poniedziałek, 24 sierpnia 2015

ISET, tom II, rozdział VI

Rozdział VI - „Pasażerowie na gapę”

Pierwsza zasada postępowania w kryzysowych sytuacjach mówiła: „nie wpadać w panikę”, dlatego Gareth zachował spokój. Przede wszystkim musiał się upewnić, czy nikogo nie brakuje.
- Nie możemy znaleźć Iku i Derksa – padł raport jednego z oficerów. - Są tacy, co twierdzą, że nagle zniknęli... czy teleportowali się.
Pytanie gdzie – pomyślał Gareth, ale długo się nie zastanawiał. Oczywistym było, że na statek. Jeśli Iku dysponował teleporterem, a Derks znajdował się w pobliżu... Na pewno postąpiłby w ten sposób. To nie ulegało wątpliwości. Kto jak kto, ale Derks zrobiłby wszystko, by powstrzymać terrorystów. Weszło mu to już w krew.
- Jest jeszcze nadzieja. - Gareth momentalnie się ożywił. - Proszę zwołać ludzi, poruczniku. Mam coś ważnego do zakomunikowania.
Działając w sposób przemyślany, krok po kroku byli w stanie zapanować nad sytuacją. Dowódca poszukał jakiegoś większego głazu, żeby łatwiej mu było przemówić do tak dużej grupy ludzi, i wszedł na niego. Poczekał aż wszyscy się zbiorą i zamilkną.
- Posłuchajcie mnie, to bardzo ważne – podjął. - Wiem, że wielu z was jest przerażonych, ale zapewniam, że nie jest tak źle, jak mogłoby się z początku wydawać. Mam podstawy przypuszczać, że Derks i Iku przedostali się na statek, a to znaczy, że wciąż jest nadzieja na powstrzymanie terrorystów. Mało tego, dysponujemy całkiem dobrym sprzętem i sami też jesteśmy w stanie wiele zdziałać. Nawet jeśli ta planeta jest niezamieszkała, musi się na niej znajdować chociażby jakaś baza. W końcu ci z Oliku wiedzieli o jej istnieniu. Zrobimy tak: wojskowi rozbijają obóz, a naukowcy przeszukają wszystko, co mamy i zastanowią się, jak dałoby się to wykorzystać. Interesuje nas przede wszystkim możliwość komunikacji na ogromne odległości. Potem będziemy się zastanawiać, co dalej. Nie poddawajcie się. Wraz z załogą Odysei wychodziliśmy już z dużo większych tarapatów. Do roboty! Nie bez przyczyny to was wybraliśmy do załogi. Jesteście najlepszymi z najlepszych! Dacie radę! - Tym pokrzepiających akcentem Garethowi udało się zmobilizować swoich ludzi.


Zakamarki maszynowni Spacedivera Iku znał jak własną kieszeń, więc znalazł miejsce, w którym on i Derks mogli się chwilowo zaszyć i omówić sytuację. Nie było tu zbyt wygodnie. Należało uważać, by nie naruszyć żadnych przewodów, a buczenie silników i wentylatorów bynajmniej nie pomagało w rozmowie. W tej chwili jednak mieli większe problemy.
- Kim jest ten cały Lakszmee? - spytał z przejęciem Iku.
- Znany terrorysta. Już nie raz miałem go na celowniku. - Derks przysunął nogi do siebie. Miejsca trochę brakowało.
- No ale czemu robi to, co robi?
- Żeby narzucić innym jedyną, słuszną prawdę, którą on wyznaje. Jest święcie przekonany, że jakieś bóstwo poza granicami galaktyki właśnie jego wybrało do tej krucjaty i nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie tam próbował się dostać. To chory człowiek, trzeba go powstrzymać.
- A ta kobieta, co za nim łazi?
- Bri, była wojskowa. Dlatego jej zdolności parapsychiczne są tak wypracowane. Była szkolona. Jest niebezpieczna. Choć nie mam pojęcia, czemu zdecydowała się mu służyć. Olikanki rzadko dają się podporządkować mężczyźnie.
- To co robimy? - Iku trochę się wiercił, gdyż wystające złącza uwierały go w plecy.
- Gdy nadarzy się okazja, spróbuj jeszcze raz wyłączyć napęd. A ja postaram się zdobyć jakąś broń.
- Chyba nie chcesz... Nie myślisz chyba... że moglibyśmy sami...
- Może minąć wiele dni, zanim ktokolwiek do nas dotrze. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami.
Iku potrafił zgodzić się na wiele, nawet ufał Derksowi, ale tym razem nie umiał sobie wyobrazić, że mógłby pójść na coś takiego. To brzmiało jak szaleństwo.
- Chcesz nas zabić?! - wykrzyknął, ale szybko zatkał sobie usta, gdy przypomniał sobie, że musi się pilnować.
- Wiem, że jest ich dużo, ale my znamy ten statek lepiej. Będziemy działać po kryjomu.
- Ale jeśli nas złapią... - Iku uciął, gdy nagle coś sobie uświadomił. - W którą tak w ogóle stronę lecimy?
- Ciężko powiedzieć. Cały czas krążymy po obrzeżach galaktyki, więc nie wiem, jaką dokładnie sobie trasę upatrzył. - Mina Derksa nie zwiastowała optymizmu.
- Jeśli okazałoby się, że zbliżamy się do ucywilizowanych światów, to szansa na ratunek znacznie by wzrosła – ożywił się Iku. - Daj mi trochę czasu... Mogę to sprawdzić... A jeśli okaże się, że ten dobry scenariusz się sprawdza... Obiecaj, że wtedy grzecznie poczekamy.
Derks westchnął, przygryzł wargę i przez chwilę wyraźnie rozmyślał, przy okazji nie spuszczając wzroku z Iku. Pokręcił trochę nosem.
- Niech będzie.


Załoga chodziła jak w zegarku, wykonując wszystkie polecenia. Garetha cieszył ten widok. Praca pomagała zwalczyć uczucie desperacji i zmobilizować do dalszego działania. Jednak kryzys mógł dopaść każdego. Dowódca postanowił zagadać do Kelly, która brała udział w przeszukiwaniu pudeł z ekwipunkiem.
- Trzymasz się jakoś? - spytał.
- Nie mam wyjścia – odparła kobieta, nie przerywając pracy. - Na początku było ciężko, ale chyba udało mi się zebrać do kupy.
- To dobrze, bo potrzebuję cię silnej i opanowanej. Obserwuj ludzi. Jeśli zauważysz, że komuś puszczają nerwy, pogadaj z nim. Wiem, że jest ci równie ciężko, ale nie możesz przed nimi okazać słabości. Ani ja nie mogę. Rozumiesz?
- Tak, postaram się.
- Dzielna dziewczyna. - Gareth poklepał Kelly po ramieniu. Nawet się uśmiechnęli.
Po chwili ich wzrok spoczął na Joannie, która siedziała skulona pod drzewem.
- Ja z nią porozmawiam. Ty rób dalej swoje – padło polecenie z ust dowódcy.
Gareth zbliżył się do towarzyszki i usiadł koło niej. Doskonale rozumiał, co musiała czuć.
- Nie zawiniłaś niczym, zdajesz sobie z tego sprawę? - Wziął do ręki źdźbło trawy z różową końcówką.
- Zdaję też sobie sprawę, że siedzenie i łapanie doła do niczego nie prowadzi, ale... nie dam rady... - Głos Joanny załamał się.
Z niebywałym wręcz spokojem i brakiem pośpiechu Gareth otoczył ją ramieniem i oparł swoją głowę o jej.
- Popatrz tylko na nich. Uwijają się jak pszczoły – skomentował. - Każdy z nich miał swoją chwilę słabości, każdy ma do niej prawo. Ale przychodzi taki moment, kiedy trzeba przestać rozmyślać i zacząć działać. Jesteś gotowa, żeby zacząć działać. Wiem, bo ja tu rządzę – rzekł żartobliwie Gareth i posmyrał Joannę różową końcówką. Kobieta spojrzała na niego z miłością i bólem jednocześnie. - Chodź. - Podał jej rękę. Joanna wstała.


Najłatwiej było dowiedzieć się wszystkiego z mostka, ale Iku nie mógł sobie pozwolić na ten komfort, więc została mu maszynownia. Na szczęście potrzebne umiejętności miał w małym palcu. Gdy tylko upewnił się, że droga wolna, zaczął majstrować przy urządzeniach. Stresował się niemiłosiernie i za wszelką cenę próbował uspokoić serce, które w jego odczuciu dudniło tak głośno, że tłumiło nawet dźwięk wydawany przez maszynerię. Nic dziwnego, że młody inżynier nie usłyszał zbliżających się kroków.
- Iku?
Chłopak prawie wyskoczył ze skóry. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał Abza, gapiącego się w niego ze zdziwieniem. Iku rozdziawił usta, ale słowa uwięzły mu w gardle. Patrzył na starszego inżyniera z przerażeniem. Abz zrobił coś niespodziewanego. Wychylił głowę zza drzwi, chyba sprawdzając, czy nie ma towarzystwa, po czym zamknął je i zbliżył się do Iku.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytał szeptem.
Iku wciąż patrzył na niego przerażonym wzrokiem, ale niepewnie wskazał na bransoletę teleportującą. Zdziwił się ogromnie, kiedy Abz go uściskał.
- Nie... nie jesteś zahipnotyzowany? - spytał ogłupiały chłopak.
- Nie zadziałało na mnie... Ale udałem, że tak. Nie rozumiem tego...
- Może to przez to, że jesteś Anahibianinem?
- Wtedy Rinan też powinna... Nie miałem okazji się z nią skontaktować. - Abz usiadł na krześle i podrapał się nerwowo po karku.
- Jest ze mną Derks. Udało nam się wysłać sygnał pomocy, ale nie wiemy, w którą stronę lecimy. A to bardzo istotne.
- Trasa odbiega trochę od tej, którą mieliśmy w planach, ale będziemy przelatywać w pobliżu zamieszkałych układów.
Słowa Abza zadziałały na Iku tak kojąco, że aż na chwilę zamknął oczy i głęboko odetchnął z ulgą. Stres jednak powrócił, gdy uświadomił sobie coś jeszcze.
- A co jeśli będą próbowali zrobić skok w piąty wymiar? - Złapał się za włosy z przestrachem.
- Nie będą. Zablokowałem tę część napędu i powiedziałem, że na razie nie mamy wystarczająco energii. Jakiś czas na tym blefie pojedziemy.
Iku miał po raz kolejny ochotę wyściskać Abza, ale nie było na to czasu.


Przemieszczanie się szybami wentylacyjnymi nie było wcale takie trudne, zwłaszcza że Derks robił to niejednokrotnie. Niestety największym problemem okazała się ciemność. Oświetlanie całego statku naraz nie miało sensu, więc nie dało się ominąć rejonów, w których pozostało poruszanie się po omacku. Kiedyś Derks dysponował przeróżnym sprzętem, w tym noktowizorem, ale musiał oddać wszystko, gdy zrezygnował z funkcji agenta. Została mu tylko prywatna broń o małym zasięgu. Ale nawet jej nie miał przy sobie, gdyż została w jego kajucie. Próby jej odzyskania mijały się z celem, gdyż ktoś na pewno zajął tę kajutę i zauważyłby, że coś zginęło. Dlatego Derks postanowił skupić się na innych priorytetach. Musiał zdobyć wodę i pożywienie. Nie robił sobie nadziei, że ta piekielna podróż szybko się skończy.
Spiżarnia wciąż obfitowała w jedzenie, więc graniczyło z niemożliwością, by ktoś się zorientował, że czegoś brakuje. Mogło się wydawać, że wygodniej byłoby użyć teleportera, ale jego słaba dokładność stanowiła zbyt duże ryzyko. Pozostała metoda tradycyjna. Derks odsunął kratkę i zeskoczył do ciemnego pomieszczenia. Po omacku znalazł przycisk i włączył światło. Jego obliczenia się potwierdziły. Znajdował się w spiżarni. Szybko chwycił butelkę wody i kilka racji żywnościowych. Zdał sobie sprawę, że z kantyny dochodzi gwar. Szlag. Trafił w złą porę. Natychmiast zapamiętał odległości do włazu, zgasił światło i w kilku krokach znalazł się pod szybem. Poupychał wszystko pod kombinezonem, skoczył i chwycił się krawędzi. Dobrze, że nie przestał trenować, bo wciąż miał wystarczająco siły, żeby się podciągnąć.
Droga powrotna jak zwykle okazała się prostsza. Ale gdy Derks dotarł już do meandrów kryjówki, spotkała go niemała niespodzianka. Iku towarzyszył Abz. Derksowi odpłynęła krew z twarzy, mimo że uchodził za twardziela.
- W porządku, on jest po naszej stronie. Nie jest zahipnotyzowany – uspokoił Iku, mocno przy tym gestykulując.
- Gdybym był, już dawno by was zgarnęli – dodał Abz. Najwyraźniej zauważył, że Derks nie czuje się przekonany.
Po namyśle mouk doszedł do wniosku, że blef w tym wypadku nie miałby sensu. Zaczął wyciągać racje zza kombinezonu.
- Udało się. Lecimy tak, jak chcieliśmy. - Iku dał upust swej radości. - Kto wie, może już jutro będzie po wszystkim.
- Zawsze dobrze mieć plan B. - Derks nie tryskał entuzjazmem. Za dużo przeżył.
- Dobra, muszę wracać. Jeśli zauważą, że mnie nie ma, mogą się zrobić podejrzliwi – rzucił Abz i zostawił przyjaciół samym sobie.


Zapadł już zmrok, ale załoga zdążyła rozbić obóz. Namiotów trochę zabrakło, ale na szczęście co zręczniejsi zdołali stworzyć szałasy z gałęzi. Tutejsze liście były ogromne, więc nadawały się doskonale. Wystarczyło klika, by zrobić zadaszenie. Przydała się też zielona gąbczasta roślina, która występowała tu równie bujnie, co trawa. Ale problemy się nie skończyły. Ib wyglądał na wyjątkowo markotnego, więc Chen usiadł przy nim nieopodal ogniska. Sam czuł, jakby w sercu miał dziurę, więc doskonale go rozumiał.
- Nie skrzywdzą ich. Są im potrzebni – stwierdził bez owijania w bawełnę.
- A jak przestaną być potrzebni? - Ib splótł nerwowo dłonie.
- Jeśli Derks naprawdę jest na pokładzie, to na pewno coś wymyśli... bo to jest Derks, prawda? - Chen się trochę zawahał. - To znaczy, mam nadzieję, że coś wymyśli... i że nic mu się nie stanie... Nie zniósłbym, gdyby... - urwał i zdał sobie sprawę, że teraz to on potrzebuje pocieszenia.
- Szlag mnie trafia, gdy pomyślę o tym, że nic nie mogę zrobić. Że sobie tu siedzę bezczynnie, a ona jest nie wiadomo gdzie – wycedził Ib przez zaciśnięte zęby.
Kiedy Chen spojrzał przed siebie, zauważył, że Gareth i Joanna cały czas trzymają się razem. Może to i dobrze? Teraz każdy kogoś potrzebował. W obecnej sytuacji trzymanie się na dystans chyba nie miało żadnego sensu. Ani ukrywanie swoich uczuć.


Gdy Abz został zaprowadzony do sali odpraw, zdał sobie sprawę, że czeka już na niego spora grupa osób. Oprócz jego zahipnotyzowanych przyjaciół, siedzących przy stole, znajdowali się tam uzbrojeni ludzie Lakszmee, jego przyboczni i oczywiście on sam. Abz zaczynał się denerwować, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. Próbował nawiązać kontakt wzrokowy z Rinan, ale ona tylko gapiła się przed siebie. Nie umiał powiedzieć, czy udaje, czy nie. Twarze pozostałych członków załogi były równie beznamiętnie, zaś Abza kosztowało sporo wysiłku, by naśladować ten stan. Ciężko jest opanować drżenie rąk i pocenie się. Zastanawiał się nawet, czy całe to zbiorowisko nie wynika z tego, że jego tajemnica została odkryta. Szybko jednak uzmysłowił sobie, że cała uwaga bynajmniej nie skupia się na nim, lecz na dowódcy.
- Odhipnotyzuj ich na chwilę. Chcę, żeby byli w pełni świadomi moich słów – Lakszmee nakazał Bri.
- Po co?
- Bo i tak nie będziemy ich trzymać pod hipnozą przez wieczność. Chcę, żeby wiedzieli, o co tu chodzi.
Kobiecie się to chyba nie spodobało. Pokręciła nosem. Ale jednak wykonała rozkaz.
Abz przez moment mógł być sobą. Rinan od razu na niego spojrzała, ale jak zwykle miał problem z określeniem jej emocji. Nie było zresztą zbyt wiele czasu na interakcję.
- Wszyscy mają patrzyć na mnie. I żadnych gwałtownych ruchów. - Lakszmee wskazał na siebie obiema rękami.
Niełatwo było nawiązać z nim kontakt wzrokowy, gdyż jedno oko miał brązowe, a drugie jasnozielone, co wyglądało nieco upiornie.
- Kontaktowaliśmy się z planetą Mlok dwa dni temu. Spodziewają się nas. Mamy wśród załogi jednego z jej obywateli. Zauważą, że coś jest nie tak i będą węszyć. Jeśli odejdziecie teraz... - Jonathan, tutaj najwyższy stopniem, próbował ratować sytuację, ale nie było dane mu dokończyć.
- Ja mówię, wy słuchacie. Tak do działa! - Lakszmee położył na stole urządzenie wielkości telefonu komórkowego i uruchomił. Po chwili wyświetlił się hologram, przedstawiający mapę Drogi Mlecznej. - Pewnie zastanawiacie się, gdzie my tak właściwie lecimy. Otóż, znajdujemy się obecnie tu – wskazał punkt na jednym z górnych ramion galaktyki. - A chcemy się dostać tutaj. - Przesunął palec znacznie powyżej górnej granicy Drogi Mlecznej.
- Tam nic nie ma! - wykrzyknął Tom, który najwyraźniej się zapomniał.
Jednak Lakszmee zamiast się zdenerwować, uśmiechnął się od ucha do ucha.
- No i cały szkopuł polega na tym, że się mylisz, jak i reszta tobie podobnych.
Lakszmee wyjął zza kombinezonu łańcuch, na którym miał zawieszony pierścień z matowym, czerwonym kamieniem. Abz mógłby przysiąc, że Monus miał identyczny. Twierdził jednak, że ludzie nie mogą go nosić z powodów, których nie skonkretyzował. Może jednak ten był czymś zupełnie innym.
- Gdy eksplorowaliśmy z Bri ruiny dawnej cywilizacji na ciemnej stronie Oliku, znalazłem tam coś takiego – ciągnął Lakszmee. - I od tamtej pory zacząłem mieś wizje. Wizje o miejscu, które jest rajem, i które na nas czeka, ale dostanie się tam wymaga ogromnych poświęceń, odwagi i wiary. Sam stwórca przemówił do mnie i nakazał mi sprowadzić tam ludzi silnych duchem.
Abz zaczynał mieć spore wątpliwości co do poczytalności Lakszmee. Naoglądał się wielu dziwnych rzeczy, ale to już była przesada.
- A jeśli mi nie wierzycie, to jest coś jeszcze. Moc, której nie posiada żaden inny mężczyzna na Oliku. Odporność na diabelskie zdolności wiedźm! - Lakszmee tak się wczuł, że gestykulował gwałtownie, a głos podnosił coraz bardziej. - Zgadza się! Ta kobieta nic nie może mi zrobić! - wskazał na Bri. - Ani żadna inna na Oliku. To ona służy mi, a nie ja jej!
Teraz Abz nie miał już żadnych wątpliwości, że Lakszmee jest niespełna rozumu. Terrorysta uniósł obie ręce do góry w dzikim zachwycie, brakowało tylko diabolicznego śmiechu. Za to Bri zdawała się podchodzić do sprawy zupełnie inaczej. Jej niebieskie oczy wręcz płonęły ze wściekłości, ale milczała.
- Dobra, zahipnotyzuj ich z powrotem. - Przywódca trochę ochłonął i otarł pot z czoła. - I zróbcie coś z tą temperaturą. Jest za gorąco.
Kiedy Bri kontynuowała swoje dzieło, do sali wpadł nagle jeden z ludzi Lakszmee, czymś mocno zaniepokojony.
- Szefie, znalazłem coś dziwnego – oznajmił.


Na bezludnej planecie, która stała się obecnie domem załogi Spacedivera, dzień trwał długo. Gareth nie martwił się kwestiami samego przetrwania. Grupa była zgrana, mieli odpowiedni sprzęt, a warunki na planecie zdawały się sprzyjające. Na razie nie brakowało też pożywienia i wody, ale należało już teraz zacząć robić zapasy. Naukowcy starali się stworzyć coś przydatnego. W szczególności potrzebowali radia. Nie posiadali tu technologii umożliwiającej szybki kontakt z innymi planetami, ale znalezienie sygnału pochodzącego z hipotetycznej bazy już stanowiłoby duży sukces.
Część osób została wysłana na rekonesans. Gareth wziął ze sobą Chena i poszedł osobiście sprawdzić, czy w okolicy znajduje się coś interesującego. Znalazł głównie drzewa i krzaki, często z wielkimi liśćmi lub igłami, ale na jednym z nich rosły owoce podobne do jarzębiny, więc postanowił się im lepiej przyjrzeć.
- W wojsku uczyli nas jak rozróżniać trujące rośliny od tych dobrych. - Podrzucił kilka w ręku. - Ale lepiej zaniosę trochę do obozu. Może mamy sprzęt, który pomoże to lepiej ustalić. Nie chcę mieć wysypki od wcierania ich w skórę. Opowiadałem ci, jak kiedyś na szkoleniu zjadłem wilcze jagody?
Chen nie wyglądał na zainteresowanego. Jego wzrok był jakiś nieobecny.
- Chciałbyś wrócić do domu? - wydukał zamyślony.
- Cóż... - zakłopotał się Gareth. - Prawdę powiedziawszy... tak.
- A ja nie. Nie chce mi się wracać do domu. Ale tu też nie chcę być. Chcę, żeby wszystko wróciło do normy. Żebyśmy znowu byli razem na statku.


Podwładny zaprowadził Lakszmee do jadalni, a następnie otworzył drzwi prowadzące do spiżarni. Wskazał palcem na podłogę. Rozsypało się trochę mąki, nic szczególnego. Na większą uwagę zasługiwał jednak fakt, że odbił się w niej ślad buta. Lakszmee przykucnął i przez chwilę wpatrywał się w odcisk. Nic nie powiedział. Podszedł trochę dalej, gdzie znajdowały się znacznie mniej wyraźne ślady i przystanął w miejscu, w którym się kończyły. Spojrzał do góry i ujrzał szyb wentylacyjny.
Czasem Lakszmee potrafił być najspokojniejszą osobą we wszechświecie i to był właśnie ten moment. Nie wpadł w szał ani w panikę. Był przygotowany na każdą okoliczność. Nawet trochę się cieszył, że ma coś ciekawego do roboty.
- I co teraz, szefie? - spytał podwładny.
- Czekajcie na rozkazy.
Lakszmee opuścił jadalnię ze stoickim spokojem. Plan zdążył już się mu skrystalizować. Potrzebował tylko czegoś. Oraz kogoś.
Dzierżąc w dłoni szklany kaganek ze świeczką w środku zapukał do jednej z kajut. Latarka może i zdawała się poręczniejsza, ale to światło było najbezpieczniejsze.
- To ja! Wchodzę do środka! - oznajmił.
Szybko znalazł się w ciemnym pomieszczeniu. W słabej poświacie świeczki dostrzegł sylwetkę Oglin. Dość wysoką, jak na kobietę, gdyż byli podobnego wzrostu. Dziewczyna stała jakby w wyczekiwaniu na rozkazy. Jej białe włosy opadały na ramiona, przysłaniając bladą skórę. Jej równie biała sukienka sięgała podłogi.
- Jak dobrze, że cię mam. - Lakszmee podszedł blisko niej.
Dziewczyna uśmiechnęła się, obnażając kły drapieżnika.
- Jesteś mi teraz bardzo potrzebna. Chyba mamy pasażera na gapę. Możesz go dla mnie odszukać, prawda?
- A jak już to zrobię?
- Będzie twój. - Lakszmee okrążył Oglin i odsunął jej włosy z ucha. - Możesz go pożreć, co do ostatniego kawałeczka – szepnął, prawie opierając brodę o jej ramię. - Proszę natychmiast wyłączyć światło na całym statku – rozkazał przez komunikator.
Kiedy Lakszmee i Oglin znaleźli się na korytarzu, szli bardzo powoli, ale tej operacji nie dało się przeprowadzić w pośpiechu. Słyszał jak dziewczyna węszy i bada każdy skrawek przestrzeni. Krążyli tak po całym statku, w ciszy i ciemności, ale też w pełnym skupieniu.
Kobieta zatrzymała się.
- Tam. Czuję jego zapach i widzę jego ciepło – szepnęła i wskazała palcem w górę, nieco przed siebie.
Z zachwytu Lakszmee aż oblizał wargi. Uniósł broń i skierował ją w te stronę, którą pokazywała jego towarzyszka.
I stała się światłość.
Nawet Lakszmee odruchowo zamknął oczy, zaś Oglin zaczęła wrzeszczeć jak w dzikim szale.
- Kto zaświecił światło?! Zgasić! Natychmiast! - wrzasnął do komunikatora.
Po chwili znowu zapanowała ciemność, ale Oglin trzęsła się jak osika i chyba odechciało jej się tego polowania.
- Wszystko w porządku? - przejął się mężczyzna.
- W porządku, w porządku...
Dziewczyna była przerażona, ale chyba nic się jej nie stało. Lakszmee objął ją czule i stali tak przez chwilę w ciszy. Cel i tak zdążył już zbiec. Polowanie musiało zaczekać. Komuś też należała się solidna reprymenda.
- Chodź tu natychmiast, albo znowu to zrobię! - Z komunikatora dobył się nagle zdenerwowany głos Bri.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz