Rozdział IX - „Urlop”
Współpraca
między ludźmi i Anahibianami rozkwitała. Pierwsza wspólna baza
została założona na Antares 4 – planecie bogatej w surowce i o
ciekawej historii geologicznej. Była jeszcze zimniejsza od ojczyzny
Abza, ale dzięki połączonej pracy obu ras i anahibiańskiej
technologii szybko udało się ją zasiedlić przez zespół
badawczy. Baza miała wielkość szkolnego boiska i składała się z
kilku modułów w kształcie igloo, połączonych tunelami. Położona
na szczycie ośnieżonego wzgórza, stanowiła dobry punkt
obserwacyjny, choć okolica nie różniła się zbytnio od
arktycznych pustkowi. Jednak bliskość stromego zbocza umożliwiała
też inny rodzaj atrakcji.
- Tym razem będę szybsza –
zakomunikowała Joanna, nakładając na oczy gogle.
- Zobaczymy –
powiedział Abz, trzymając kijki w gotowości i ustawiając się w
pozycji zjazdowej.
Ruszyli jednocześnie i dość szybko
osiągnęli prędkość niebezpieczną dla zwykłego amatora sportów
zimowych. Joanna uważała się za dobrą narciarkę, nie bała się
stromych stoków, ale dla Abza zjeżdżanie wydawało się równie
naturalne, co oddychanie. Z łatwością pokonywał każdą
przeszkodę, każde wzniesienie i rzadko wytracał na szybkości.
Kobieta nie zaobserwowała by choć raz stracił równowagę, czy
stchórzył i wybrał łatwiejszą trasę. Jechał z taką gracją,
jakby z dokładnością przewidywał każdy manewr, jaki będzie
musiał zastosować. Po raz kolejny dotarł na sam dół pierwszy,
choć różnica czasu między nim, a Joanną była stosunkowo
niewielka.
- Jesteś dobra jak na Ziemiankę – skomentował,
odpinając narty.
- A ty masz farta – odparła półżartem
kobieta i zrobiła to samo, co jej kolega. Na szczyt musieli dotrzeć
pieszo. - Szkoda, że twoi rodacy nie przywieźli tu ze sobą
wyciągu.
Droga na wierzchołek nie stanowiła wcale tak
wielkiego problemu, jak mogłoby się wydawać. Treningi z Garethem
bardzo podnosiły kondycję i już po kilku tygodniach dało się
odczuć ich efekty. Obecnie cywilni członkowie załogi zaczynali
dorównywać wytrzymałością i sprawnością niektórym wojskowym.
Choć zdolności bojowe wymagały znacznie dłuższego treningu i
jeszcze wiele musieli się nauczyć.
Kiedy Abz i Joanna byli
mniej więcej w połowie drogi, dało się słyszeć dźwięk
nadlatującego statku. Spojrzeli w górę i zauważyli, że nie jest
to Odyseja. Nie zdziwili się jednak specjalnie. Wiedzieli, że
Anahibianom udało się rozgryźć znaczną część obcej
technologii i pracowali nad własnymi pojazdami o podobnych
możliwościach. Jeden z nich został ukończony.
Po dotarciu na
górę naukowców przywitał Gareth, z którym nie widzieli się od
ponad tygodnia. Uściskali go uradowani, spoglądając na statek,
który znajdował się za jego plecami. Z zewnątrz nie przypominał
Odysei. Miał metaliczny kolor i mniej opływowe kształty.
Przypominał trochę wielkie żelazko.
- Dali mi siąść za
sterami. Mówię wam, pilotuje się o wiele lepiej, niż naszą
łajbę. Zdecydowanie wolę klasyczne drążki, niż tą dziwną
konsolę – pochwalił się major. - Mam nadzieję, że też kiedyś
będziemy taki mieć.
- Gdzie Odyseja? Wciąż na Anahibi? -
spytała Joanna.
- Tak, jeszcze coś tam badają, ale mają ją
zwrócić na dniach. Podrzucą nas do domu tym nowym cacuszkiem –
wyjaśnił Gareth i wraz z kolegami udał się do bazy.
- Chenowi
się to nie spodoba. Już się tu zadomowił – odparł Abz.
-
Ale Hildzie się spodoba. Tęskni za wami – z tymi słowy Gareth
wszedł do środka.
Po drodze mijali zarówno ludzkich jak i
anahibiańskich pracowników, co stanowiło ciekawy widok. Po raz
pierwszy obie rasy współpracowały ze sobą na taką skalę. Gdy
weszli do jednego z modułów, zauważyli, że Chen również omawia
coś z obcymi. Przyglądał się jakimś wykresom i nawet nie
zauważył przybyszów, póki się nie przywitali.
- Pakuj się.
Wracamy na Ziemię – oznajmił Gareth prosto z mostu.
- Tak
szybko? Dopiero się rozkręcamy – zaprotestował Chen.
- Nie
jesteś tu jedynym geologiem. Poradzą sobie.
- Kiedy tutaj
wreszcie czuję, że robię coś pożytecznego.
- Rozkaz odgórny.
Nie ja to wymyśliłem.
Nie było sensu się sprzeczać. Chen
zwiesił głowę i westchnął.
Podróż nowym statkiem
rzeczywiście okazała się satysfakcjonującym doświadczeniem.
Przede wszystkim wnętrze zdawało się bardziej ludzkie, a przez to
też bardziej przyjazne. Fotele, stery i inne przyrządy nie różniły
się zbytnio od tego, co można spotkać w ziemskich pojazdach,
dlatego cywile zrozumieli, czemu Garethowi ten statek tak bardzo
przypadł do gustu. I tym razem anahibiański pilot pozwolił mu
zająć na chwilę jego miejsce, co wywołało u majora wielką
radość. Oficer udowodnił też z jaką łatwością przychodzi mu
wyczucie nowego pojazdu.
Ziemska baza stała się dla załogi
niemalże domem, więc kiedy znaleźli się w środku, poczuli się
jak na starych śmieciach. Nawet Chen, pomimo swej niechęci do
powrotu, uśmiechnął się na widok znajomego miejsca. Podróżnicy
pożegnali się z anahibiańską załogą i udali się do wyjścia z
hangaru. Nim jednak go opuścili, podszedł do nich żołnierz.
Zasalutował i wręczył Garethowi list.
- Przyszło przed chwilą,
majorze – wyjaśnił.
Oficer odprawił podwładnego i
zmieszany przyjrzał się kopercie. Otworzył ją i kiedy tylko
zaczął czytać wiadomość, na jego twarzy pojawił się wyraz
zaskoczenia.
- Co piszą? - spytała Joanna z niepokojem.
- Mój
ojciec nie żyje. Zawał... – wymamrotał Gareth oszołomiony.
Nie wyglądał na załamanego. Raczej na zakłopotanego. Jakby w
ogóle nie wiedział, co myśleć o całej sytuacji. Zastygł z
listem w dłoni i zaczął w zadumie gapić się przed siebie. Jego
przyjaciele poczuli się skrępowani. W takiej sytuacji trudno było
powiedzieć cokolwiek sensownego.
- Przykro mi – rzucił Chen ze
spuszczonym wzrokiem
Gareth nie odpowiedział, tylko schował
list i zamyślony udał się do swojej kwatery.
Kiedy
Hilda przyszła odwiedzić swego dowódcę, ten się pakował.
Wiedziała już o wszystkim i chciała podnieść go na duchu. Choć
trudno było powiedzieć, co czuje Gareth, bo jego twarz nie
przedstawiała żadnych emocji. Możliwe, że je w sobie tłamsił,
by nie okazać słabości. Odkąd dowiedział się o śmierci ojca,
zachowywał się bardzo tajemniczo.
- Chciałam złożyć
kondolencje – powiedziała Hilda.
- Dzięki – odparł
beznamiętnie Gareth, dalej skoncentrowany na pakowaniu się.
-
Jeśli chciałbyś porozmawiać, to mam teraz wolne.
Lekarka
myślała, że major ją odprawi, albo tylko mruknie coś pod nosem i
powróci do swoich zajęć, jednak stało się inaczej. Przestał się
pakować, westchnął i usiadł na łóżku.
- Wiesz co jest
najgorsze? - spytał, wpatrując się w ścianę. - Nic nie czuję.
Nic. Był moim ojcem, powinienem to jakoś przeżywać, ale nie...
Pustka. Czy to znaczy, że coś ze mną nie tak?
- To zależy jaką
rolę odgrywał w twoim życiu – powiedziała Hilda z zaskakującą
wyrozumiałością i i usiadła obok kolegi.
- No właśnie nie
odgrywał żadnej. Moi rodzice się rozstali jak byłem bardzo mały.
Ojciec nigdy się specjalnie nami nie interesował. Był generałem,
wojsko bardziej traktował jak rodzinę, niż nas. Nie przepadałem
za nim. Nigdy nic złego mi nie uczynił, ale w sumie dobrego też
nie. Po prostu... był. Gdzieś tam sobie był. Nie obchodziło mnie
gdzie. A podczas tych rzadkich spotkań nawet nie miałem o czym z
nim rozmawiać. Ale myślałem... no nie wiem, myślałem, że jednak
coś odczuję. A tu nic... - wyjaśnił Gareth zmieszany.
- Masz
poczucie winy, bo uważasz, że powinieneś się tym przejąć –
zauważyła Hilda. - Ale był dla ciebie jak obcy człowiek. A nie
przejmujemy się przecież za każdym razem, gdy umrze ktoś obcy.
-
Ale mimo wszystko był moim ojcem. Może i beznadziejnym, ale
jednak.
- Jeśli przejmujesz się tym, że nic nie czujesz, to
znaczy, że jednak nie jesteś nieczuły i że nie był ci kompletnie
obojętny – uśmiechnęła się Hilda i poklepała przyjaciela po
ramieniu.
- Dzięki – odparł Gareth z niepewnym uśmiechem.
Słowa Hildy trochę podniosły go na duchu, chociaż nie zażegnały
całkowicie jego rozterek. Miał wrażenie, że podróż do domu
będzie trudniejszą misją niż badanie obcych planet.
W zebraniu zwołanym przez profesora Price'a uczestniczyli tylko
Joanna, Hilda i Chen. Czyli dokładnie tak, jak zostało to
zaplanowane. By nie zabierać im więcej czasu, przełożony od razu
przeszedł do sedna.
- Znamy się już prawie rok. Staliśmy się
niemalże rodziną. Dlatego uznałem, że powinniśmy wziąć udział
w pogrzebie ojca majora. Przy okazji dostaniecie tydzień urlopu. Na
pewno chcielibyście odwiedzić swoje rodziny.
Słowa profesora
spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem. Każdy chciał na jakiś
czas wyrwać się z mroźnego pustkowia, nawet jeśli oznaczało to
przerwę w nowych przygodach.
- To właściwie wszystko, co
chciałem powiedzieć. Wyjeżdżamy jutro, więc lepiej zacznijcie
się pakować. Jesteście wolni – oznajmił profesor.
Joanna
nie opuściła sali tak jak pozostali. Chciała porozmawiać z
przełożonym na osobności.
- Abz z nami nie jedzie? - spytała
zdziwiona i zawiedziona.
- Jest zdecydowanie za wcześnie, by obcy
mógł swobodnie poruszać się po naszej planecie.
- Przecież
udowodnił, że jest godny zaufania! - uniosła się kobieta.
- To
odgórne zarządzenie i nie zamierzam o tym dyskutować. Proszę się
nie martwić kolegą. On również dostanie urlop i z przyjemnością
spędzi go na rodzinnej planecie.
Wydawało się to uczciwe i
Joanna więcej się nie kłóciła. Jednak niesmak pozostał. Nie
podobał jej się fakt, że Abz dalej nie jest traktowany jako
pełnoprawny członek zespołu.
Powrót do cywilizacji po tak długim czasie spędzonym
na odludziu był dziwnym uczuciem. Najdrobniejsze rzeczy zdawały się
fascynujące, zupełnie jak w przypadku Abza podczas jego pierwszego
dnia na Ziemi. Do tego nietypowe okoliczności sprawiały, że ten
dzień miał zapaść w pamięć wszystkim członkom załogi. Nie
często odwiedza się pogrzeby wysokich oficerów. Ilość obecnych
wojskowych i pompa z jaką została zorganizowana ceremonia zrobiły
wrażenie nawet na samym Gareth'cie. Jednak najbardziej cieszył się,
że przybyli z nim jego przyjaciele. Przedstawił ich zarówno swojej
matce, jak i swojemu bratu.
- Miło mi was poznać, jestem
Griffith – oznajmił mężczyzna w mundurze pułkownika. - Gareth
bardzo ciepło się o was wyrażał.
Wyglądał na jakieś
dziesięć lat starszego od majora i znacznie się od niego różnił.
Był wyższy, szerszy w ramionach i miał zdecydowanie ostrzejsze
rysy twarzy. Do tego ciemne włosy. Wdał się w ojca, w
przeciwieństwie do Garetha, który pod wieloma względami
przypominał matkę.
- Chodźmy – rzekła rudowłosa kobieta i
chwyciła młodszego syna pod rękę.
Przyjaciele majora
postanowili zostać na uboczu i pozwolić rodzinie spędzić
ceremonię w zadumie. Złożyli tylko kondolencje i stanęli na
tyłach kościoła, podczas gdy Gareth udał się z matką i bratem
na sam przód.
Pogrzeb generała był ciekawym doświadczeniem
zarówno dla nich, jak i dla Garetha. Wszystkie honory, z którymi
pochowano jego ojca sprawiły, że po raz pierwszy major poczuł się
dumny, że jest jego synem. Co prawda brakowało mu doń niego
przywiązania, ale uważał, że jego ojciec zasłużył na taki
pogrzeb. Nawet jeśli poniósł porażkę w życiu rodzinnym, wiele
osiągnął w sferze zawodowej. Gareth nie uronił łzy, ale zrobiło
mu się przykro, że nie miał okazji porozmawiać z ojcem przed jego
śmiercią. Że nie mógł mu opowiedzieć o swoich przygodach i
sukcesach. Na pewno generał byłby z niego dumny.
Gdy ceremonia
dobiegła końca, atmosfera nieco się rozluźniła. Bliscy zmarłego
ściskali się, by dodać sobie otuchy, rozmawiali i wymieniali się
przemyśleniami. Gareth miał wtedy okazję pobyć trochę ze swoimi
przyjaciółmi i przespacerować się. Pogoda tego dnia dopisała.
Popołudnie upływało pod znakiem ciepła i słońca, a widok
ziemskiej zieleni bardzo podbudowywał.
- To było naprawdę
piękne. Ci wszyscy żołnierze i te salwy honorowe... Nie sądziłam,
że kiedyś zobaczę coś takiego – powiedziała Joanna, będąca
pod sporym wrażeniem.
- Tak... Szkoda, że przyjechaliśmy tu w
takich okolicznościach. Mam nadzieję, że jeszcze tu kiedyś
wpadniecie. Koniecznie musisz się przelecieć moim składakiem –
stwierdził Gareth, podziwiając okolicę.
- Znaczy się
samolotem? Masz własny samolot? - zaciekawiła się Joanna.
-
Tak, ojciec mi go dał na osiemnaste urodziny i pomógł złożyć.
Chyba to jednak nieprawda, że nic dla mnie nie zrobił. Miewał
przebłyski. - Kiedy Gareth sobie to uświadomił, poczuł się
trochę lepiej.
Ten dzień nie okazał się taki straszny, jak
początkowo Gareth się spodziewał. Mimo przykrych okoliczności i
początkowych obaw major ucieszył się ze spotkania z rodziną.
Przez swe ciągłe wyprawy prawie zapomniał o domu i najbliższych,
a przecież właśnie oni byli najważniejsi. Kiedyś, przy
poznawaniu ogromu wszechświata, jego własne życie wydawało mu się
mało znaczące. Teraz to wszechświat stał się nieistotny, a tu i
teraz zajęło jego miejsce. Było tyle osób, które Gareth chciał
odwiedzić. Nie wiedział nawet, czy mu się to uda w ciągu
tygodnia. Najpierw rodzina, potem przyszedł czas na znajomych.
Garethowi wreszcie było dane spotkać się ze starymi kolegami i
wypić z nimi piwo w lokalnym pubie. Żałował, że nie może
zdradzić im prawdy o swojej pracy. Za to musiał się trzymać
fikcyjnej wersji o testowaniu nowych pojazdów przez Europejską
Agencję Kosmiczną. Dla zwykłego zjadacza chleba też mogło
brzmieć to ekscytująco, ale Gareth czuł się tak, jakby to
ubliżało jego potencjałowi. Chciałby zobaczyć miny kolegów,
gdyby im powiedział, czym naprawdę się zajmuje.
- Więc
będziesz astronautą? Pewnie dużo się zarabia, co? - spytał
Roger, który niegdyś przez Garetha i jego zabawy z mieczem prawie
stracił dwa palce.
- Lepiej niż za misje – wyjaśnił major
bez entuzjazmu, bo bardzo nie lubił rozmawiać o fikcyjnej pracy.
-
I co? Wyślą cię na Marsa? - zażartował Morgan, drugi kolega
Garetha. W przeciwieństwie do przysadzistego i zarośniętego
Rogera, on był chudy jak patyk i ostrzyżony na zapałkę.
-
Pewnie będą go wysyłać na orbitę i z powrotem – skomentował
Roger i zapalił papierosa.
- Ale tak czy siak będzie pierwszym
Walijczykiem w kosmosie. Wznieśmy toast – zasugerował Morgan.
Koledzy stuknęli się kuflami i wzięli porządny łyk piwa. W tej
chwili Gareth miał ochotę powiedzieć, że stał się kimś więcej,
niż pierwszym Walijczykiem w kosmosie. Jako pierwszy zasiadł za
sterami obcego statku kosmicznego. Jako pierwszy dotarł do planet
pozasłonecznych, a nawet do innej galaktyki. Ale nie mógł się tym
pochwalić.
- A są chociaż jakieś fajne laseczki w tej Agencji
Kosmicznej? - spytał Morgan, dłubiąc w zębach zapałką.
- No
coś ty! Pewnie same kujonki w brylach – zaśmiał się Roger.
-
Lubię inteligentne kobiety – odparł na to Gareth spokojnie i
całkowicie serio, czym zaskoczył przyjaciół.
- Kiedy wróciłeś
z Afganistanu i chciałeś przez tydzień imprezować, mówiłeś co
innego – zauważył Roger i wyrzucił zapałkę do popielniczki.
-
Widocznie się starzeję – stwierdził major, oglądając kufel z
zadumą.
- A tam starzejesz się. Przecież masz dopiero
trzydzieści cztery lata. To dobry wiek dla mężczyzny. Powinieneś
korzystać z życia ile się da.
Gareth korzystał i to bardzo.
Bardziej niż ktokolwiek mógłby sobie zamarzyć. Ale musiał
zachować to dla siebie.
- Mam pomysł. Może pojedziemy wszyscy
na weekend do Cardiff i poszalejemy? - zaproponował Roger,
ucieszony, że wpadł na tak genialny pomysł.
Jednak Gareth nie
podzielał entuzjazmu kolegów. Dalej wpatrywał się w kufel i nad
czymś rozmyślał. Widać też było, że rośnie w nim irytacja.
-
Ledwo ojca pochowałem i mam balować? - rzekł z oburzeniem. - Co ja
tu w ogóle robię?! Powinienem dotrzymywać mamie towarzystwa – z
tymi słowy wstał gwałtownie i zostawił swoich przyjaciół w
stanie oszołomienia.
Pierwszymi osobami, które
przywitały Abza z powrotem na Anahibi była prezydent i jej
ochroniarz, będący także jego bliskim kolegą.
- Cześć, mamo!
Cześć, Ib!
Abz nabrał na Ziemi wielu nawyków. Pominął
tradycyjne anahibiańskie powitanie i uściskał mocno obie osoby.
Spotkało się to z pewnym zaskoczeniem, ale raczej pozytywnym.
-
Zmieniłeś się. Albo mi się wydaje, albo urosłeś w ramionach –
zauważył ochroniarz z podziwem.
- Za to ty jesteś tak samo
napakowany, jak zawsze – zaśmiał się Abz.
Miał sporo
racji. Ibhahabi Ibhahab Ib był silny jak na Anahibiańczyka. Jego
ciała i postury nie powstydziłaby się większość ziemskich
sportowców. Posiadał idealne mięśnie, ani za duże, ani za małe.
Bez wątpienia zwracał na siebie uwagę. Do tego jego oczy były
barwy niezwykle intensywnego błękitu, niespotykanej wśród
Ziemian.
- Wyglądasz wspaniale. Widzę, że ta praca ci służy –
powiedziała prezydent, z zadowoleniem patrząc na syna.
- Nawet
nie wiecie jak na początku się bałem.
Abz nie zamierzał
niczego ukrywać. Odpowiedział na każde pytanie matki. Był dumny
ze swoich osiągnięć i podczas obiadu raczył wtajemniczonych
słuchaczy sprawozdaniami ze swoich przygód. Jego dusza rozkwitała
i już dawno nie czuł się tak szczęśliwy. Nie dość, że
spotkało go niezwykle serdeczne powitanie, to wreszcie miał okazję
najeść się anahibiańskich potraw. Kuchnia na Ziemi mu nie
przeszkadzała, ale stęsknił się za smakami, na których się
wychował. Jego przybycie trzymano w tajemnicy, choć oficjalnie
zajmował się badaniami w swoim układzie słonecznym. Prezydent
bała się, że niepotrzebny rozgłos zepsuje mu urlop, więc Abz nie
udzielał się publicznie.
Wieczorem wrócił do własnego domu,
bo bardzo się za nim stęsknił. Nie zamierzał się izolować, ale
marzył o tym, żeby spędzić noc w swoim starym łóżku. Biała
kopuła była w środku bardzo zadbana, co znaczyło, że matka
dopilnowała, by ją regularnie sprzątano. Poza tym wszystko
znajdowało się na swoim miejscu. W domu dalej przeważał błękit,
szarość i biel. Wnętrze było skromne lecz eleganckie i po
głębszym namyśle Abz doszedł do wniosku, że nie różniło się
tak bardzo od ziemskich wystrojów.
Postanowił zaparzyć sobie
ulubionych ziół, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi. Zdziwił się
trochę i nieufnie podszedł do nich. Postanowił je otworzyć. Kiedy
to zrobił, na chwilę zamarł. Stał tam jego były służący Zak.
Abz bez problemu rozpoznał jego niewinną buzię, choć mężczyzna
zapuścił włosy i teraz sięgały mu prawie do ramion. Miał
dziwnie beznamiętny wyraz twarzy. Do tego nosił tę samą białą
tunikę co w dniu, gdy widzieli się po raz ostatni. Może zrobił to
celowo?
- Mogę wejść? - spytał Zak, spokojnie lecz
tajemniczo.
- Uh... jasne – odparł Abz niepewnie.
Wpuścił
dawnego pracownika, ale nie był pewien czy powinien. Jego pojawianie
się akurat teraz stanowiło dziwny zbieg okoliczności. Wręcz
podejrzany. Do tego Zak udowodnił już, że potrafi być bardzo
nieprzewidywalny. Czy groźny? Trudno powiedzieć, ale bez wątpienia
należało na niego uważać. W końcu normalni ludzie nie odurzają
swoich pracodawców.
- Zrobić ci coś do picia? - spytał Abz, z
trudem zachowując spokój.
Zakowi dziwnie z oczu patrzyło.
Wpatrywał się w Abza jak zahipnotyzowany. To nie był dobry znak.
Abz zaczynał żałować, że pozwolił mu wejść do środka. Nigdy
mu nie przyszło do głowy, że Zak może wrócić. Nie po tym, co
zrobił. Gdyby wiedział, pewnie poinformowałby o dawnym zajściu
odpowiednie służby, a nie pozostawiał sprawy samopas.
- No i
popatrz. Udało ci się. Spełniłeś swoje marzenie – powiedział
Zak i wcale nie brzmiał na zadowolonego. Raczej na zazdrosnego.
Abz stanął bez ruchu i dokładnie obserwował intruza. Mimo tych
wszystkich trudnych doświadczeń podczas wielu misji, zaczynał się
bać.
- No... badanie układu słonecznego to wspaniała praca...
- wydusił z siebie Abz, próbując stwarzać pozory.
- Układu
słonecznego? Też mi coś – prychnął Zak i zrobił kilka
powolnych kroków w stronę Abza. Ten zaczął się odruchowo
oddalać.
Zak mógł blefować, w końcu nie powiedział nic
konkretnego, ale jeśli posiadał tak ściśle tajne informacje...
Abz nawet nie chciał wiedzieć, co jego były służący mógł
robić przez ostatni rok.
- Zawsze dostawałeś to, czego
chciałeś. Czemu ty? Czemu ja tak nie mogę? - spytał Zak, a jego
słowa coraz bardziej przypominały bełkot szaleńca. - Wiem o tobie
wszystko.
Abz nie mógł bardziej się oddalić, bo napotkał
ścianę. Zaś Zak przyspieszył kroku i wkrótce znalazł się tuż
przy nim. Sięgnął po coś do kieszeni, a wtedy Abz wiedział już,
że musi szybko zareagować. Zak wyciągnął paralizator. Drugi
mężczyzna zrobił szybki unik. Chwycił napastnika za nadgarstek,
wytrącając mu broń z dłoni. Założył mu dźwignię, co
sprowadziło Zaka do parteru. Abz bezzwłocznie włączył swój
zegarkofon.
- Ib, przyjedź jak najszybciej! Mam problem –
powiedział i żałował, że nie może uściskać Garetha za to, że
kazał mu w kółko trenować te same chwyty.
Z lotniska
Joanna została odebrana przez młodszą siostrę. Poznała ją od
razu, mimo że ta zapuściła włosy i przefarbowała na blond.
Zawsze miała nienaganną fryzurę. Nic dziwnego skoro była
fryzjerką. W przeciwieństwie do Joanny bardzo dbała o wygląd, ale
robiła to z klasą i nie przypominała tandetnej laluni. Raczej
szykowną kobietę sukcesu pomimo młodego wieku i przeciętnych
zarobków.
Siostry padły sobie w ramiona i długo się z nich
nie wypuszczały. Joanna nigdy nie uważała Marii za najlepszego
kompana, ale stęskniła się za nią tak bardzo, że cieszyła ją
myśl o każdej chwili, którą mogły razem spędzić. Kobiety
wsiadły do samochodu i jak tylko ruszyły, Joanna zaczęła z
zachwytem podziwiać okolicę, za którą bardzo się stęskniła.
Natomiast młodsza siostra miała mnóstwo pytań.
- Jak ty
wytrzymujesz w tej bazie? Tam musi być okropnie?
- Jest bardzo
nowoczesna. Mamy tam wszystko, czego nam potrzeba – odparła
uczona.
- No ale to odosobnienie...
- Jest nas tam całkiem
sporo. To prawie jak małe miasteczko. Nie czuć tak bardzo
izolacji.
- Jesteś hardcorem – skomentowała Maria i dodała
gazu.
Hilda jechała taksówką ulicami Monachium i
odczuwała stres, który rósł z każdym kilometrem zbliżającym ją
do domu. Większość osób cieszyłoby się na myśl o nocy
spędzonej w swym starym łóżku, ale ją to przerażało. Każde
wspomnienie męża i dzieci był dla niej bolesne, bo automatycznie
przywodziło jej na myśl straszliwą tragedię, która wstrząsnęła
jej światem. Kiedyś unikała domu jak ognia. Teraz miała nadzieję,
że już jej przeszło, ale gdy ujrzała znajomy budynek, wszystko
powróciło.
- Proszę jechać dalej – powiedziała do
kierowcy.
Postanowiła udać się bezpośrednio do rodziców.
Dom mógł poczekać. Jakoś nie była w stanie stawić czoła
przeszłości. Jeszcze nie.
Matka zdziwiła się na jej widok.
Ucieszyła również, ale jednak nie kryła zaskoczenia.
-
Myślałam, że przyjedziesz później – powiedziała. - Ale chodź
– otoczyła córkę ramieniem i wprowadziła do środka. - Wybacz,
że jeszcze nie posprzątane, ale nie spodziewałam się ciebie tak
wcześnie. Nie wstąpiłaś po drodze do domu?
- Nie... Chciałam
się z wami jak najszybciej spotkać.
Matka popatrzyła na córkę
ze zrozumieniem, jakby chcąc jej pokazać, że Hilda niczego nie
musi przed nią ukrywać.
- Minęło już tyle czasu... Życie
musi toczyć się dalej – powiedziała i powróciła do wycierania
mebli. Po chwili jednak przerwała czynność. - Co ja wyprawiam...
Masz ochotę na coś do picia czy do jedzenia?
- Nie, jadłam już
obiad. Tata pracuje? - spytała Hilda.
- Tak, wypadł mu dyżur.
Zrobię ci coś do picia – zdecydowała po chwili matka.
Wyglądało na to, że przywykła do częstych nieobecności córki,
więc nie zasypywała jej milionem pytań. Przyniosła herbatę,
usiadła naprzeciwko Hildy i spojrzała na nią ze współczuciem.
-
Przez ten cały czas regularnie sprzątałam w twoim domu. Czeka na
ciebie – rzekła łagodnie. - I wcale nie mówię tego po to, żeby
się ciebie pozbyć.
Dla Chena powrót do domu był
wyjątkowym wydarzeniem, bo nie odwiedzał rodziny od paru lat.
Dzwonił do nich, pisał, pamiętał o nich, ale tak zżył się z
zachodem, że wcale zbytnio nie zależało mu na odwiedzaniu
ojczyzny. Uznał jednak, że nie będzie wyrodnym synem i że
najwyższy czas się pokazać. Serce mu waliło, kiedy pukał do
drzwi mieszkania. Otworzyła matka, która nie specjalnie się
zmieniła od ostatniego czasu, kiedy ją widział. Jak zwykle
wyglądała modnie i atrakcyjne. Podobnie jak Chen jego rodzice byli
dość wysocy jak na Azjatów. Nie spodziewał się, że zastanie w
domu ich obu. Musieli wziąć urlop specjalnie na tę okazję.
-
No nareszcie! - Matka rzuciła się Chenowi na szyję, a to był
dopiero początek.
Młody mężczyzna został jeszcze wyściskany
przez ojca i dziadków. Jego nozdrza doszły przyjemne zapachy
dobywające się z kuchni.
- Dziś ja postanowiła coś ugotować
– pochwaliła się matka. Musiało jej bardzo zależeć, skoro
babcia pozwoliła jej przejąć pałeczkę.
Rodzina nie
odstępowała Chena na krok. Co chwilę ktoś mu coś oferował, a to
herbatę, a to ciastka, a to piwo, do tego został zasypany
pytaniami. Pochlebiało mu to zainteresowanie, ale w tej chwili
chciał się wyciszyć i poczuł się trochę przytłoczony, więc
odpowiadał lakonicznie. Zauważył, że na ścianach wisiały liczne
dyplomy jego osiągnięć, a nawet stary artykuł z gazety o
małoletnim geniuszu. Rodzice byli z niego bardzo dumni, ale on czuł,
że nie zasłużył na tę całą chwałę. Zawsze miał wrażenie,
że nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału.
- Co ty na to,
żebyśmy jutro zrobili przyjęcie? - zaproponowała matka. - Kogo
chciałbyś zaprosić? Starych znajomych? A może zrobimy wielki zlot
rodzinny?
Kobieta wyglądała na podekscytowaną, ale Chen nie
podzielał jej entuzjazmu. Odnosił wrażenie, że rodzice chcą się
przede wszystkim pochwalić jego osiągnięciami, a on nie miał
ochoty rozmawiać o pracy. Zwłaszcza, że i tak musiałby kłamać.
-
Szczerze... to wolałbym was zabrać do porządnej restauracji. Na
mój koszt oczywiście. Jestem wam coś winien, w końcu sporo wam
zawdzięczam. Dużo was kosztowały te moje studia – powiedział.
-
Przecież co miesiąc przysyłasz nam pieniądze – zauważył
ojciec.
- Mam ich wystarczająco. Spokojnie mogę was zabrać na
kolację.
- To naprawdę niekonieczne – zapewniła matka.
-
Proszę. Tak dawno mnie nie było... zawsze wszystko kręciło się
wokół mnie, ale ja naprawdę nie chcę szpanować przed
znajomymi... Chcę spokoju... I chcę wam postawić kolację –
powiedział Chen z taką powagą, że więcej nie musiał
przekonywać.
Joanna nigdy nie była rodzinną osobą,
ale cieszyła się, kiedy wróciła do domu. Tęskniła za polską
kuchnią i innymi swoiskimi rzeczami, których do tej pory nie
doceniała. Wreszcie mogła przejść się ulubionymi szlakami i
zrobić zakupy, jak cywilizowany człowiek. Problemy jednak przyszły,
kiedy rodzice zaczęli ją wypytywać o pracę i wydawać swoje
osądy.
- Co w ogóle robicie na tym odludziu? Jesteś pewna, że
tego właśnie chcesz?
- Nie było ci lepiej na uczelni?
- Jak
długo zamierzasz tam siedzieć? Wiem, że to dobrze płatna praca,
ale boje się, że tam się zmarnujesz.
Tego typu wypowiedzi
Joanna musiała słuchać cały dzień. Rozumiała, że rodzina się
o nią martwi i nie wie o jak wielkie przedsięwzięcie chodzi, ale
ciągłe wymijające odpowiedzi zaczynały ją już denerwować. Nie
zdawała sobie sprawy, jak ciężko będzie jej dochować
tajemnicy.
- Przepraszam, muszę się położyć – rzekła po
obiedzie i zamknęła się w swojej starej sypialni.
Legła na
łóżko i pomyślała co za ironia, że gdy wreszcie miała okazję
pobyć w towarzystwie rodziny, nagle poczuła potrzebę samotności.
Nie tak wyobrażała sobie powrót. Sądziła, ze będzie idealnie, a
okazało się, że czekało na nią prawdziwe wyzwanie.
Chwyciła
telefon komórkowy i wystukała numer Garetha. Musiała porozmawiać
z kimś, kto by ją zrozumiał.
- Halo?
- Cześć –
powiedziała, ucieszona, że słyszy głos, do którego bardzo
przywykła przez ostatni rok.
- No cześć. Co tam?
O dziwo
Gareth zdawał się znacznie bardziej beztroski od niej. Podziwiała
go za to, że potrafił odnaleźć się praktycznie w każdej
sytuacji.
- Muszę się komuś wyżalić. Polacy już tak chyba
mają – powiedziała, czując się odrobinę lepiej.
- Coś się
stało? - zaniepokoił się mężczyzna.
- Nie, wszystko w
porządku. Ale jakoś jest mi dziwnie. Rodzice ciągle pytają o
pracę i myślą, że robię tam coś nudnego i bezużytecznego. A ja
nawet nie mogę im powiedzieć prawdy. Jak sobie pomyślę, jacy
byliby dumni, gdyby tylko wiedzieli...
- Na pewno są z ciebie
dumni, nawet jak nie wiedzą. Narzekają, bo nie mogą znieść
rozłąki. Uwierz mi, wiem coś o tym. Moja mama była przeciwna
mojemu wyjazdowi do Afganistanu, ale kiedy nadali mi stopień majora,
płakała ze szczęścia. Rodzice już tak mają. Zawsze będą
narzekać, że dziecko daleko i może mu się coś stać, ale w głębi
duszy rozpiera ich duma.
- No ale jak mam im wytłumaczyć jakie
to ważne?
- Nie musisz. Daj im ponarzekać. Po jednym dniu im
przejdzie. A teraz wracaj do nich. Będzie dobrze. Zobaczysz.
Tak jak nie przypuszczała, że powrót do domu okaże się trudny,
tak nie sądziła, że jedna krótka rozmowa od razu podniesie ją na
duchu.
Abz nie musiał długo czekać na posiłki. Ib
przyjechał tak szybko, jak tylko mógł i dopilnował, by Zak został
aresztowany. Gdy było już po wszystkim, zaparzył zioła i usiadł
na łóżku obok kolegi. Podał mu kubek, po czym podjął rozmowę.
-
Nigdy nie mówiłeś, że miałeś z nim jakieś problemy.
-
Cóż... to była dość dziwna sprawa. Wygląda na to, że Zak od
dawna miał do mnie słabość. Ale wiesz, myślałem, że jest dla
mnie miły, bo to jego praca. Jakoś mi do głowy nie przyszło, że
on może... W każdym razie jednego dnia chyba dosypał mi czegoś do
picia, bo od razu usnąłem.
- Co takiego?! - zszokował się Ib.
- Zrobił ci coś?
- Nie sądzę. Raczej czułbym efekty. Możliwe,
że chciał zrobić, ale się wystraszył. W każdym razie następnego
dnia znalazłem liścik. Pisał coś, że nie dostrzegam tego, co
jest na wyciągnięcie ręki. I tyle go widziałem. Nawet nie
odbierał zegarkofonu.
- Czemu nie zawiadomiłeś policji?
-
Było mi go trochę żal... No i stwierdziłem, że najlepiej będzie
zostawić sprawy jak się mają.
- No i źle zrobiłeś –
westchnął Ib i wstał. - Musimy go przesłuchać. Dowiedzieć się
ile wie.
- Nie obchodźcie się z nim zbyt brutalnie – poprosił
Abz. - Wiem, że to świr, ale tyle lat dla mnie pracował, że czuję
się za niego trochę odpowiedzialny.
- To już nie ode mnie
zależy, ale zobaczę co da się zrobić.
- Nie sądziłem, że
takie hece czekają mnie na powitanie – westchnął Abz.
Po długich wahaniach Hilda przekręciła klucz w zamku i weszła do
środka. Gdy zaświeciła światło i powróciły wspomnienia,
niewiele brakowało, i by wyszła. Jednak zwalczyła w sobie opory i
zamiast się wrócić, przestąpiła do przodu. Dom wyglądał tak,
jakby wciąż ktoś w nim mieszkał, czysty i zadbany. Wszystko
znajdowało się na tym samym miejscu, w jakim to zostawiła.
Wielokrotnie Hilda zastanawiała się, czy nie sprzedać domu, ale
nie potrafiła tego zrobić. Ciągle miała nadzieję, że jeszcze
kiedyś do niego wróci. Wyglądało na to, że ten dzień nadszedł.
Choć na razie jeszcze nie zamierzała się tu osiedlić na dobre,
pierwszy krok został poczyniony. Stawiła czoło przeszłości.
Przespacerowała się po salonie, obejrzała każde zdjęcie, każdy
przedmiot, który przywoływał silne wspomnienia i zauważyła, że
potrafi już zrobić to z uśmiechem. Wreszcie pozytywne emocje
zrównoważyły się z negatywnymi. Hilda postanowiła zdobyć się
na więcej. Weszła do sypialni i po krótkich oględzinach
otoczenia, położyła się na posłaniu. Wtuliła się w miękką
pościel i zrobiło jej się przyjemnie. Czuła, że jest gotowa
spędzić tu noc.
Ten tydzień nie okazał się
tygodniem straconym. Gareth spędził go z matką. Pomagał jej w
codziennych obowiązkach, dotrzymywał towarzystwa i pocieszał.
Znalazł też czas dla innych członków rodziny i starych znajomych.
Joanna wzięła sobie do serca jego radę i okazało się, że miał
rację. Reszta urlopu minęła jej w przyjemnej atmosferze. Podobnie
jak Chenowi i Hildzie, którzy w końcu odnaleźli się na starych
śmieciach. Abz musiał stawić czoło nieco innym problemom. Sprawa
z Zakiem nieco wyprowadziła go z równowagi, ale udało mu się
częściowo odpocząć. On przynajmniej nie musiał niczego ukrywać
przed rodziną.
Do bazy wrócił jako pierwszy i niezwłocznie
wziął się do pracy. Przyjemnie było poleniuchować, ale brakowało
mu nowych odkryć. Odpoczynek okazał się dobrze wpłynąć na jego
wydajność. Być może miał po prostu szczęście, a być może
kierowała nim intuicja. Bez względu na przyczynę jego sukcesów
okazało się, że będzie miał dla kolegów niespodziankę na
powitanie.
- Super, że was widzę, bo wiem już, jaki będzie cel
naszej kolejnej misji – powiedział z podekscytowaniem, gdy jego
przyjaciele wrócili. - Odkryłem coś niesamowitego, coś z czym
nigdy jeszcze się nie zetknąłem.
- Wyrzuć to z siebie –
ponaglił Gareth, czując że połowy rzeczy i tak nie zrozumie.
-
Odkryłem obiekt, który właściwie powinien być planetą, ale nie
da się w żaden sposób zbadać jego widma. Jakby otaczała go jakaś
niewidzialna bariera. Jesteśmy w stanie określić jego wielkość i
masę, ale... to w zasadzie tyle. Nie wiemy z czego się składa. To
jak czarna dziura, tylko... za lekkie na czarną dziurę. To jak
planeta widmo – wyjaśnił.
- Może przyrządy się zepsuły? -
zasugerowała Joanna.
- Nie, inne obiekty da się zbadać bez
problemu. Tylko ten jest inny. I nie sądzę, żeby to było coś
naturalnego.
Błysk w oku Abza świadczył o tym, że naukowiec
nie może się już doczekać, gdy będzie mu dane zbadać tajemniczy
twór.
To miała być wyjątkowo niebezpieczna misja i
Derks doskonale o tym wiedział. Dlatego też zamierzał dobrze się
przygotować. Kilka razy sprawdził wszystkie systemy w swoim statku.
Przejrzał uzbrojenie, zasilanie awaryjne i łączność. Nie mógł
pominąć najmniejszego szczegółu, gdyż jeden błąd mógł go
kosztować życie. Ubrał swój obcisły kombinezon termiczny z
materiału przypominającego czarną skórę, i zaczął przypinać
broń oraz inne gadżety do licznych pasków na nogawkach i rękawach.
Nigdy nie mógł być pewien co mu akurat będzie potrzebne, więc
wolał mieć pod ręką wszystko. Odgarnął swoje długie do ramion,
kasztanowe włosy, odsłaniając typowe dla jego rasy, nieco
wydłużone płatki uszu. Przyjrzał się dokładnie swojemu odbiciu
w lustrze, jakby sprawdzając, czy w jego brązowych oczach widać
strach. Rzadko się bał. W końcu był moukiem, był silny i
wytrzymały mimo swej szczupłej sylwetki, ale teraz zaczynał
odczuwać niepokój. Sam zgodził się podjąć ryzyko, bo duma nie
pozwalała mu odmówić, ale wiedział na co się pisze. Mógł już
nie wrócić.
Do hangaru wszedł starszy siwiejący mouk w
białym kombinezonie i wręczył mu masywną broń, przypominającą
duży pistolet o opływowych kształtach. Jego twarz nie wyrażała
aprobaty.
- Proszę, twój miotacz plazmowy. Ulepszyłem go według
twoich wytycznych. Posiada mechanizm autodestrukcji i parę innych
bajerów – wyjaśnił.
- Dzięki, Wren – odparł Derks i
przypiął broń do paska na biodrach.
Mimo że był uzbrojony
po zęby, starszy mouk wcale nie wyglądał na zadowolonego.
-
Wycofaj się, to nie ma sensu. Wiesz, że z Widma nie ma powrotu –
powiedział.
- Mam zadanie do wykonania.
- Mogłeś odmówić!
Korona by ci z głowy nie spadła.
- Uda mi się – odparł
Derks, nie do końca przekonany do swoich słów.
- Inni też tak
mówili.
- Ja jestem od nich lepszy. I mam twój sprzęt –
powiedział młodszy mouk na pocieszenie i udał się na pokład
swojego statku. Teraz już nie było odwrotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz