niedziela, 30 sierpnia 2015

Wyzwania, rozdział I

Dziś na blogu rozpoczynam nową serię. Jest to spinoff do ISETu i rozgrywa się niedługo po wydarzeniach z drugiego tomu, jednak tym razem fabuła koncentruje się na postaci Derksa. Pojawią się tu też inni bohaterowie, których możecie kojarzyć z ISETu, ale także wiele nowych. Zwłaszcza fani obcych ras powinni znaleźć tu coś dla siebie. Na razie seria jest w trakcie powstawania, więc nie mogę zagwarantować regularności w ukazywaniu się nowych rozdziałów.


Rozdział I

Derks leżał i myślał. Taka bierność nie była dla niego typowa, ale czuł, że tym razem musi dokładnie podsumować swoje życie, zrobić rachunek sumienia i ostatecznie zdecydować o słuszności swoich ostatnich wyborów. Pomyśleć, że kiedyś wszystko zdawało się takie proste. Jako dziecko Derks nie różnił się zbytnio od swoich rówieśników, miał podobne marzenia, zainteresowania i nawyki. Ale zdarzenie sprzed siedemnastu lat zmieniło wszystko. Porwanie, z którego cudem uszedł z życiem, śmierć przyjaciela... Mimo że olikańska specjalistka zablokowała mu te wspomnienia, i tak zawsze był świadom tego, co miało wtedy miejsce. To zmieniło i jego, i drogę, którą obrał. Skończyło się dzieciństwo, beztroska i błazenada, a zaczęły mordercze treningi w najbardziej wymagającej Akademii na kontynencie Enis. Tylko wola walki i potężna chęć zmieniania świata na lepsze pozwoliły Derksowi to przetrwać. I gdy zaszedł już tak daleko i stał się wysokiej klasy agentem, nagle rzucił to wszystko z powodu wygórowanych zasad moralnych. Czy pluł sobie za to w brodę? Nie do końca. Przygoda z Ziemianami również przypadła mu do gustu i czuł, że podróżując z nimi, także wypełnia jakąś istotną misję. Ale dano mu drugą szansę. Szansę, by powrócić w blasku chwały, i nie mógł jej tak po prostu odrzucić. W końcu do tego kiedyś tak usilnie dążył. Pozostawała jeszcze kwestia Chena, Ziemianina, który widział w nim kogoś więcej niż przyjaciela. Czy ich wspólne zbliżenie było dobrym wyborem? Tego Derks dalej nie umiał określić.
Gapił się w sufit wymalowany kwiecistymi wzorami, jak ten z hotelu, w którym do niedawna pomieszkiwał. Derks widział, że służby specjalne chcą go za wszelką cenę zatrzymać przy sobie. Tylko dlatego, że prawie dał się zabić i wyszedł na bohatera. Dali mu mieszkanie, piękne i ogromne, na najwyższym piętrze wieżowca w samym sercu stolicy. Doceniał ten gest, choć dziwnie się czuł, wiedząc, że nie będzie już mieszkać ze swoim siostrem. Z drugiej strony Ormiks dojrzał i się usamodzielnił, już nie potrzebował opiekuna.
W końcu Derks wygrzebał się z morza kolorowych poduszek na okrągłym łożu i podszedł do największej skrzyni. Otworzył ją i spojrzał na swój nowy kombinezon termiczny. Był czarny, tak jak poprzedni, ale uszyty z grubszego materiału, nieco bardziej toporny, zapinany pod samą szyją. Gdy Derks go ubrał, poczuł się wygodnie, jakby włożył na siebie drugą skórę. Kombinezon był mocno dopasowany i poza prążkowaną fakturą na przegubach, nie różnił się jakoś bardzo od poprzedniego. Spoglądając na siebie w lustrze, Derks upewnił się w przekonaniu, że dokonał słusznego wyboru. To było jego przeznaczenie. Nadeszła pora, by rozpocząć służbę na nowo.


We wszechświecie istniały trzy osoby, przed którymi Derks nie miał oporów się rozebrać. Rzecz jasna Ormiks, bo w końcu wychowali się razem. Chen, gdyż dopuścił go do siebie bliżej niż kogokolwiek innego, oraz Merike, jego wieloletni współpracownik. Merike miał wiele wad, był pozbawiony taktu, zapatrzony w siebie, a jego zachowania niekiedy zdawały się skrajnie nieprofesjonalne. Nie zmieniało to jednak faktu, że uchodził za jednego z najlepszych lekarzy na Mloku i, o dziwo, mimo skrajnych różnic w charakterach, Derks był w stanie uznać go za swojego kolegę.
- Słyszałem, że podziurawili cię jak sito – powiedział lekarz.
- Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni.
- Niesamowite, prawie nie widać śladów. - Merike wpatrywał się z zaciekawieniem w odkryty brzuch pacjenta. - Nie wiem, kto cię poskładał do kupy, ale to robota prawdziwych profesjonalistów. - Przyjrzał się dokładnie nodze, na którą jeszcze do niedawna Derks kulał. - Zaczynam czuć się zagrożony.
Lekarz zakończył oględziny i wrócił za biurko. Należało do rasy arlokinów, ale na Mloku mieszkał od dziecka. Jego sięgające karku włosy przypominały sierść wielobarwnego zwierzęcia, poczynając od bieli, poprzez pomarańcz i brąz, na czarnym kończąc. Barwy te nie układały się w żaden konkretny wzór. Jego łysy ogon, zakończony kitką zgiął się w znak zapytania. Zakładając kombinezon, Derks obserwował poczynania doktora. Miał nadzieję, że jest już w formie, by rozpocząć czynną służbę. Merike wyjął zwój multimedialny z tuby komputera i zaczął go przeglądać.
- Zobaczmy, czy się zgadza... Imię: Derks, obywatelstwo: Zjednoczone Królestwo Enis, planeta: Mlok, rasa: mouk, wiek: dwadzieścia dziewięć lat mlokańskich... bla bla bla... O, zdolny do służby... - Lekarz napisał palcem na zwoju, po czym odcisnął obok swój kciuka.
Gdy podał Derksowi zwój, ten również pozostawił swój papilarny podpis.
- Dobrze, że Bumaga cię przekonał do powrotu. Jak cię tu nie było, to wkurwiał nas wszystkich swoją frustracją – rzucił Merike.
- To nie jego zasługa – odparł Derks beznamiętnie i ruszył do wyjścia.
- Hej, podobno dali ci nową chatę! - zawołał jeszcze lekarz. - Będzie impreza?
Wszyscy współpracownicy Derksa dobrze wiedzieli, że imprezy były dla niego mniej więcej tym, czym kąpiele dla wywronów. Nie przewidzieli jednak, że trochę się zmienił.
- Tak – powiedział mouk. Co prawda równie beznamiętnie co zazwyczaj, ale z premedytacją. Miał po prostu ochotę wprowadzić kolegę w konsternację, co mu się zresztą udało.
Kolejny przystanek - biuro szefa. Był on moukiem w średnim wieku, szczupłym i wysportowanym, podobnie jak Derks. Miał czarne, faliste włosy, które nosił rozpuszczone, tak że opadały mu na ramiona, a jeden siwy kosmyk przysłaniał lewe oko. Nawet ten niewielki szczegół przez dwa ostatnie lata pozostał bez zmian. Zabawne, że nikt nie znał imienia dowódcy, tak jakby była to największa tajemnica na świecie. Wszyscy po prostu nazywali go szefem. Poza, rzecz jasna, królem, któremu, jako członek Białego Oddziału, bezpośrednio podlegał.
- Zdolny do służby... Doskonale. - Szef rzekł równie beznamiętnie, jak zwykł to robić Derks, i włożył zwój do tuby swojego komputera. - Po tym, co ostatnio tu odstawiłeś, miałem pewne opory, ale król kazał cię awansować.
- Słyszałem.
- Zostaniesz dowódcą drużyny. Sam ją skompletujesz.
Nie tego spodziewał się Derks. Otworzył szeroko swe brązowe, migdałowe oczy.
- Drużyny? Przywykłem do działania w pojedynkę – odparł niepewnie.
- Doprawdy? Podobno z Ziemianami szło ci całkiem nieźle.
- No tak... Ale chodziło mi o specjednostkę.
- Szpiegostwo chyba niezbyt przypadło ci do gustu, więc uznałem, że najlepiej sprawdzisz się w działaniach bardziej... bezpośrednich.
Cały czas Derks miał wrażenie, że szef odnosi się do niego dość sarkastycznie, ale nie śmiał tego skomentować.
- Rozumiem. Postaram się dać z siebie wszystko – zapewnił.
- Dostaniesz dane wszystkich agentów z naszej bazy. - Szef stukał coś na holograficznej klawiaturze. Aż dziw, że był w stanie skupić się na tylu ekranach, które się przed nim wyświetlały. - Nie musisz się spieszyć. Masz wybrać cztery osoby w sposób jak najbardziej przemyślany. Pamiętaj, od tego, jak będziecie współpracować, będzie zależało wasze życie. – Wyjął zwój i podał go Derksowi.


Było jeszcze za wcześnie, by iść do domu. Derks doszedł do wniosku, że skoro już jest w bazie, to upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Brakowało mu porządnego treningu, a Bumaga nie dość, że zawsze chętnie dotrzymywał mu towarzystwa, to jeszcze służył dobrą radą, jak na dawnego mentora przystało.
Trening przypominał Derksowi ten z Akademii. Stali na mocno ugiętych nogach, jakby siedząc na niewidzialnym krześle, co już samo w sobie potrafiło zmęczyć, ale by poćwiczyć też mięśnie rąk, używali dodatkowo hantli.
- Dobierając członków drużyny, musisz wziąć pod uwagę każdy szczegół – tłumaczył siwy mouk, po którym nawet nie było znać wysiłku. - Nie chodzi o to, żeby wybrać samych najsilniejszych wojowników, ale o to, żeby się wzajemnie uzupełniali. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka ktoś wyda ci się gorszy, ale będzie miał jakąś unikatową umiejętność, która może znacznie podnieść wydajność twojej drużyny, powinieneś go poważnie wziąć pod uwagę.
- Chcę postawić na różnorodność.
- Bardzo dobrze. Im więcej umiejętność, tym większa szansa powodzenia. Jeśli będziesz miał już jakieś swoje typy, zgłoś się do mnie. Postaram się je ocenić. I pamiętaj, musisz ufać swoim ludziom. Kiedy kogoś dobrze znasz i wiesz, że nie zostawi cię nawet w najtrudniejszej sytuacji... Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dobrze jest mieć przy sobie kogoś takiego.
Gdyby tylko Derks mógł do swojej drużyny wcielić Bumagę, zrobiłby to bez wahania, ale niestety jeszcze nie przewyższał go stopniem.
- Myślisz, że szef żywi do mnie jakiś uraz? Jak z nim dziś rozmawiałem, sprawiał takie wrażenie, jakby się wcale nie cieszył z mojego powrotu. - Derks zaczynał się męczyć. Niedobrze.
- Twoja ostatnia rezygnacja nieźle go wytrąciła z równowagi. Ale nie martw się. Chce cię mieć w swoich szeregach, docenił twoją akcję z odbiciem tego ziemskiego statku, tylko cóż... Musi się trochę wyładować. Przejdzie mu.
Derks nie odpowiedział, tylko zaczął szybciej oddychać, by nieco zwiększyć wydajność pracy mięśni.
- Już padasz? - rzucił Bumaga, dalej trenując bez cienia bólu na twarzy.
- Opuściłem się. Przecież nie mogłem trenować z tymi wszystkimi szwami – stęknął Derks z lekkim oburzeniem.
- Zostaw to mnie. Tak cię wezmę w obroty, że wrócisz do formy w mgnieniu oka.
- To groźba czy obietnica?
- Jedno i drugie.
Derks się uśmiechnął, choć z trudem. Treningi z Bumagą? Tak, brakowało mu tego.


Po krótkim pobycie na Ziemi, by pozałatwiać swoje sprawy, Chen utwierdził się w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję. Oczywiście miał chwile zwątpienia. Kiedy spełniał swoje marzenia jako geolog w misjach kosmicznych, nawet przez myśl mu nie przeszło, że któregoś dnia zostanie ambasadorem Ziemi na obcej planecie. Kochał Derksa, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, i zrobiłby wszystko, by móc go widywać, a mimo to perspektywa tak drastycznej zmiany w życiu nieco go przerażała. Z dala od ludzi, z dala od Ziemi... Każdemu byłoby ciężko, nawet na tak przyjaznym świecie jak Mlok. I mimo że już wcześniej Chen żył z dala od rodziny, nie wiedział za bardzo, co jej powiedzieć. Do tej pory mógł chociaż dzwonić lub pisać maile. Teraz musiał ograniczyć kontakt jeszcze bardziej. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło mu do głowy, to długa wyprawa do odległych zakątków świata. Dobrze, że to łyknęli.
Chen stał przed swoim nowym domem, w towarzystwie tragarzy i pośrednika, który wszystko zorganizował. Posiadłość znajdowała się na obrzeżach stolicy, otoczona zielenią i licznymi kwiatami, które tubylcy uwielbiali. Wyglądała tak szokująco ziemsko, że Chen na moment zaniemówił, wpatrując się w białe ściany, spadzisty, beżowy dach oraz kolumny podtrzymujące taras na pierwszym piętrze.
- Na podstawie danych z Ziemi staraliśmy się jak najlepiej odwzorować waszą architekturę – wyjaśnił z uśmiechem pośrednik.
- Znaczy się... zbudowaliście to specjalnie dla mnie? - wydukał geolog.
- Och, to żaden problem. Programowalne domy są bardzo popularne i tanie w produkcji.
- Programowalne?
- Tak. Rozumiem, że to dla pana obca technologia. Ale to bardzo proste. Programujemy materiał, z którego ma powstać dom, a on potem już sam się rozbudowuje. - Pośrednik wyjął z kieszeni spory klucz. - Nie byliśmy pewni jakiego zamka użyć, ale uznaliśmy, że z takim powinien być pan najbardziej oswojony. Oczywiście możemy zmienić na bardziej nowoczesny.
- Nie trzeba. Jest okej.
Gdy weszli do środka, Chen oniemiał jeszcze bardziej. Wnętrze kojarzyło mu się trochę z wygodnymi apartamentami w hotelach, które odwiedzał podczas konferencji. Ściany również zostały pomalowane na biało, w salonie stał duży, jasnoszary narożnik, z pomarańczowymi poduszkami, które dodawały nieco kolorystyki. Do tego czarne krzesła i pasujący do nich elegancki stół.
- To taka surowa wersja. Pan pewnie sobie tutaj doda, co zechce. Oczywiście odwzorowaliśmy to tylko na tyle, na ile potrafiliśmy, więc pewne odstępstwa mogą mieć miejsce. Może pokażę, jak korzystać z kuchni, bo to na pewno będzie dla pana coś nowego – zaproponował pośrednik.
- Tak, chętnie. - Chen doceniał trud, ale nie zależało mu na tych wszystkich cudach. Chciał się jak najszybciej spotkać z Derksem.


W obecności szefa Derks czuł się średnio komfortowo, ale nie mógł go unikać, skoro miał z nim jeszcze wiele rzeczy do uzgodnienia.
- Tak się zastanawiam... - podjął. - Czy mógłbym do drużyny wcielić kogoś spoza listy?
- To znaczy? - Szef uniósł z zaciekawieniem brew.
- Chciałbym mieć w drużynie kogoś, kogo znam. Kogoś, komu już na starcie mógłbym zaufać.
- Hmm?
- Ostatnie dwa lata nauczyły mnie, że Ziemianie, mimo pewnych braków, są doskonałymi kompanami i mają bardzo wysokie zdolności adaptacyjne. Do tego podczas swojej służby na Spacediverze poznałem mężczyznę, który oprócz bycia dobrym żołnierzem, posiada niesamowicie czuły słuch. Umiejętność z pozoru mało przydatna w boju, ale w grupowych misjach dająca wielką przewagę. Bardzo chętnie widziałbym go w swojej drużynie. - Derks bał się odmowy i niechętnie patrzył szefowi w oczy.
Cisza z reguły nie zwiastowała niczego dobrego, a szef lubił dramatyczne pauzy. Postukał palcami w blat biurka i wykrzywił swoje szerokie usta w grymasie niepewności.
- Ten człowiek w ogóle wie o twoich planach? - spytał wreszcie.
- Nie – przyznał Derks, cicho i z zawstydzeniem.
- Chcę wszystkie dane na jego temat i jego ewentualną zgodę. Niczego nie obiecuję, ale jak już mamy coś robić, to róbmy to profesjonalnie.
- Dziękuję. - Derksowi kamień spadł z serca.
- I jeszcze jedno. Dostaliśmy wiadomość od tego nowego ambasadora. Jest adresowana do ciebie.


Mlok zdawał się idealną planetą dla ludzi. Rok tutaj był tylko odrobinę krótszy od ziemskiego, a doba nieco dłuższa, co akurat miało wiele zalet. Na kontynencie Enis panował przyjemny umiarkowany klimat, a nocne niebo zdobiły trzy piękne księżyce. Wielokulturowość sprawiała, że Chen nie czuł się tu kompletnym odmieńcem, a gdy Derks złożył mu wizytę, Ziemianin zapomniał już o wszelkich troskach.
- Nie sądziłem, że cię tak szybko zobaczę. - Wprowadził przyjaciela do środka.
- Podałeś mi adres, to przyszedłem. To, że powiedziałem parę nieprzyjemnych rzeczy, nie znaczy, że przestałeś być dla mnie ważny. - Derks zdjął buty i wszedł do salonu. - Nieźle się tu urządziłeś.
- Nawet nie zdążyłem się jeszcze całkowicie rozpakować. Napijesz się? - Chen nalał coli do szklanki i podał moukowi.
- Strasznie słodkie – skomentował Derks po jednym ostrożnym łyku.
- Ulubiony napój Ziemian. - Chen puścił mu oko i opróżnił szklankę. Oblizał się i westchnął. - Nie mogłem wziąć ze sobą zbyt dużych zapasów. Pora zaadaptować się na dobre i przerzucić na tutejsze specjały.
- Na pewno będziesz dostawać przepustki.
- Pytanie jak często. Dokonałem tego wyboru z pełną świadomością konsekwencji. Jestem gotów je ponieść, nauczyć się tutejszego języka... bez czipów tłumaczących, tutejszych obyczajów... Naprawdę chcę to wszystko zrobić. Moja mama zawsze mi tłukła do głowy: masz coś zrobić, zrób to perfekcyjnie.
- Nie będzie ci brakowało pracy geologa? - Derks usiadł na narożniku i odłożył szklankę na stolik.
- Na pewno będzie. - Chen zajął miejsce obok. Chciał otoczyć mouka ramieniem, ale się powstrzymał. Ich relacje nie były na razie do końca klarowne, więc wolał się nie narzucać.
- O to mi chodziło, Chen. Nie chciałem się ciebie pozbyć. Po prostu nie mogłem znieść myśli, że z mojego powodu zaprzepaścisz marzenia – wyznał Derks z troską.
Teraz mam tylko jedno marzenie – pomyślał geolog, ale to przemilczał.
- Zawsze mogę zmienić zdanie. Nikt mnie tu nie trzyma na siłę. - Chen uśmiechnął się. - Ale na razie jestem zadowolony ze swojego wyboru. Ty, zdaje się, ze swojego również.
- To prawda.
- Dostałeś awans?
- Tak. Będę dowódcą drużyny.
- To super. Wiesz już, kto się w niej znajdzie?
- Jeszcze nie, ale zależy mi, żeby był w niej Tom.
Chen ze zdziwieniem spojrzał na towarzysza.
- Tom McMahon?
- Moim pierwszym typem byłby Gareth, ale wiem, że by się nie zgodził. Tom to najlepszy wybór. Ufam mu i dostrzegam jego umiejętności. Zależy mi na tej współpracy.
Przez moment Chen wyglądał na zamyślonego. Obwinął końcówkę swego długiego warkocza wokół palca, co lubił robić podczas zadumy.
- To byłoby nie głupie... Miałbym kompana – wypalił.
- Widzisz jak o ciebie dbam? - zażartował Derks.


Jak zwykle Bumaga był bardzo gościnny. Dla Derksa jego drzwi zawsze stały otworem. Dokładnie przyjrzał się danym osób, które młodszy mouk postanowił wcielić do swojej drużyny.
- Olikanka plus wywron... mocne połączenie. Znam ich, to dobrzy agenci – skomentował, studiując zwój multimedialny. - Ale mam spore zastrzeżenia co do jednej osoby.
- Ziemianin?
- Nie, Ziemianin jest w porządku. Martwi mnie Broko.
- Jedyny mouk, którego wybrałem? - Derks popatrzył na Bumage z niedowierzaniem.
- Nie ma doświadczenia.
Jeszcze do niedawna Derks sądził, że zna swojego mentora na wskroś, ale ten zaskoczył go kompletnie. Z wszystkich agentów, którzy byli to dyspozycji w życiu nie pomyślałby, że Bumaga odrzuci akurat tego.
- Jest niesamowicie utalentowany. Skończył akademię z najwyższym wynikiem od dwudziestu lat. - Derks zażarcie bronił swojego rekruta.
- Nie wątpię, że jest genialny i za pewne kiedyś będzie świetnym agentem, ale póki co to totalny świeżak.
- Dlatego chcę dać mu szansę zdobyć doświadczenie. Też kiedyś taki byłem, nie pamiętasz? Też dałeś mi szansę.
- Z tobą było inaczej. Pracowałeś wcześniej w policji. Wiedziałeś już co nieco o życiu - W przeciwieństwie do Derksa Bumaga zachowywał stoicki spokój.
- Broko sobie poradzi, jestem tego pewien. Kiedyś musi zacząć...
Bumaga chwycił stołek i z niezachwianym opanowaniem zbliżył się do kompana, siadając tuż przed nim. Położył Derksowi ręce na ramionach i spojrzał mu prosto w oczy.
- Posłuchaj, Derksiu...
- Błagam, tylko nie znowu ten protekcjonalizm. Wiesz jak ja tego...
- Posłuchaj. Po prostu mnie posłuchaj... - ciągnął ze spokojem Bumaga. - Nie wątpię, że Broko jest świetnym wojownikiem. Jestem też pewien, że jesteś dla niego bohaterem i zrobiłby dla ciebie wszystko. Ale musisz wiedzieć jedno. Jeśli coś pójdzie nie tak, a on zginie tak młodo, służąc pod tobą... to będziesz się za to obwiniać do końca swoich dni.
Derks wlepił wzrok w podłogę i nerwowo oblizał wargi. Zazgrzytał zębami i z powrotem spojrzał na Bumagę.
- Utrata podwładnego jest zawsze ciosem dla dowódcy. Ale gdy przychodzi co do czego, nie myślimy o tym, tylko staramy się za wszelką cenę wygrać. Jeśli mam nie podejmować ryzyka, to może w ogóle nie powinienem wracać do służby? - odparł ze spokojem i pewnością siebie.
- Wiesz dobrze, że nie podejmę za ciebie tej decyzji. Ja tylko miałem udzielić ci szczerej rady. I to uczyniłem. A co dalej z tym zrobisz, to już zależy tylko od ciebie. - Bumaga wstał i oddał koledze zwój.


Kiedy Tom McMahon znalazł się w załodze Spacedivera, myślał, że złapał Boga za nogi. Gdy dowiedział się, że Derks chce go w swojej drużynie, nie do końca w to wierzył. Owszem, miał poczucie własnej wartości, w końcu trafił do grona najlepszych z najlepszych, nielicznych wybrańców, którym dane było zwiedzić kosmos. Ale nie uważał, by wyróżnił się aż tak, by pozaziemski bohater próbował go zwerbować. Wkrótce jednak zaczęło do niego docierać, że to dzieje się naprawdę.
Początkowo wahał się mocno. Walczyć dla obcych, czy na pewno tego chciał? Z drugiej zaś strony ten sam obcy, dla którego miałby służyć, walczył kiedyś dla niego. Należało spłacić ten dług w imieniu Ziemian. Poza tym, gdyby powiedział „nie”, możliwe, że wypominałby to sobie do końca życia. Zmarnować taką szansę? Przecież nie miał żony, dzieci, nie czuł się niczym uwiązany. Pragnął przygody, a ona pragnęła jego, bo sama wyciągała po niego rękę.
- Podobno masz niesamowity słuch. Chciałbym to zbadać. – Już podczas pierwszej wizyty kontrolnej doktor Merike wykazywał niezwykłe zainteresowanie jego osobą.
- W porządku – odparł niepewnie Tom.
Był już wcześniej na Mloku, oswoił się już z tutejszymi procedurami, a jednak czuł niesamowity stres.
- Chcą cię, mimo że nie należysz do Unii Planetarnej? Lepiej żebyś okazał się wyjątkowy – nie ukrywał doktor.
- Nie wiem, czy jestem wyjątkowy, ale jeśli Derks coś we mnie widzi i tak mi ufa, to ma moją lojalność – wyznał Ziemianin.
- Ostateczne słowo nie należy do niego. - Merike wyjął z szuflady cienki, cylindryczny przedmiot. - A teraz pokaż te uszy. Mam nadzieję, że są czyste, bo jeśli nie, to będę to musiał zawrzeć w raporcie i szef odejmie ci za to punkty.
Tom spojrzał na lekarza ze zmieszaniem.
- Żartowałem – padło z ust doktora.


Stało się, naprawdę się stało. Tom wciąż ledwo w to wierzył, ale naprawdę go tu chcieli. Przeszedł testy sprawnościowe i psychologiczne, odbył wiele trudnych rozmów, a teraz zmierzał z dumą na pierwsze spotkanie drużyny. I ze sporą tremą. Nie wiedział, z kim dane będzie mu pracować w nowym zespole, wszystko miało się wyjaśnić w najbliższych minutach.
Gdy wszedł do sali odpraw, zauważył, że trzy inne osoby już tam czekają. Zamiast usiąść stały na baczność w lekkim rozkroku, z rękami założonymi za plecami, jakby się zmówili. Tom przyjrzał się dokładnie każdemu z osobna. Najpierw jego wzrok powędrował w stronę kobiety, dość wysokiej i wysportowanej, co podkreślał dobrze dopasowany kombinezon termiczny. Nie była może w jego typie, ale Tom potrafił dostrzec jej urok. Wściekle rude włosy, kręcone, sądząc po kilku luźnych kosmykach, upięte miała w kok. Jej lekko piegowata twarz nie zdradzała żadnych emocji. Obok kobiety stał człowiek jaszczur, a tak przynajmniej określiłby go Tom, bo nie pamiętał nazwy tej rasy. Miał bardzo ludzką sylwetkę, nie licząc masywnego ogona, i androgeniczną twarz z mocno zarysowanymi łukami brwiowymi. Co zdecydowanie odróżniało go od ludzi, to szaro-niebieskawa łuska pokrywająca ciało i brak owłosienia. Nawet kombinezon nosił inny, bardziej metaliczny, jakby utkany z cienkich drucików. On również beznamiętnie gapił się w ścianę, podobnie zresztą jak jego towarzysz. Ten, sądząc po wydłużonych płatkach uszu, był moukiem, gdyby jednak Tom zobaczył go w innej sytuacji, w życiu nie wziąłby go za agenta. Wyglądał bardzo młodo, jakby ledwo co skończył szkołę. Rozmiarów był filigranowych, a duże oczy i mały nos tylko potęgowały ogólne wrażenie. Gdyby nie ostrzyżone na krótko ciemnobrązowe włosy, dałoby się go łatwo przebrać za dziewczynkę. Nikt z tej trójki nie wyglądał na równie zainteresowanego Tomem, co on nimi. Ziemianin doszedł do wniosku, że zamiast tak się wpatrywać, powinien zająć pozycję. Najwyraźniej sposób stania podczas witania dowódcy był tu istotny. Tom zajął miejsce obok kobiety. Nawet dobrze się złożyło, bo stali teraz w konfiguracji od najwyższego do najniższego, choć Tom nie wiedział, czy ma to jakieś znaczenie.
Derks przyszedł niedługo później i dokładnie przyjrzał się wszystkim agentom, podobnie jak Tom wcześniej. Na razie nikt nic nie mówił, więc i Ziemianin wolał nie pchać się przed szereg. Czekał. Zauważył, że Derks uśmiechnął się lekko, więc uznał to za dobry znak.
- Broko, Sys, Teneri, Tom... - zwrócił się do każdego z osobna, poczynając od młodzika, na Ziemianinie kończąc. - Wybrałem was nie bez powodu i cieszę się, że będzie mi dane z wami współpracować. Liczę na to, że będziemy zgranym zespołem, opartym przede wszystkim na zaufaniu. Przed nami wiele wspólnych trudów i niebezpieczeństw, ale zanim rzucimy się na głęboką wodę, chciałbym was lepiej poznać i przeszkolić pod kątem tego, czego będę od was oczekiwał. Mam nadzieję, że się na was nie zawiodę. Czy mogę liczyć na to, że dacie z siebie wszystko?
- Tak jest, dowódco – krzyknęli wszyscy jak jeden mąż. Tom zaczynał się wczuwać.
- Doskonale. A teraz spocznij. Mamy wiele do omówienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz