sobota, 8 sierpnia 2015

ISET, tom I, rozdział IX

Rozdział IX - „Urlop”


Współpraca między ludźmi i Anahibianami rozkwitała. Pierwsza wspólna baza została założona na Antares 4 – planecie bogatej w surowce i o ciekawej historii geologicznej. Była jeszcze zimniejsza od ojczyzny Abza, ale dzięki połączonej pracy obu ras i anahibiańskiej technologii szybko udało się ją zasiedlić przez zespół badawczy. Baza miała wielkość szkolnego boiska i składała się z kilku modułów w kształcie igloo, połączonych tunelami. Położona na szczycie ośnieżonego wzgórza, stanowiła dobry punkt obserwacyjny, choć okolica nie różniła się zbytnio od arktycznych pustkowi. Jednak bliskość stromego zbocza umożliwiała też inny rodzaj atrakcji.
- Tym razem będę szybsza – zakomunikowała Joanna, nakładając na oczy gogle.
- Zobaczymy – powiedział Abz, trzymając kijki w gotowości i ustawiając się w pozycji zjazdowej.
Ruszyli jednocześnie i dość szybko osiągnęli prędkość niebezpieczną dla zwykłego amatora sportów zimowych. Joanna uważała się za dobrą narciarkę, nie bała się stromych stoków, ale dla Abza zjeżdżanie wydawało się równie naturalne, co oddychanie. Z łatwością pokonywał każdą przeszkodę, każde wzniesienie i rzadko wytracał na szybkości. Kobieta nie zaobserwowała by choć raz stracił równowagę, czy stchórzył i wybrał łatwiejszą trasę. Jechał z taką gracją, jakby z dokładnością przewidywał każdy manewr, jaki będzie musiał zastosować. Po raz kolejny dotarł na sam dół pierwszy, choć różnica czasu między nim, a Joanną była stosunkowo niewielka.
- Jesteś dobra jak na Ziemiankę – skomentował, odpinając narty.
- A ty masz farta – odparła półżartem kobieta i zrobiła to samo, co jej kolega. Na szczyt musieli dotrzeć pieszo. - Szkoda, że twoi rodacy nie przywieźli tu ze sobą wyciągu.
Droga na wierzchołek nie stanowiła wcale tak wielkiego problemu, jak mogłoby się wydawać. Treningi z Garethem bardzo podnosiły kondycję i już po kilku tygodniach dało się odczuć ich efekty. Obecnie cywilni członkowie załogi zaczynali dorównywać wytrzymałością i sprawnością niektórym wojskowym. Choć zdolności bojowe wymagały znacznie dłuższego treningu i jeszcze wiele musieli się nauczyć.
Kiedy Abz i Joanna byli mniej więcej w połowie drogi, dało się słyszeć dźwięk nadlatującego statku. Spojrzeli w górę i zauważyli, że nie jest to Odyseja. Nie zdziwili się jednak specjalnie. Wiedzieli, że Anahibianom udało się rozgryźć znaczną część obcej technologii i pracowali nad własnymi pojazdami o podobnych możliwościach. Jeden z nich został ukończony.
Po dotarciu na górę naukowców przywitał Gareth, z którym nie widzieli się od ponad tygodnia. Uściskali go uradowani, spoglądając na statek, który znajdował się za jego plecami. Z zewnątrz nie przypominał Odysei. Miał metaliczny kolor i mniej opływowe kształty. Przypominał trochę wielkie żelazko.
- Dali mi siąść za sterami. Mówię wam, pilotuje się o wiele lepiej, niż naszą łajbę. Zdecydowanie wolę klasyczne drążki, niż tą dziwną konsolę – pochwalił się major. - Mam nadzieję, że też kiedyś będziemy taki mieć.
- Gdzie Odyseja? Wciąż na Anahibi? - spytała Joanna.
- Tak, jeszcze coś tam badają, ale mają ją zwrócić na dniach. Podrzucą nas do domu tym nowym cacuszkiem – wyjaśnił Gareth i wraz z kolegami udał się do bazy.
- Chenowi się to nie spodoba. Już się tu zadomowił – odparł Abz.
- Ale Hildzie się spodoba. Tęskni za wami – z tymi słowy Gareth wszedł do środka.
Po drodze mijali zarówno ludzkich jak i anahibiańskich pracowników, co stanowiło ciekawy widok. Po raz pierwszy obie rasy współpracowały ze sobą na taką skalę. Gdy weszli do jednego z modułów, zauważyli, że Chen również omawia coś z obcymi. Przyglądał się jakimś wykresom i nawet nie zauważył przybyszów, póki się nie przywitali.
- Pakuj się. Wracamy na Ziemię – oznajmił Gareth prosto z mostu.
- Tak szybko? Dopiero się rozkręcamy – zaprotestował Chen.
- Nie jesteś tu jedynym geologiem. Poradzą sobie.
- Kiedy tutaj wreszcie czuję, że robię coś pożytecznego.
- Rozkaz odgórny. Nie ja to wymyśliłem.
Nie było sensu się sprzeczać. Chen zwiesił głowę i westchnął.


Podróż nowym statkiem rzeczywiście okazała się satysfakcjonującym doświadczeniem. Przede wszystkim wnętrze zdawało się bardziej ludzkie, a przez to też bardziej przyjazne. Fotele, stery i inne przyrządy nie różniły się zbytnio od tego, co można spotkać w ziemskich pojazdach, dlatego cywile zrozumieli, czemu Garethowi ten statek tak bardzo przypadł do gustu. I tym razem anahibiański pilot pozwolił mu zająć na chwilę jego miejsce, co wywołało u majora wielką radość. Oficer udowodnił też z jaką łatwością przychodzi mu wyczucie nowego pojazdu.
Ziemska baza stała się dla załogi niemalże domem, więc kiedy znaleźli się w środku, poczuli się jak na starych śmieciach. Nawet Chen, pomimo swej niechęci do powrotu, uśmiechnął się na widok znajomego miejsca. Podróżnicy pożegnali się z anahibiańską załogą i udali się do wyjścia z hangaru. Nim jednak go opuścili, podszedł do nich żołnierz. Zasalutował i wręczył Garethowi list.
- Przyszło przed chwilą, majorze – wyjaśnił.
Oficer odprawił podwładnego i zmieszany przyjrzał się kopercie. Otworzył ją i kiedy tylko zaczął czytać wiadomość, na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.
- Co piszą? - spytała Joanna z niepokojem.
- Mój ojciec nie żyje. Zawał... – wymamrotał Gareth oszołomiony.
Nie wyglądał na załamanego. Raczej na zakłopotanego. Jakby w ogóle nie wiedział, co myśleć o całej sytuacji. Zastygł z listem w dłoni i zaczął w zadumie gapić się przed siebie. Jego przyjaciele poczuli się skrępowani. W takiej sytuacji trudno było powiedzieć cokolwiek sensownego.
- Przykro mi – rzucił Chen ze spuszczonym wzrokiem
Gareth nie odpowiedział, tylko schował list i zamyślony udał się do swojej kwatery.


Kiedy Hilda przyszła odwiedzić swego dowódcę, ten się pakował. Wiedziała już o wszystkim i chciała podnieść go na duchu. Choć trudno było powiedzieć, co czuje Gareth, bo jego twarz nie przedstawiała żadnych emocji. Możliwe, że je w sobie tłamsił, by nie okazać słabości. Odkąd dowiedział się o śmierci ojca, zachowywał się bardzo tajemniczo.
- Chciałam złożyć kondolencje – powiedziała Hilda.
- Dzięki – odparł beznamiętnie Gareth, dalej skoncentrowany na pakowaniu się.
- Jeśli chciałbyś porozmawiać, to mam teraz wolne.
Lekarka myślała, że major ją odprawi, albo tylko mruknie coś pod nosem i powróci do swoich zajęć, jednak stało się inaczej. Przestał się pakować, westchnął i usiadł na łóżku.
- Wiesz co jest najgorsze? - spytał, wpatrując się w ścianę. - Nic nie czuję. Nic. Był moim ojcem, powinienem to jakoś przeżywać, ale nie... Pustka. Czy to znaczy, że coś ze mną nie tak?
- To zależy jaką rolę odgrywał w twoim życiu – powiedziała Hilda z zaskakującą wyrozumiałością i i usiadła obok kolegi.
- No właśnie nie odgrywał żadnej. Moi rodzice się rozstali jak byłem bardzo mały. Ojciec nigdy się specjalnie nami nie interesował. Był generałem, wojsko bardziej traktował jak rodzinę, niż nas. Nie przepadałem za nim. Nigdy nic złego mi nie uczynił, ale w sumie dobrego też nie. Po prostu... był. Gdzieś tam sobie był. Nie obchodziło mnie gdzie. A podczas tych rzadkich spotkań nawet nie miałem o czym z nim rozmawiać. Ale myślałem... no nie wiem, myślałem, że jednak coś odczuję. A tu nic... - wyjaśnił Gareth zmieszany.
- Masz poczucie winy, bo uważasz, że powinieneś się tym przejąć – zauważyła Hilda. - Ale był dla ciebie jak obcy człowiek. A nie przejmujemy się przecież za każdym razem, gdy umrze ktoś obcy.
- Ale mimo wszystko był moim ojcem. Może i beznadziejnym, ale jednak.
- Jeśli przejmujesz się tym, że nic nie czujesz, to znaczy, że jednak nie jesteś nieczuły i że nie był ci kompletnie obojętny – uśmiechnęła się Hilda i poklepała przyjaciela po ramieniu.
- Dzięki – odparł Gareth z niepewnym uśmiechem.
Słowa Hildy trochę podniosły go na duchu, chociaż nie zażegnały całkowicie jego rozterek. Miał wrażenie, że podróż do domu będzie trudniejszą misją niż badanie obcych planet.


W zebraniu zwołanym przez profesora Price'a uczestniczyli tylko Joanna, Hilda i Chen. Czyli dokładnie tak, jak zostało to zaplanowane. By nie zabierać im więcej czasu, przełożony od razu przeszedł do sedna.
- Znamy się już prawie rok. Staliśmy się niemalże rodziną. Dlatego uznałem, że powinniśmy wziąć udział w pogrzebie ojca majora. Przy okazji dostaniecie tydzień urlopu. Na pewno chcielibyście odwiedzić swoje rodziny.
Słowa profesora spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem. Każdy chciał na jakiś czas wyrwać się z mroźnego pustkowia, nawet jeśli oznaczało to przerwę w nowych przygodach.
- To właściwie wszystko, co chciałem powiedzieć. Wyjeżdżamy jutro, więc lepiej zacznijcie się pakować. Jesteście wolni – oznajmił profesor.
Joanna nie opuściła sali tak jak pozostali. Chciała porozmawiać z przełożonym na osobności.
- Abz z nami nie jedzie? - spytała zdziwiona i zawiedziona.
- Jest zdecydowanie za wcześnie, by obcy mógł swobodnie poruszać się po naszej planecie.
- Przecież udowodnił, że jest godny zaufania! - uniosła się kobieta.
- To odgórne zarządzenie i nie zamierzam o tym dyskutować. Proszę się nie martwić kolegą. On również dostanie urlop i z przyjemnością spędzi go na rodzinnej planecie.
Wydawało się to uczciwe i Joanna więcej się nie kłóciła. Jednak niesmak pozostał. Nie podobał jej się fakt, że Abz dalej nie jest traktowany jako pełnoprawny członek zespołu.
Powrót do cywilizacji po tak długim czasie spędzonym na odludziu był dziwnym uczuciem. Najdrobniejsze rzeczy zdawały się fascynujące, zupełnie jak w przypadku Abza podczas jego pierwszego dnia na Ziemi. Do tego nietypowe okoliczności sprawiały, że ten dzień miał zapaść w pamięć wszystkim członkom załogi. Nie często odwiedza się pogrzeby wysokich oficerów. Ilość obecnych wojskowych i pompa z jaką została zorganizowana ceremonia zrobiły wrażenie nawet na samym Gareth'cie. Jednak najbardziej cieszył się, że przybyli z nim jego przyjaciele. Przedstawił ich zarówno swojej matce, jak i swojemu bratu.
- Miło mi was poznać, jestem Griffith – oznajmił mężczyzna w mundurze pułkownika. - Gareth bardzo ciepło się o was wyrażał.
Wyglądał na jakieś dziesięć lat starszego od majora i znacznie się od niego różnił. Był wyższy, szerszy w ramionach i miał zdecydowanie ostrzejsze rysy twarzy. Do tego ciemne włosy. Wdał się w ojca, w przeciwieństwie do Garetha, który pod wieloma względami przypominał matkę.
- Chodźmy – rzekła rudowłosa kobieta i chwyciła młodszego syna pod rękę.
Przyjaciele majora postanowili zostać na uboczu i pozwolić rodzinie spędzić ceremonię w zadumie. Złożyli tylko kondolencje i stanęli na tyłach kościoła, podczas gdy Gareth udał się z matką i bratem na sam przód.
Pogrzeb generała był ciekawym doświadczeniem zarówno dla nich, jak i dla Garetha. Wszystkie honory, z którymi pochowano jego ojca sprawiły, że po raz pierwszy major poczuł się dumny, że jest jego synem. Co prawda brakowało mu doń niego przywiązania, ale uważał, że jego ojciec zasłużył na taki pogrzeb. Nawet jeśli poniósł porażkę w życiu rodzinnym, wiele osiągnął w sferze zawodowej. Gareth nie uronił łzy, ale zrobiło mu się przykro, że nie miał okazji porozmawiać z ojcem przed jego śmiercią. Że nie mógł mu opowiedzieć o swoich przygodach i sukcesach. Na pewno generał byłby z niego dumny.
Gdy ceremonia dobiegła końca, atmosfera nieco się rozluźniła. Bliscy zmarłego ściskali się, by dodać sobie otuchy, rozmawiali i wymieniali się przemyśleniami. Gareth miał wtedy okazję pobyć trochę ze swoimi przyjaciółmi i przespacerować się. Pogoda tego dnia dopisała. Popołudnie upływało pod znakiem ciepła i słońca, a widok ziemskiej zieleni bardzo podbudowywał.
- To było naprawdę piękne. Ci wszyscy żołnierze i te salwy honorowe... Nie sądziłam, że kiedyś zobaczę coś takiego – powiedziała Joanna, będąca pod sporym wrażeniem.
- Tak... Szkoda, że przyjechaliśmy tu w takich okolicznościach. Mam nadzieję, że jeszcze tu kiedyś wpadniecie. Koniecznie musisz się przelecieć moim składakiem – stwierdził Gareth, podziwiając okolicę.
- Znaczy się samolotem? Masz własny samolot? - zaciekawiła się Joanna.
- Tak, ojciec mi go dał na osiemnaste urodziny i pomógł złożyć. Chyba to jednak nieprawda, że nic dla mnie nie zrobił. Miewał przebłyski. - Kiedy Gareth sobie to uświadomił, poczuł się trochę lepiej.
Ten dzień nie okazał się taki straszny, jak początkowo Gareth się spodziewał. Mimo przykrych okoliczności i początkowych obaw major ucieszył się ze spotkania z rodziną. Przez swe ciągłe wyprawy prawie zapomniał o domu i najbliższych, a przecież właśnie oni byli najważniejsi. Kiedyś, przy poznawaniu ogromu wszechświata, jego własne życie wydawało mu się mało znaczące. Teraz to wszechświat stał się nieistotny, a tu i teraz zajęło jego miejsce. Było tyle osób, które Gareth chciał odwiedzić. Nie wiedział nawet, czy mu się to uda w ciągu tygodnia. Najpierw rodzina, potem przyszedł czas na znajomych.
Garethowi wreszcie było dane spotkać się ze starymi kolegami i wypić z nimi piwo w lokalnym pubie. Żałował, że nie może zdradzić im prawdy o swojej pracy. Za to musiał się trzymać fikcyjnej wersji o testowaniu nowych pojazdów przez Europejską Agencję Kosmiczną. Dla zwykłego zjadacza chleba też mogło brzmieć to ekscytująco, ale Gareth czuł się tak, jakby to ubliżało jego potencjałowi. Chciałby zobaczyć miny kolegów, gdyby im powiedział, czym naprawdę się zajmuje.
- Więc będziesz astronautą? Pewnie dużo się zarabia, co? - spytał Roger, który niegdyś przez Garetha i jego zabawy z mieczem prawie stracił dwa palce.
- Lepiej niż za misje – wyjaśnił major bez entuzjazmu, bo bardzo nie lubił rozmawiać o fikcyjnej pracy.
- I co? Wyślą cię na Marsa? - zażartował Morgan, drugi kolega Garetha. W przeciwieństwie do przysadzistego i zarośniętego Rogera, on był chudy jak patyk i ostrzyżony na zapałkę.
- Pewnie będą go wysyłać na orbitę i z powrotem – skomentował Roger i zapalił papierosa.
- Ale tak czy siak będzie pierwszym Walijczykiem w kosmosie. Wznieśmy toast – zasugerował Morgan.
Koledzy stuknęli się kuflami i wzięli porządny łyk piwa. W tej chwili Gareth miał ochotę powiedzieć, że stał się kimś więcej, niż pierwszym Walijczykiem w kosmosie. Jako pierwszy zasiadł za sterami obcego statku kosmicznego. Jako pierwszy dotarł do planet pozasłonecznych, a nawet do innej galaktyki. Ale nie mógł się tym pochwalić.
- A są chociaż jakieś fajne laseczki w tej Agencji Kosmicznej? - spytał Morgan, dłubiąc w zębach zapałką.
- No coś ty! Pewnie same kujonki w brylach – zaśmiał się Roger.
- Lubię inteligentne kobiety – odparł na to Gareth spokojnie i całkowicie serio, czym zaskoczył przyjaciół.
- Kiedy wróciłeś z Afganistanu i chciałeś przez tydzień imprezować, mówiłeś co innego – zauważył Roger i wyrzucił zapałkę do popielniczki.
- Widocznie się starzeję – stwierdził major, oglądając kufel z zadumą.
- A tam starzejesz się. Przecież masz dopiero trzydzieści cztery lata. To dobry wiek dla mężczyzny. Powinieneś korzystać z życia ile się da.
Gareth korzystał i to bardzo. Bardziej niż ktokolwiek mógłby sobie zamarzyć. Ale musiał zachować to dla siebie.
- Mam pomysł. Może pojedziemy wszyscy na weekend do Cardiff i poszalejemy? - zaproponował Roger, ucieszony, że wpadł na tak genialny pomysł.
Jednak Gareth nie podzielał entuzjazmu kolegów. Dalej wpatrywał się w kufel i nad czymś rozmyślał. Widać też było, że rośnie w nim irytacja.
- Ledwo ojca pochowałem i mam balować? - rzekł z oburzeniem. - Co ja tu w ogóle robię?! Powinienem dotrzymywać mamie towarzystwa – z tymi słowy wstał gwałtownie i zostawił swoich przyjaciół w stanie oszołomienia.


Pierwszymi osobami, które przywitały Abza z powrotem na Anahibi była prezydent i jej ochroniarz, będący także jego bliskim kolegą.
- Cześć, mamo! Cześć, Ib!
Abz nabrał na Ziemi wielu nawyków. Pominął tradycyjne anahibiańskie powitanie i uściskał mocno obie osoby. Spotkało się to z pewnym zaskoczeniem, ale raczej pozytywnym.
- Zmieniłeś się. Albo mi się wydaje, albo urosłeś w ramionach – zauważył ochroniarz z podziwem.
- Za to ty jesteś tak samo napakowany, jak zawsze – zaśmiał się Abz.
Miał sporo racji. Ibhahabi Ibhahab Ib był silny jak na Anahibiańczyka. Jego ciała i postury nie powstydziłaby się większość ziemskich sportowców. Posiadał idealne mięśnie, ani za duże, ani za małe. Bez wątpienia zwracał na siebie uwagę. Do tego jego oczy były barwy niezwykle intensywnego błękitu, niespotykanej wśród Ziemian.
- Wyglądasz wspaniale. Widzę, że ta praca ci służy – powiedziała prezydent, z zadowoleniem patrząc na syna.
- Nawet nie wiecie jak na początku się bałem.
Abz nie zamierzał niczego ukrywać. Odpowiedział na każde pytanie matki. Był dumny ze swoich osiągnięć i podczas obiadu raczył wtajemniczonych słuchaczy sprawozdaniami ze swoich przygód. Jego dusza rozkwitała i już dawno nie czuł się tak szczęśliwy. Nie dość, że spotkało go niezwykle serdeczne powitanie, to wreszcie miał okazję najeść się anahibiańskich potraw. Kuchnia na Ziemi mu nie przeszkadzała, ale stęsknił się za smakami, na których się wychował. Jego przybycie trzymano w tajemnicy, choć oficjalnie zajmował się badaniami w swoim układzie słonecznym. Prezydent bała się, że niepotrzebny rozgłos zepsuje mu urlop, więc Abz nie udzielał się publicznie.
Wieczorem wrócił do własnego domu, bo bardzo się za nim stęsknił. Nie zamierzał się izolować, ale marzył o tym, żeby spędzić noc w swoim starym łóżku. Biała kopuła była w środku bardzo zadbana, co znaczyło, że matka dopilnowała, by ją regularnie sprzątano. Poza tym wszystko znajdowało się na swoim miejscu. W domu dalej przeważał błękit, szarość i biel. Wnętrze było skromne lecz eleganckie i po głębszym namyśle Abz doszedł do wniosku, że nie różniło się tak bardzo od ziemskich wystrojów.
Postanowił zaparzyć sobie ulubionych ziół, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi. Zdziwił się trochę i nieufnie podszedł do nich. Postanowił je otworzyć. Kiedy to zrobił, na chwilę zamarł. Stał tam jego były służący Zak. Abz bez problemu rozpoznał jego niewinną buzię, choć mężczyzna zapuścił włosy i teraz sięgały mu prawie do ramion. Miał dziwnie beznamiętny wyraz twarzy. Do tego nosił tę samą białą tunikę co w dniu, gdy widzieli się po raz ostatni. Może zrobił to celowo?
- Mogę wejść? - spytał Zak, spokojnie lecz tajemniczo.
- Uh... jasne – odparł Abz niepewnie.
Wpuścił dawnego pracownika, ale nie był pewien czy powinien. Jego pojawianie się akurat teraz stanowiło dziwny zbieg okoliczności. Wręcz podejrzany. Do tego Zak udowodnił już, że potrafi być bardzo nieprzewidywalny. Czy groźny? Trudno powiedzieć, ale bez wątpienia należało na niego uważać. W końcu normalni ludzie nie odurzają swoich pracodawców.
- Zrobić ci coś do picia? - spytał Abz, z trudem zachowując spokój.
Zakowi dziwnie z oczu patrzyło. Wpatrywał się w Abza jak zahipnotyzowany. To nie był dobry znak. Abz zaczynał żałować, że pozwolił mu wejść do środka. Nigdy mu nie przyszło do głowy, że Zak może wrócić. Nie po tym, co zrobił. Gdyby wiedział, pewnie poinformowałby o dawnym zajściu odpowiednie służby, a nie pozostawiał sprawy samopas.
- No i popatrz. Udało ci się. Spełniłeś swoje marzenie – powiedział Zak i wcale nie brzmiał na zadowolonego. Raczej na zazdrosnego.
Abz stanął bez ruchu i dokładnie obserwował intruza. Mimo tych wszystkich trudnych doświadczeń podczas wielu misji, zaczynał się bać.
- No... badanie układu słonecznego to wspaniała praca... - wydusił z siebie Abz, próbując stwarzać pozory.
- Układu słonecznego? Też mi coś – prychnął Zak i zrobił kilka powolnych kroków w stronę Abza. Ten zaczął się odruchowo oddalać.
Zak mógł blefować, w końcu nie powiedział nic konkretnego, ale jeśli posiadał tak ściśle tajne informacje... Abz nawet nie chciał wiedzieć, co jego były służący mógł robić przez ostatni rok.
- Zawsze dostawałeś to, czego chciałeś. Czemu ty? Czemu ja tak nie mogę? - spytał Zak, a jego słowa coraz bardziej przypominały bełkot szaleńca. - Wiem o tobie wszystko.
Abz nie mógł bardziej się oddalić, bo napotkał ścianę. Zaś Zak przyspieszył kroku i wkrótce znalazł się tuż przy nim. Sięgnął po coś do kieszeni, a wtedy Abz wiedział już, że musi szybko zareagować. Zak wyciągnął paralizator. Drugi mężczyzna zrobił szybki unik. Chwycił napastnika za nadgarstek, wytrącając mu broń z dłoni. Założył mu dźwignię, co sprowadziło Zaka do parteru. Abz bezzwłocznie włączył swój zegarkofon.
- Ib, przyjedź jak najszybciej! Mam problem – powiedział i żałował, że nie może uściskać Garetha za to, że kazał mu w kółko trenować te same chwyty.


Z lotniska Joanna została odebrana przez młodszą siostrę. Poznała ją od razu, mimo że ta zapuściła włosy i przefarbowała na blond. Zawsze miała nienaganną fryzurę. Nic dziwnego skoro była fryzjerką. W przeciwieństwie do Joanny bardzo dbała o wygląd, ale robiła to z klasą i nie przypominała tandetnej laluni. Raczej szykowną kobietę sukcesu pomimo młodego wieku i przeciętnych zarobków.
Siostry padły sobie w ramiona i długo się z nich nie wypuszczały. Joanna nigdy nie uważała Marii za najlepszego kompana, ale stęskniła się za nią tak bardzo, że cieszyła ją myśl o każdej chwili, którą mogły razem spędzić. Kobiety wsiadły do samochodu i jak tylko ruszyły, Joanna zaczęła z zachwytem podziwiać okolicę, za którą bardzo się stęskniła. Natomiast młodsza siostra miała mnóstwo pytań.
- Jak ty wytrzymujesz w tej bazie? Tam musi być okropnie?
- Jest bardzo nowoczesna. Mamy tam wszystko, czego nam potrzeba – odparła uczona.
- No ale to odosobnienie...
- Jest nas tam całkiem sporo. To prawie jak małe miasteczko. Nie czuć tak bardzo izolacji.
- Jesteś hardcorem – skomentowała Maria i dodała gazu.


Hilda jechała taksówką ulicami Monachium i odczuwała stres, który rósł z każdym kilometrem zbliżającym ją do domu. Większość osób cieszyłoby się na myśl o nocy spędzonej w swym starym łóżku, ale ją to przerażało. Każde wspomnienie męża i dzieci był dla niej bolesne, bo automatycznie przywodziło jej na myśl straszliwą tragedię, która wstrząsnęła jej światem. Kiedyś unikała domu jak ognia. Teraz miała nadzieję, że już jej przeszło, ale gdy ujrzała znajomy budynek, wszystko powróciło.
- Proszę jechać dalej – powiedziała do kierowcy.
Postanowiła udać się bezpośrednio do rodziców. Dom mógł poczekać. Jakoś nie była w stanie stawić czoła przeszłości. Jeszcze nie.
Matka zdziwiła się na jej widok. Ucieszyła również, ale jednak nie kryła zaskoczenia.
- Myślałam, że przyjedziesz później – powiedziała. - Ale chodź – otoczyła córkę ramieniem i wprowadziła do środka. - Wybacz, że jeszcze nie posprzątane, ale nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. Nie wstąpiłaś po drodze do domu?
- Nie... Chciałam się z wami jak najszybciej spotkać.
Matka popatrzyła na córkę ze zrozumieniem, jakby chcąc jej pokazać, że Hilda niczego nie musi przed nią ukrywać.
- Minęło już tyle czasu... Życie musi toczyć się dalej – powiedziała i powróciła do wycierania mebli. Po chwili jednak przerwała czynność. - Co ja wyprawiam... Masz ochotę na coś do picia czy do jedzenia?
- Nie, jadłam już obiad. Tata pracuje? - spytała Hilda.
- Tak, wypadł mu dyżur. Zrobię ci coś do picia – zdecydowała po chwili matka.
Wyglądało na to, że przywykła do częstych nieobecności córki, więc nie zasypywała jej milionem pytań. Przyniosła herbatę, usiadła naprzeciwko Hildy i spojrzała na nią ze współczuciem.
- Przez ten cały czas regularnie sprzątałam w twoim domu. Czeka na ciebie – rzekła łagodnie. - I wcale nie mówię tego po to, żeby się ciebie pozbyć.


Dla Chena powrót do domu był wyjątkowym wydarzeniem, bo nie odwiedzał rodziny od paru lat. Dzwonił do nich, pisał, pamiętał o nich, ale tak zżył się z zachodem, że wcale zbytnio nie zależało mu na odwiedzaniu ojczyzny. Uznał jednak, że nie będzie wyrodnym synem i że najwyższy czas się pokazać. Serce mu waliło, kiedy pukał do drzwi mieszkania. Otworzyła matka, która nie specjalnie się zmieniła od ostatniego czasu, kiedy ją widział. Jak zwykle wyglądała modnie i atrakcyjne. Podobnie jak Chen jego rodzice byli dość wysocy jak na Azjatów. Nie spodziewał się, że zastanie w domu ich obu. Musieli wziąć urlop specjalnie na tę okazję.
- No nareszcie! - Matka rzuciła się Chenowi na szyję, a to był dopiero początek.
Młody mężczyzna został jeszcze wyściskany przez ojca i dziadków. Jego nozdrza doszły przyjemne zapachy dobywające się z kuchni.
- Dziś ja postanowiła coś ugotować – pochwaliła się matka. Musiało jej bardzo zależeć, skoro babcia pozwoliła jej przejąć pałeczkę.
Rodzina nie odstępowała Chena na krok. Co chwilę ktoś mu coś oferował, a to herbatę, a to ciastka, a to piwo, do tego został zasypany pytaniami. Pochlebiało mu to zainteresowanie, ale w tej chwili chciał się wyciszyć i poczuł się trochę przytłoczony, więc odpowiadał lakonicznie. Zauważył, że na ścianach wisiały liczne dyplomy jego osiągnięć, a nawet stary artykuł z gazety o małoletnim geniuszu. Rodzice byli z niego bardzo dumni, ale on czuł, że nie zasłużył na tę całą chwałę. Zawsze miał wrażenie, że nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału.
- Co ty na to, żebyśmy jutro zrobili przyjęcie? - zaproponowała matka. - Kogo chciałbyś zaprosić? Starych znajomych? A może zrobimy wielki zlot rodzinny?
Kobieta wyglądała na podekscytowaną, ale Chen nie podzielał jej entuzjazmu. Odnosił wrażenie, że rodzice chcą się przede wszystkim pochwalić jego osiągnięciami, a on nie miał ochoty rozmawiać o pracy. Zwłaszcza, że i tak musiałby kłamać.
- Szczerze... to wolałbym was zabrać do porządnej restauracji. Na mój koszt oczywiście. Jestem wam coś winien, w końcu sporo wam zawdzięczam. Dużo was kosztowały te moje studia – powiedział.
- Przecież co miesiąc przysyłasz nam pieniądze – zauważył ojciec.
- Mam ich wystarczająco. Spokojnie mogę was zabrać na kolację.
- To naprawdę niekonieczne – zapewniła matka.
- Proszę. Tak dawno mnie nie było... zawsze wszystko kręciło się wokół mnie, ale ja naprawdę nie chcę szpanować przed znajomymi... Chcę spokoju... I chcę wam postawić kolację – powiedział Chen z taką powagą, że więcej nie musiał przekonywać.


Joanna nigdy nie była rodzinną osobą, ale cieszyła się, kiedy wróciła do domu. Tęskniła za polską kuchnią i innymi swoiskimi rzeczami, których do tej pory nie doceniała. Wreszcie mogła przejść się ulubionymi szlakami i zrobić zakupy, jak cywilizowany człowiek. Problemy jednak przyszły, kiedy rodzice zaczęli ją wypytywać o pracę i wydawać swoje osądy.
- Co w ogóle robicie na tym odludziu? Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?
- Nie było ci lepiej na uczelni?
- Jak długo zamierzasz tam siedzieć? Wiem, że to dobrze płatna praca, ale boje się, że tam się zmarnujesz.
Tego typu wypowiedzi Joanna musiała słuchać cały dzień. Rozumiała, że rodzina się o nią martwi i nie wie o jak wielkie przedsięwzięcie chodzi, ale ciągłe wymijające odpowiedzi zaczynały ją już denerwować. Nie zdawała sobie sprawy, jak ciężko będzie jej dochować tajemnicy.
- Przepraszam, muszę się położyć – rzekła po obiedzie i zamknęła się w swojej starej sypialni.
Legła na łóżko i pomyślała co za ironia, że gdy wreszcie miała okazję pobyć w towarzystwie rodziny, nagle poczuła potrzebę samotności. Nie tak wyobrażała sobie powrót. Sądziła, ze będzie idealnie, a okazało się, że czekało na nią prawdziwe wyzwanie.
Chwyciła telefon komórkowy i wystukała numer Garetha. Musiała porozmawiać z kimś, kto by ją zrozumiał.
- Halo?
- Cześć – powiedziała, ucieszona, że słyszy głos, do którego bardzo przywykła przez ostatni rok.
- No cześć. Co tam?
O dziwo Gareth zdawał się znacznie bardziej beztroski od niej. Podziwiała go za to, że potrafił odnaleźć się praktycznie w każdej sytuacji.
- Muszę się komuś wyżalić. Polacy już tak chyba mają – powiedziała, czując się odrobinę lepiej.
- Coś się stało? - zaniepokoił się mężczyzna.
- Nie, wszystko w porządku. Ale jakoś jest mi dziwnie. Rodzice ciągle pytają o pracę i myślą, że robię tam coś nudnego i bezużytecznego. A ja nawet nie mogę im powiedzieć prawdy. Jak sobie pomyślę, jacy byliby dumni, gdyby tylko wiedzieli...
- Na pewno są z ciebie dumni, nawet jak nie wiedzą. Narzekają, bo nie mogą znieść rozłąki. Uwierz mi, wiem coś o tym. Moja mama była przeciwna mojemu wyjazdowi do Afganistanu, ale kiedy nadali mi stopień majora, płakała ze szczęścia. Rodzice już tak mają. Zawsze będą narzekać, że dziecko daleko i może mu się coś stać, ale w głębi duszy rozpiera ich duma.
- No ale jak mam im wytłumaczyć jakie to ważne?
- Nie musisz. Daj im ponarzekać. Po jednym dniu im przejdzie. A teraz wracaj do nich. Będzie dobrze. Zobaczysz.
Tak jak nie przypuszczała, że powrót do domu okaże się trudny, tak nie sądziła, że jedna krótka rozmowa od razu podniesie ją na duchu.


Abz nie musiał długo czekać na posiłki. Ib przyjechał tak szybko, jak tylko mógł i dopilnował, by Zak został aresztowany. Gdy było już po wszystkim, zaparzył zioła i usiadł na łóżku obok kolegi. Podał mu kubek, po czym podjął rozmowę.
- Nigdy nie mówiłeś, że miałeś z nim jakieś problemy.
- Cóż... to była dość dziwna sprawa. Wygląda na to, że Zak od dawna miał do mnie słabość. Ale wiesz, myślałem, że jest dla mnie miły, bo to jego praca. Jakoś mi do głowy nie przyszło, że on może... W każdym razie jednego dnia chyba dosypał mi czegoś do picia, bo od razu usnąłem.
- Co takiego?! - zszokował się Ib. - Zrobił ci coś?
- Nie sądzę. Raczej czułbym efekty. Możliwe, że chciał zrobić, ale się wystraszył. W każdym razie następnego dnia znalazłem liścik. Pisał coś, że nie dostrzegam tego, co jest na wyciągnięcie ręki. I tyle go widziałem. Nawet nie odbierał zegarkofonu.
- Czemu nie zawiadomiłeś policji?
- Było mi go trochę żal... No i stwierdziłem, że najlepiej będzie zostawić sprawy jak się mają.
- No i źle zrobiłeś – westchnął Ib i wstał. - Musimy go przesłuchać. Dowiedzieć się ile wie.
- Nie obchodźcie się z nim zbyt brutalnie – poprosił Abz. - Wiem, że to świr, ale tyle lat dla mnie pracował, że czuję się za niego trochę odpowiedzialny.
- To już nie ode mnie zależy, ale zobaczę co da się zrobić.
- Nie sądziłem, że takie hece czekają mnie na powitanie – westchnął Abz.


Po długich wahaniach Hilda przekręciła klucz w zamku i weszła do środka. Gdy zaświeciła światło i powróciły wspomnienia, niewiele brakowało, i by wyszła. Jednak zwalczyła w sobie opory i zamiast się wrócić, przestąpiła do przodu. Dom wyglądał tak, jakby wciąż ktoś w nim mieszkał, czysty i zadbany. Wszystko znajdowało się na tym samym miejscu, w jakim to zostawiła. Wielokrotnie Hilda zastanawiała się, czy nie sprzedać domu, ale nie potrafiła tego zrobić. Ciągle miała nadzieję, że jeszcze kiedyś do niego wróci. Wyglądało na to, że ten dzień nadszedł. Choć na razie jeszcze nie zamierzała się tu osiedlić na dobre, pierwszy krok został poczyniony. Stawiła czoło przeszłości.
Przespacerowała się po salonie, obejrzała każde zdjęcie, każdy przedmiot, który przywoływał silne wspomnienia i zauważyła, że potrafi już zrobić to z uśmiechem. Wreszcie pozytywne emocje zrównoważyły się z negatywnymi. Hilda postanowiła zdobyć się na więcej. Weszła do sypialni i po krótkich oględzinach otoczenia, położyła się na posłaniu. Wtuliła się w miękką pościel i zrobiło jej się przyjemnie. Czuła, że jest gotowa spędzić tu noc.


Ten tydzień nie okazał się tygodniem straconym. Gareth spędził go z matką. Pomagał jej w codziennych obowiązkach, dotrzymywał towarzystwa i pocieszał. Znalazł też czas dla innych członków rodziny i starych znajomych. Joanna wzięła sobie do serca jego radę i okazało się, że miał rację. Reszta urlopu minęła jej w przyjemnej atmosferze. Podobnie jak Chenowi i Hildzie, którzy w końcu odnaleźli się na starych śmieciach. Abz musiał stawić czoło nieco innym problemom. Sprawa z Zakiem nieco wyprowadziła go z równowagi, ale udało mu się częściowo odpocząć. On przynajmniej nie musiał niczego ukrywać przed rodziną.
Do bazy wrócił jako pierwszy i niezwłocznie wziął się do pracy. Przyjemnie było poleniuchować, ale brakowało mu nowych odkryć. Odpoczynek okazał się dobrze wpłynąć na jego wydajność. Być może miał po prostu szczęście, a być może kierowała nim intuicja. Bez względu na przyczynę jego sukcesów okazało się, że będzie miał dla kolegów niespodziankę na powitanie.
- Super, że was widzę, bo wiem już, jaki będzie cel naszej kolejnej misji – powiedział z podekscytowaniem, gdy jego przyjaciele wrócili. - Odkryłem coś niesamowitego, coś z czym nigdy jeszcze się nie zetknąłem.
- Wyrzuć to z siebie – ponaglił Gareth, czując że połowy rzeczy i tak nie zrozumie.
- Odkryłem obiekt, który właściwie powinien być planetą, ale nie da się w żaden sposób zbadać jego widma. Jakby otaczała go jakaś niewidzialna bariera. Jesteśmy w stanie określić jego wielkość i masę, ale... to w zasadzie tyle. Nie wiemy z czego się składa. To jak czarna dziura, tylko... za lekkie na czarną dziurę. To jak planeta widmo – wyjaśnił.
- Może przyrządy się zepsuły? - zasugerowała Joanna.
- Nie, inne obiekty da się zbadać bez problemu. Tylko ten jest inny. I nie sądzę, żeby to było coś naturalnego.
Błysk w oku Abza świadczył o tym, że naukowiec nie może się już doczekać, gdy będzie mu dane zbadać tajemniczy twór.


To miała być wyjątkowo niebezpieczna misja i Derks doskonale o tym wiedział. Dlatego też zamierzał dobrze się przygotować. Kilka razy sprawdził wszystkie systemy w swoim statku. Przejrzał uzbrojenie, zasilanie awaryjne i łączność. Nie mógł pominąć najmniejszego szczegółu, gdyż jeden błąd mógł go kosztować życie. Ubrał swój obcisły kombinezon termiczny z materiału przypominającego czarną skórę, i zaczął przypinać broń oraz inne gadżety do licznych pasków na nogawkach i rękawach. Nigdy nie mógł być pewien co mu akurat będzie potrzebne, więc wolał mieć pod ręką wszystko. Odgarnął swoje długie do ramion, kasztanowe włosy, odsłaniając typowe dla jego rasy, nieco wydłużone płatki uszu. Przyjrzał się dokładnie swojemu odbiciu w lustrze, jakby sprawdzając, czy w jego brązowych oczach widać strach. Rzadko się bał. W końcu był moukiem, był silny i wytrzymały mimo swej szczupłej sylwetki, ale teraz zaczynał odczuwać niepokój. Sam zgodził się podjąć ryzyko, bo duma nie pozwalała mu odmówić, ale wiedział na co się pisze. Mógł już nie wrócić.
Do hangaru wszedł starszy siwiejący mouk w białym kombinezonie i wręczył mu masywną broń, przypominającą duży pistolet o opływowych kształtach. Jego twarz nie wyrażała aprobaty.
- Proszę, twój miotacz plazmowy. Ulepszyłem go według twoich wytycznych. Posiada mechanizm autodestrukcji i parę innych bajerów – wyjaśnił.
- Dzięki, Wren – odparł Derks i przypiął broń do paska na biodrach.
Mimo że był uzbrojony po zęby, starszy mouk wcale nie wyglądał na zadowolonego.
- Wycofaj się, to nie ma sensu. Wiesz, że z Widma nie ma powrotu – powiedział.
- Mam zadanie do wykonania.
- Mogłeś odmówić! Korona by ci z głowy nie spadła.
- Uda mi się – odparł Derks, nie do końca przekonany do swoich słów.
- Inni też tak mówili.
- Ja jestem od nich lepszy. I mam twój sprzęt – powiedział młodszy mouk na pocieszenie i udał się na pokład swojego statku. Teraz już nie było odwrotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz