienie nie ma tu nic do rzeczy. Jesteś najlepsza w swoim fachu.
I znowu cisza, i znowu niewygodna bliskość.
- Zmieniłam się od tamtego czasu. - Rinan prawie przywarła do swego towarzysza.
Abz wstał.
- Zapomnij, to nie wróci – rzekł oschle. - Idę bawić się ze swoimi ludzkimi przyjaciółmi – oznajmił i tak zrobił.
Planeta Olik nie była zupełnie ponura. Park miejski wyglądał przepięknie. Bez wątpienia sprowadzono tu rośliny z wielu innych światów. Może brakowało trochę zieleni, ale za to przedziwne odmiany krzewów cieszyły oczy żółtymi, pomarańczowymi, a nawet niebieskimi i fioletowymi barwami. Zaś znajdujących się tu kwiatów pozazdrościłby niejeden ziemski ogród botaniczny.
- Czemu mnie tu zabrałeś? - spytała Joanna Garetha, gdy zatrzymali się przy oczku wodnym.
Oficer wzruszył ramionami.
- Ładnie... mało osób... cisza, spokój... - rzucił.
- I przyprowadziłeś tu tylko mnie? - dodała z przekąsem kobieta.
- Jak widać. - Gareth nie dał się wprowadzić w zakłopotanie.
- Dalej jesteś pewien, że trzymasz się naszej umowy?
- A robię coś niewłaściwego?
W głębi duszy Joanna chciała usłyszeć „pieprzyć umowę”, ale wiedziała, że to przysporzyłoby tylko problemów. Nie mogła jednak oderwać wzroku od swego rozmówcy ani powstrzymać uśmiechu.
- Prawdę powiedziawszy, choć zabrzmi to dziwnie... - Gareth zawahał się i westchnął. – Chciałbym już wrócić do domu.
Rzeczywiście, zabrzmiało to dziwnie. Joanna rozszerzyła oczy ze zdumienia.
- Dlaczego? - spytała niepewnie.
Przez moment Gareth wyglądał na naprawdę zawstydzonego.
- Bo wtedy nie będę się musiał przejmować umową – wyznał z wracającą pewnością siebie.
- Ale... dalsze projekty... wyprawy...
- Wystarczy mi już wypraw... Jak tak dalej pójdzie, to całe życie minie, a ja... - przełknął ślinę – będę zgorzkniałym samotnikiem.
Przez chwilę Joanna nie odzywała się, tylko obserwowała towarzysza z zaskoczeniem i nieukrywanym poruszeniem.
- Chcesz powiedzieć, że... - urwała.
- Chcę spróbować. Tylko spróbować. Jak wrócimy. Nic nie musisz z tego wyjść. I jak nie będziesz chciała, to w porządku... Ale czemu by nie spróbować?
- Chciałabym... spróbować... Jak wrócimy – wydukała Joanna.
Trwali w ciszy i bezruchu, póki Gareth nie musnął ustami warg towarzyszki. Objął ją jedną ręką i położył brodę na jej ramieniu.
- Poczekaj tu chwilę – powiedział i pobiegł gdzieś nagle.
Joanna stała osłupiała, obserwując znikającą za zaroślami sylwetkę. Przez jej umysł pędziło mnóstwo szalonych myśli, ale zostały przerwane przez jedno muśnięcie ramienia. Podróżniczka podskoczyła jak oparzona i odwróciła się. Miała przed sobą kobietę odzianą w żółtą suknię, z twarzą zasłoniętą chustą tegoż koloru. Najbardziej jednak uwagę Joanny przykuło niebywale przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.
Początkowo Gareth chciał kupić Joanne jakiś symboliczny prezent na znak ich pojednania, ale uświadomił sobie, że przecież nie jest w posiadaniu tutejszej waluty. Jednak przyszedł mu do głowy inny pomysł. Mógł zerwać jakiś kwiat z parku, pytanie tylko, czy nie było to karalne. Gareth rozejrzał się dookoła, upewnił się, że nikt nie patrzy i chyłkiem urwał kwiat o dużych, fioletowych płatkach i czarnej łodydze. Pobiegł z powrotem do swej towarzyszki.
Nad oczkiem wodnym nie było nikogo poza grupką tubylców. Gareth przebiegł jeszcze wkoło, zaniepokojony. Nic. Ruszył w jedną z dróżek, potem w kolejną i... wreszcie ją ujrzał. Joanna siedziała na ławce. Gareth odetchnął z ulgą i podbiegł do niej. Wręczył jej kwiat z głupim uśmiechem. Joanna spojrzała na niego, wyraźnie rozkojarzona.
- Wszystko gra? - spytał niepewnie oficer.
- Wszystko gra. - Kobieta uśmiechnęła się nagle i przyjęła kwiat. - Dziękuję.
Abz siedział w maszynowni na krześle, trzymając ramiona na jego oparciu. W skupieniu i wyczekiwaniu wpatrywał się przed siebie, choć nie znajdowało się tam nic interesującego. Na razie nic. Miało się dopiero pojawić. Czy raczej miał się pojawić. Zamiast jednak przed oczami Abza, Iku zmaterializował się za jego plecami. Nie poszło dokładnie zgodnie z planem, ale młodszy Anahibianin i tak popadł w dziki zachwyt i aż podskoczył.
- To działa! Działa! - wykrzyknął. - Precyzyjność wymaga jeszcze dopracowania, ale... na święte lodowce, wynaleźliśmy sprawny teleporter! I to dzięki tobie!
- Zasługa jest przede wszystkim twoja. - Abz również się ucieszył i i wyściskał kolegę.
Cały ten euforyczny stan miał okazję zaobserwować Gareth, który akurat wszedł do środka.
- Widzę, że humory dopisują. Doskonale, tak trzymać. Dzisiaj wyruszamy – powiedział, także wyraźnie zadowolony i wyszedł równie szybko, co wszedł.
- Łał, pani Joanna ma chyba dobry wpływ na podpułkownika. Cały dzień z nią spędził – stwierdził niewinnie Iku.
Abz podrapał się po głowie.
Gdy Gareth wrócił do swojej kajuty, trochę się zdziwił, że zastał tam Joannę siedzącą na krześle. Nie żeby mu to przeszkadzało.
- Przyszłaś prywatnie czy służbowo? - spytał.
- Chciałam zasugerować zmianę trasy – odparła kobieta. Szybko pokazała mapę gwiazd na swym tablecie. - Skonsultowałam się z tutejszymi uczonymi, twierdzą, że na trasie, którą obraliśmy, nie ma zbyt wielu ciekawych planet. Za to, gdybyśmy polecieli tędy, trafilibyśmy na świat bardzo bogaty przyrodniczo i geologicznie. Nie nadłożymy też zbyt wiele drogi.
Zawziętość, z jaką to wszystko powiedziała Joanna, nieco zaniepokoiła Garetha, ale uznał, że naukowcy pewnie tak mają.
- Musiałbym to skonsultować z kilkoma osobami.
- Przekonaj ich!
Naprawdę jej zależy – pomyślał Gareth.
- Okej, ale wyluzuj trochę. To nie jest kwestia życia lub śmierci – podsumował.
Pomysł Joanny spotkał się z pozytywnym przyjęciem. Załoga uzupełniła zapasy i ruszyła w dalszą trasę. Na szczęście podróż do kolejnego przystanku nie trwała zbyt długo. Spacediver obecnie znajdował się w dość gęstym skupisku gwiazd, więc szykował się najintensywniejszy etap wyprawy.
Gdy statek wszedł na orbitę planety, a na ekranie ukazał się obraz, Gareth wiedział już, że warto było zaufać Joannie. Miał przed oczami świat równie błękitny, co Ziemia, z wyraźnymi zarysami zielonych kontynentów, choć bez jakichkolwiek oznak technologicznej cywilizacji. Dowódca napawał się widokiem, póki brutalnie nie przerwał mu dźwięk alarmu i wściekle migające czerwone światło.
- Doszło do poważnego uszkodzenia poszycia. Szybko tracimy powietrze – oznajmiła Joanna z dziwną beznamiętnością.
Dowódca zgłupiał. Nie poczuli nawet najmniejszego wstrząsu, więc nie rozumiał, jak mogło nagle dojść do tak poważnej awarii, zaś Joanna zdawała się aż nazbyt opanowana. Jednak w takich sytuacjach nie było czasu na dogłębne rozmyślania. Trzeba było działać szybko. Należało przyznać, że mieli ogromne szczęście w nieszczęściu, bo wszystko wydarzyło się tuż przed osiągnięciem celu, a nie w międzygwiezdnych czeluściach.
- Natychmiast uruchomić sekwencję lądowania awaryjnego – padł rozkaz dowódcy.
Kolejne minuty były niczym z horroru. Straszliwe turbulencje i nagły wzrost temperatury sprawiły, że Gareth w duchu odmówił modlitwę, przy okazji prosząc, by nie była to jego ostatnia. Nieustający dźwięk alarmu i błyskające światło tylko pogarszały sprawę. Bez wątpienia w obecnej chwili każda znajdująca się na pokładzie osoba kurczowo trzymała się czegoś, z duszą na ramieniu.
Pojazd wreszcie się zatrzymał, choć nie było to delikatne lądowanie. Co gorsza alarm nie ustępował.
- Wentylacja zewnętrzna nie działa! - krzyknęła Joanna.
Gareth zrobił ostatnią rzecz, jaka mu pozostała: ogłosił natychmiastową ewakuację. Na szczęście cała załoga została dokładnie przeszkolona, jak działać w takich sytuacjach, więc wszystko szło bardzo sprawnie. Dowódca wiedział, że kapitan statku winien zawsze schodzić z niego ostatni, więc zamiast rzucić się do ucieczki, upewniał się najpierw, czy wszystko przebiega jak należy. Jednak gdy odwrócił się, ku swemu przerażeniu zauważył, że Joanna leży bez ruchu na podłodze. Nie sądził, by było to spowodowane utratą tlenu, ale natychmiast wziął ją na ręce i ewakuował się z pozostałymi.
Wkrótce dało się poczuć powiem świeżego powietrza, a widok zieleni na zewnątrz dodawał sił. Niestety tym razem los okazał się wyjątkowo okrutny. Gdy tylko Gareth znalazł się poza statkiem, zdał sobie sprawę, że wraz ze swymi ludźmi padł ofiarą jakiegoś pokrętnego spisku. Otaczała ich armia nie mniejsza od jego własnej załogi. Wszyscy uzbrojeni w broń palną imponujących rozmiarów. Jedyny nieuzbrojony mężczyzna wyszedł na podest statku, jakby chcąc pokazać się wszystkim. Był młody i wysportowany. Nosił granatowy kombinezon termiczny, podobny do tego derksowego, ale zapięty pod samą szyją. Włosy miał czarne jak smoła, sterczące trochę na boki, ale cerę bladą. Po chwili dołączyła do niego kobieta o spiętych blond włosach, ubrana podobnie. Chyba trochę od niego starsza.
- Zdaję sobie sprawę, że chcielibyście mnie teraz rozszarpać na strzępy, ale obiecuję, że jeśli będziecie współpracować, to nikomu nie stanie się żadna krzywda – przemówił mężczyzna.
- Co się dzieje? Co to ma znaczyć?! - Ocknęła się nagle Joanna. - Przecież... byliśmy w parku... prawda?
- Musiałam cię zahipnotyzować, by was tu sprowadzić. Wybacz – wyjaśniła nieznajoma.
Gareth praktycznie nie wierzył własnym uszom.
- Kim jesteście i czego od nas chcecie? - najspokojniej, jak tylko dał radę w tej szalonej sytuacji.
- Możesz mi mówić Lakszmee. Jestem kimś, komu przypadła znacznie ważniejsza misja niż tobie, dlatego potrzebny mi wasz statek. I nic więcej, tylko statek. Nie ma szybszego w tej galaktyce – przemówił mężczyzna. - Pocieszcie się myślą, że to dla wyższego celu. Nie zależy mi na waszej krzywdzie. Dlatego zostawię wam wszystko, co niezbędne, żeby przetrwać na tej planecie. Wasz sprzęt, prowiant, nawet broń. Ale statek od tej pory należy do mnie.
- Negocjujmy, na pewno jesteśmy w stanie nawiązać... - podjął Gareth, ale nie dokończył, bo Lakszmee wszedł mu w słowo.
- Obawiam się też, że będę potrzebować kilku osób z twojej załogi. Nie zamierzam ich krzywdzić, ale wszelkie próby oporu ukarzę surowo.
Lakszmee skinął na swą towarzyszkę, a ta zaczęła dość skrupulatnie wybierać. Zupełnie jakby posiadała szczegółowe informacje na temat każdego pasażera Spacedivera.
- Ty – wskazała na Hildę. - Ty i ty – podeszła kolejno do Abza i do Rinan, którzy zachowali kamienne twarze.
Podczas gdy Gareth dalej podejmował rozpaczliwe próby negocjacji, stojący pośrodku tłumu Derks chwycił Iku za rękaw i przykucnął z nim, chowając się między ludźmi.
- Masz ten swój teleporter, prawda? - spytał. - Niestety mój musiałem oddać.
Anahibianin przytaknął.
- Natychmiast przenieś nas na statek – rozkazał szeptem Derks.
- Ale to niebezpieczne.
- Musimy ich powstrzymać. Znam tego Lakszmee i tamtą kobietę. Stanowią poważne zagrożenie. Rób, co mówię, albo skończy się to tragicznie.
Świadkowie ich zniknięcia nie odezwali się ani słowem.
- Ty i ty. - Kobieta wskazała jeszcze Toma i Jonhatana, którzy zostali zmuszeni, by dołączyć do załogi porywaczy.
Gareth zaciskał zęby i praktycznie syczał ze wściekłości. Próbował wszelkich form negocjacji, ale terroryści byli nieustępliwi. Joanna stała obok niego i wyglądała na kompletnie zdruzgotaną.
- Nie martwcie się o swoich przyjaciół. Udają się w dużo lepsze miejsce. Kto wie, może kiedyś i wy tam przybędziecie – powiedział Lakszmee.
Oczy Garetha nabiegły krwią ze wściekłości. Słowa porywacza zabrzmiały niemalże tak, jakby szykował się na masowe samobójstwo. Któż mógł wiedzieć, co chodzi mu po głowie? Załoga mogła jedynie bezczynnie patrzeć, jak ich towarzysze znikają we wnętrzu statku. Niektórzy mieli niemalże łzy w oczach.
Derks i Iku zmaterializowali się w kantynie, nie zabawili tam jednak długo. Obecnie liczyła się każda sekunda.
- Szybko, do maszynowni! - nakazał mouk.
Pobiegli natychmiast. Iku zostawał nieco w tyle, ale i tak dawał z siebie wszystko. Jak tylko znaleźli się na miejscu, Derks tłumaczył dalej.
- Musimy powiadomić najbliższe jednostki wojskowe lub policyjne i unieruchomić statek.
- A jak nas zdemaskują?
- To teraz nieistotne! Trzeba ich powstrzymać za wszelką cenę. Zaufaj mi, nie ma czasu wyjaśniać tego wszystkiego.
Iku przygryzł wargę, ale wziął się w garść i zaczął dłubać w maszynerii.
- Otworzyłem kanał. Ty się znasz lepiej na tych sygnałach i w ogóle, więc rób, co trzeba – powiedział.
Derks szybko wysłał sygnał pomocy i pozwolił Iku działać dalej. Niestety usłyszeli zbliżające się kroki i pospiesznie ukryli się w meandrach maszynerii. Z obecnej perspektywy byli w stanie dojrzeć sylwetkę Abza, który został brutalnie wepchnięty do środka przez Lakszmee. Przyboczna porywacza przyglądała się temu beznamiętnie.
- Wiesz, co masz robić – zwrócił się mężczyzna do wspólniczki.
Kobieta zbliżyła się do Abza, po czym oparła swoje czoło o jego.
- Od tej pory jesteś jednym z nas. Od tej pory wykonujesz wszystkie nasze rozkazy... - rozpoczęła proces czegoś, co wyraźnie wskazywało na jakiś rodzaj hipnozy.
Niestety Derks i Iku mogli tylko bezczynnie patrzyć z ukrycia i czekać na możliwość kolejnego ruchu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz