wtorek, 25 sierpnia 2015

ISET, tom II, rozdział VII

Rozdział VII - „Początek nowego”

Gdy tylko Lakszmee stawił się przed nią, Bri spoliczkowała go. I zrobiła to z wielką satysfakcją. Wyobrażała sobie, jak musi w nim kipieć. Nie dość, że przyszedł do niej wściekły, to jeszcze mu się dostało. Teraz, pocierając swą obolałą twarz, wyglądał na na bardziej zszokowanego, niż zdenerwowanego.
- Skąd ona się tu wzięła? - warknęła Bri, nie owijając w bawełnę.
Lakszmee zmarszczył brwi.
- Przewiozłem ją w skrzyni, żeby nie zaszkodziło jej słońce – odparł oschle.
- I zupełnie przez przypadek mi nie powiedziałeś.
- Wyleciało mi z głowy.
- Wyleciało ci z głowy? Myślałam, że coś mi kiedyś obiecałeś – uniosła się kobieta.
- Chyba nie wyobrażasz sobie, że mógłbym jej nie zabrać. To dzięki niej zabrnęliśmy tak daleko. To dzięki niej przeżyliśmy na ciemnej stronie. Zasługuje na to równie bardzo, co my.
- To ja zrobiłam dla ciebie wszystko! - krzyknęła kobieta. - Poświęciłam karierę, żeby za ciebie myśleć i za ciebie wszystko organizować. Wiesz, jak ciężko było obliczyć, gdzie wyląduje Spacediver? Wiesz, jak ciężko kontrolować tak długą hipnozę? Jeśli zobaczę, że kombinujesz coś za moimi plecami...
Bri nie dokończyła, gdyż Lakszmee złapał ją gwałtownie za gardło i przycisnął do ściany. Był szybki. Szybszy nawet od niej.
- Nie masz już nade mną żadnej władzy. Pogódź się z tym – wysyczał.


- Wiedzą, że ktoś się ukrywa. Nie wiedzą, ilu nas jest, ale będą dalej węszyć – stwierdził Derks, tak jak reszta, skulony w zakamarkach maszynowni.
- Mógłbym spróbować wywołać jakąś awarię, żeby wzbudzić chaos – zauważył Abz.
- To nic nie da, jeśli będziemy nieuzbrojeni. Muszę zdobyć jakąś broń – rzekł Derks i gdy wstawał, uderzył się lekko w głowę. Nawet on musiał być tak zaaferowany, że zapomniał, jak tu ciasno.
Iku milczał. Wyglądał na totalnie zagubionego. Jak zwykle.
- Wracam. Nie mogę znikać na zbyt długo – westchnął Abz. Spotkamy się ponownie za godzinę.
Już teraz Abz odczuwał ogromne zdenerwowanie, ale krew zupełnie odpłynęła mu z twarzy, gdy natknął się na Bri, stojącą tuż przy jego stanowisku. Nie byłoby nic szczególnego w jej obecności, gdyby nie jej niepokojący uśmieszek i przeszywające spojrzenie. Coś musiała wiedzieć.
- Mam bardzo dobry słuch – oznajmiła z satysfakcją.
Abz był zbyt zszokowany, by cokolwiek powiedzieć, więc tylko stał i się gapił.
- Jestem pod wrażeniem, udało ci się mnie oszukać – stwierdziła kobieta i zbliżyła się do Anahibianina, uśmiechając się chytrze - Potrzebuję twojej pomocy.
Kiedy padło ostatnie zdanie, Abz zgłupiał. Spodziewał się usłyszeć coś zupełnie innego. Wydał z siebie tylko nieartykułowany pomruk.
- Nie bój się. Nie wydam cię. Pod warunkiem, że pomożesz mi uciec. - Kobieta spoważniała.
Przez moment Abz zastanawiał się, czy to nie podstęp. Ale po co by udawała, skoro miała go w garści?
- Nie rozumiem... - wydukał wreszcie, choć z trudem.
- To już nie jest ten sam Lakszmee, co... Nie zostanę z nim... Wiem, że to brzmi banalnie, ale najwyraźniej jestem głupia i banalna... i daję się zaślepić. Pomóż mi odpalić kapsułę ratunkową i zniknę. Więcej nie potrzebuję.
- Uch...
- Wyślę wasze koordynaty do najbliższych systemów. Znajdą was jeszcze dzisiaj. Ale zrób to, o co cię proszę.
Tyle wystarczyło, by Abza przekonać.


Szli przez korytarz. Czasem kogoś minęli, ale nie wzbudzali żadnych podejrzeń. Nikt nie wiedział, co kombinuje Bri.
- Jak to w ogóle się stało, że spiknęłaś się z tym świrem? - spytał Abz, korzystając z okazji, że nikogo nie było w pobliżu.
- Ochraniałam grupę archeologów na ciemnej stronie. On okazał się pasażerem na gapę. Długa historia. Za długa, by ją teraz opowiadać. W każdym razie przeżyliśmy tylko my. A to, co znaleźliśmy, naprawdę okazało się nie z tego świata. I to go zmieniło.
- Kochałaś go?
Bri nie odpowiedziała. Zatrzymała się. Okazało się, że są już pod kapsułą. Abz postanowił nie drążyć tematu i otworzył pojazd.
- To ma inteligentny komputer. Ustawię go tak, by wysadził cię na najbliższej nadającej się do życia planecie – rzekł beznamiętnie.
- Nie na najbliższej. Przynajmniej trzy systemy gwiezdne stąd.
- W porządku.
Abz wpisał komendę na panelu przy drzwiach kapsuły.
- Powodzenia – rzucił jeszcze.
- Dzięki – odparła Bri.
Nim kobieta usadowiła się w środku, odwróciła się gwałtownie, jakby nagle coś sobie przypomniała.
- Jest coś jeszcze... Ta kobieta Rinan, byliście sobie bliscy, prawda?
Abz przytaknął.
- Gdy zajrzałam do jej umysłu, coś znalazłam... Ona zrobiła coś strasznego...
- Hej, co jest grane?!
Niestety Bri nie udało się dokończyć, bo przerwało jej nagłe pojawienie się żołnierza, którego najwyraźniej zaniepokoiło jej podejrzane działanie. Nie było czasu do stracenia. Abz szybko zamknął właz, odpalił kapsułę, a sam rzucił się do ucieczki.


Derks patrzył się na swoją broń. Leżała na stoliku w jego dawnej kajucie. Co prawda widział ją przez kratkę szybu wentylacyjnego, ale i tak zdawała się w zasięgu ręki. Musiał ją odzyskać. Problem w tym, że na pryczy obok spał jeden z terrorystów. A że był Olikaninem, istniała duża szansa, że obudzi się lada moment. Ich rasa nie dzieliła doby na dwie części. Spali krótko w niewielkich odstępach czasu. Derks musiał jednak zaryzykować, gdyż sprawy zabrnęły za daleko.
Wyszkolono go do działania po cichu. Zeskoczył w taki sposób, by możliwie nie wydać żadnego dźwięku. Nie udało mu się to w stu procentach, ale znalazł się na tyle blisko, by chwycić broń jednym ruchem. Dokonał tego, ale w tym samym momencie usłyszał odbezpieczenie prymitywniejszej broni terrorysty.
- Nie ruszaj się – usłyszał.
Wiedząc, że jest na celowniku, Derks zaklął w myślach i podniósł ręce do góry.
- Rzuć to.
Nie miał wyjścia, musiał wypuścić broń z dłoni.
- Zgłaszam, że złapałem gagatka.
Derks usłyszał, jak terrorysta kontaktuje się z dowódcą i zbliża się. Aż poczuł lufę jego pistoletu na swoich plecach. Ale to akurat mu sprzyjało. Przy tej odległości był w stanie jeszcze coś zdziałać. A ćwiczył tę technikę wielokrotnie. Szybko chwycił mężczyznę za nadgarstek i wykonał natychmiastowy unik. Strzał musnął go, ale nie zranił poważnie. Jednym ruchem złamał rękę przeciwnika w kilku miejscach i odebrał mu broń. Wystrzelił od razu. Nie mógł go zostawić przy życiu. Odzyskał własną broń, więc miał teraz dwie. Ale to i tak nie wystarczało przeciwko całej armii.
Nie sądził, że posiłki nadejdą tak szybko. Derks nie zdążył nawet opracować dalszego planu. Wyważone drzwi wyleciały z hukiem. Mouk wturlał się pod pryczę i zaczął strzelać jednocześnie z obu broni. Dziwnie się czuł, dzierżąc w jednym ręku pistolet na naboje, a w drugiej swój miotacz, ale musiał wspomagać się czymkolwiek. Niestety w prymitywniejszej broni szybko skończyła się amunicja i pozostała mu tylko jego własna. Najpierw strzelał w nogi, bo było to najłatwiejsze. Gdy przeciwnik upadł, dobijał go. Żadnych żywych. Żywi zagrażali.
Nastała chwila spokoju, a potem do środka wpadł granat rozpylający jakiś gaz. Nie dało się oddychać. Nie było nic widać. Dusząca mgła ogarnęła całą kajutę. Ilu czekało na zewnątrz? Dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu? Derks nie miał pojęcia, ale zostać tu nie mógł. Ucieczka szybem? Ustrzeliliby go jak zwierzę, nim zdążyłby do niego wejść. Nie zdołałby uciec. Doskonale potrafił oceniać swoje szanse. Pozostała mu technika, której użył może kilka razy w życiu. Pozwalała zwiększyć wydajność mięśni i zmysłów do niemalże stu procent, ale wiązała się z dużym przeforsowaniem organizmu. Niestety, nie miał nic do stracenia.
Chwycił broń jednego z trupów, by znowu mieć dwie, i wypadł z kajuty jak burza. Dla Derksa wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Widział, jak w niego celują. Nie miał czasu ich liczyć. Ważne, że był w stanie wystrzelić, nim oni go namierzyli. Musiał zabić jak najwięcej, jak najszybciej. Padali jak muchy, choć niesamowicie powoli. Trafiał kolejnego, nim poprzedni zdążył upaść. Poruszał się jak w tańcu. Usuwał się z linii lotu każdego naboju. Jego ciało nie zawsze nadążało. Kilka razy dostał, jednak w żaden witalny narząd. Nie spowolniło go to. Znowu kogoś trafiał. I znowu unik. Ale pociski były szybkie. Szybsze od niego. Dostał powyżej miednicy. Jęknął, ale nie upadł. Nie od razu. Zdążył oddać kilka kolejnych strzałów. Aż uderzył plecami w ścianę, a czas odzyskał normalną prędkość. Derks odbił się i wylądował na podłodze. Dopiero teraz poczuł prawdziwy ból. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy leżeli martwi. Ale wiedział, że lada moment mogą przybyć kolejni. Musiał coś zrobić, jakoś się opatrzyć. Może dostać się do ambulatorium? Cokolwiek. Nie mógł tu zostać. Zdziwił się, że jeszcze ma w sobie tyle sił. Podniósł się i oparł o ścianę. Brnął jakoś przed siebie, choć miał już mroczki przed oczami. Broni nie wypuszczał, nie przestawał być czujny. Ale ta utrata krwi dawała się we znaki. Zostawiał za sobą czerwony pas na ścianie. I w końcu już nie dał rady. Chyba nadszedł koniec.


Jakimś cudem Abz zdołał dostać się do maszynowni i zabarykadować. Iku dalej się ukrywał, choć teraz nie istniało już bezpieczne miejsce na statku. Abz nawet zastanawiał się, czy do niego nie dołączyć, ale doszedł do wniosku, że na dłuższą metę to i tak nic by to nie dało, więc postanowił stawić czoło wrogowi.
W końcu drzwi zostały wysadzone i Abz z niedowierzaniem wpatrywał się w swoich przyjaciół. Czyżby Lakszmee wysłał ich celowo, by podkopać jego morale? Porucznik McMahon, Major Clark, Hilda i Rinan celowali do niego z karabinów. Abz przełknął ślinę. Nie wiedział, czy chcą go zabić, czy tylko pojmać. Zastanawiał się, jak długo będą jeszcze pod wpływem hipnozy, skoro Bri odeszła. Miał nadzieję, że w porę zdążą się ocknąć. A Rinan? Czy ona udawała, czy też nie?
- Błagam, daj mi jakiś znak – wydukał do koleżanki. - Jeśli to tylko gra, to dobry moment, żeby przestać.
Kobieta tylko skinęła na towarzyszy, a ci chwycili Abza pod ramiona.
- Proszę... wybaczam ci wszystko, wiem, że jesteś dobrą osobą, więc spróbuj...
Desperackie wywody Abza ustały, gdy statkiem targnął potężny wstrząs i nagle wszystkie światła zgasły.


Nie raz Derks oswajał się z wizją śmierci. Wszakże wielokrotnie się o nią ocierał. Nigdy nie wierzył w istnienie zaświatów i teraz zastanawiał się, czy przypadkiem się nie pomylił. Gdy otworzył oczy, jasność niemalże go oślepiła. Próbował je otworzyć ponownie, ale bardzo powoli. Jedyne, co dostrzegał, to wszechobecna biel. Do tego słyszał jakiś jednostajny dźwięk, trochę jak buczenie sporej lampy lub innego elektronicznego urządzenia. Z trudem poruszał choćby palcami, ale bez wątpienia czucia w kończynach nie stracił. Przechylił trochę głowę w lewo i ujrzał postać. Zaczynał dostrzegać coraz więcej szczegółów. Brązowe włosy, ubranie w kolorach szarości. Twarz młoda, znajoma. Rozszerzył oczy szeroko, gdy zdał sobie sprawę kto to. W jednym momencie jego wzrok spotkał się z oczami Ormiksa. Ten zbliżył się do łóżka poruszony. Wyglądał tak schludnie, zupełnie inaczej niż zbuntowany nastolatek, którego pamiętał Derks.
Nagle Derks poczuł na sobie ciężar. Ciężar osoby, która się na niego rzuciła, przytulając się czule. Szkoda tylko, że nie dał rady jej objąć. Po chwili usłyszał też szloch. Ormiks oderwał się od niego i odwrócił twarz, chyba wstydząc się swoich łez. Otarł oczy i wziął głęboki oddech.
- Nie byli pewni, czy dasz radę... Mówili, że byłeś przez moment martwy... - wydukał Ormiks.
Derks zdobył się na uśmiech, by dać do zrozumienia, że już wszystko w porządku.
- Wyjaśnili mi wszystko... Wiem, że nie mogłeś mi o tym wszystkim powiedzieć, ale... czemu... Czemu tyle razy ryzykowałeś? - Ormiks zwiesił głowę. - Przepraszam... To nie tak, że mam pretensje... Możesz w ogóle mówić? - wydukał z troską i przejęciem.
Dobre pytanie. Należało spróbować.
- Gdzie jestem? - stęknął Derks. Nie poszło tak źle.
- W domu. To znaczy na Mloku.
- Moi przyjaciele...
- Nic im nie jest. Po resztę wysłali misję ratunkową.
Istniało jeszcze milion rzeczy, o które Derks chciał się spytać, ale już nie dał rady. Sił mu zabrakło. Do tego lekarze szybko zainteresowali się jego poprawiającym się stanem. Rozmowa z Ormiksem musiała poczekać.


Mieszkańcy Mloka okazali się bardzo gościnni. Dopilnowali, by śmiałkowie z porwanego statku dostali jak najlepsze kwatery w bazie wojskowej, do której trafił Spacediver. Choć tutejsi specjaliści umieli przełamać hipnozę, oficerowie niestety nie pamiętali nic z feralnej podróży. Do tego czuli się mocno rozstrojeni.
- Widzę, że nie tylko ja mam problemy ze snem – zauważył Tom McMahon, gdy wszedł do kantyny.
Hilda i Jonathan tylko westchnęli. Siedzieli przy stole i popijali wywar z igieł rośliny przypominającej świerk. Każdy z nic nauczył się obsługiwać tutejszy automat z jedzeniem i piciem, więc Tom również „zamówił” sobie kubek i usiadł obok przyjaciół. Od razu rzuciły mu się w oczy ich posępne miny.
- Chyba powinniśmy się cieszyć, że żyjemy – stwierdził. - I że ci terroryści trafili do więzienia.
- Widziałeś, w jakim stanie jest Spacediver? - Major uniósł zrezygnowany wzrok na kolegę. - Miną tygodnie, może nawet miesiące, nim go naprawimy.
- Oby moje dane przetrwały – jęknęła Hilda, zaciskając dłonie na kubku.
- Pomyślcie, że mogło skończyć się o wiele gorzej.
- Też racja. - Hilda westchnęła i podparła się ze zmęczeniem. - Może jednak powinniśmy wziąć przykład z Anahibian i spróbować się przespać?


Nie wszyscy Anahibianie spali. Abz już od dłuższego czasu miał mętlik w głowie. Siedział na łóżku Rinan i wpatrywał się w swą koleżankę udręczony. Nie wiedział, co począć z informacją, którą dostał od Bri. Powiedzieć innym? Samemu dochodzić prawdy? A może wszystko zignorować? Nie, Olikanka nie miała powodu kłamać. Coś naprawdę musiało być na rzeczy. Jednak nie chciał postępować pochopnie. Cokolwiek wydarzyło się w życiu Rinan, zostało skrzętnie ukryte, i wiedział, że tak łatwo tego nie odkopie.
Kobieta otworzyła oczy i spojrzała na Abza z serdecznym uśmiechem, który, paradoksalnie, wywołał u mężczyzny ciarki na plecach.
- Jesteś bohaterem. Znowu – rzekła zaspanym głosem.
- Nie jestem i nigdy nie byłem. Po prostu mam szczęście – odparł Abz z powagą.
- Dla mnie jesteś. - Rinan ziewnęła i powróciła do drzemki.
Abz czuł, że zaczyna boleć go głowa. Zbyt wiele myśli, za mało snu.


Ogromne lądowisko dla statków kosmicznych znajdowało się w górach niedaleko stolicy, zawieszone pomiędzy dwoma skalistymi szczytami. Mogło pomieścić krążowniki wielkością kilkakrotnie przekraczające rozmiar Spacedivera. Do tego rozciągał się stąd niesamowity widok na majaczące w dolinie miasto, również ogromne, z siatką mostów przypominających pajęczynę. Tutejsi mieszkańcy musieli uwielbiać zawieszone w powietrzu konstrukcje.
Jednak załoga Spacedivera nie przyszła tu, by podziwiać widoki, lecz żeby powitać ocalonych towarzyszy. Wiał bardzo mocny wiatr, nieprzyjemnie chłodny, ale przybysze ignorowali dyskomfort. Cała ich uwaga skupiała się na statku, który właśnie przymierzał się do lądowania. Gdy major Jonathan Clark wpatrywał się w potężną machinę, w jego myślach automatycznie pojawiała się maszynka do golenia. Nie dlatego, że chciał jej użyć, bo i tak robił to rzadko, ale po prostu w ten sposób kojarzył mu się kształt statku. Nie odczuwał euforii. Raczej żal, że nie miał możliwości się wykazać. Wiedział, że dowódca powita go jako ocalonego, a nie jako bohatera.
Kiedy statek wylądował, ogromna gródź zaczęła się otwierać i wkrótce ukazały się sylwetki ludzi. Hilda jako pierwsza rzuciła się przed siebie, a gdy tylko odnalazła Iba pośród tłumu, wpadła mu w ramiona. Jonathan uśmiechnął się mimowolnie. To była wzruszająca scena.
Gareth, który szedł na przedzie, w pierwszej kolejności uściskał Abza i pogratulował mu.
- Nie mogę uwierzyć, że kiedyś w ciebie wątpiłem – stwierdził.
Iku również poklepał po ramieniu. Gdy przeniósł swój wzrok na majora, ten zasalutował. Ani on, ani Tom nie mieli co liczyć ma gratulacje. W końcu to nie oni ocalili statek.
- Cieszę się, że nic wam się nie stało – powiedział z radością Gareth.
Jonathan wymusił uśmiech.


Derks westchnął głęboko. Czuł się już lepiej, ale bandaże rozgrzewająco-przeciwbólowe były bardzo sztywne i utrudniały ruchy. Nie chciał wzywać pielęgniarza za każdym razem, gdy czegoś potrzebował, więc starał się, jak mógł, wyciągnąć rękę na tyle daleko, bo dosięgnąć pojemnika z wodą. Stęknął i jednym zrywem ciała udało mu się podnieść napój. Niestety zabolało, mimo substancji wydzielanej przez bandaże, ale chyba nic sobie nie zrobił. Włożył rurkę do ust i napił się łapczywie. O wiele lepiej.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, co przykuło uwagę Derksa. Do środka wbiegł Chen, oddychając szybko. Choć mouk wiedział o przybyciu kolegów, to nie spodziewał się aż tak gwałtownego powitania. Rozszerzył oczy oszołomiony i wlepił je w przyjaciela. Chen stał tylko i się gapił. Chyba nagle zabrakło mu słów. Minę miał taką, jakby nagle stał się świadkiem koszmarnej tragedii. Dopiero teraz Derks sobie uświadomił, że musiał wyglądać na zdecydowanie bardziej sponiewieranego, niż był w rzeczywistości. Na szczęście niezręczną sytuację uratował Gareth, który po chwili również znalazł się w środku, zdecydowanie bardziej opanowany niż geolog.
- Cześć, Derks. Słyszałem, że ćwiczyli na tobie celność – rzekł żartobliwie.
- Raczej ja na nich.
Atmosfera od razu się rozluźniła.
- Jestem ci przeogromnie wdzięczny. Gdyby nie ty, to... strach się bać. Wiszę ci wielgachną przysługę. Jak tylko będziesz czegoś potrzebować, to wal w ciemno. - Gareth podniósł kciuki do góry.
- A jak pozostali? - spytał Derks. Chciał odstawić napój, ale Chen się zreflektował i zrobił to za niego.
- Kilka przypadków pogryzienia przez dzikie zwierzęta, trochę ukąszeń przez owady, zatrucia pokarmowe... ale nic poważnego. Wszyscy żyją – wyjaśnił dowódca.
- Jakie są rokowania... Dojdziesz po tym do siebie? - wtrącił Chen z przejęciem.
- Jeszcze będę szaleć. - Derks postarał się o to, by jego wyraz twarzy mówił sam za siebie. Nawet się uśmiechnął.


Tylko Gareth i Rinan jako przedstawiciele swoich ras zostali zaproszeni na audiencję u króla. Nie dziwili się, że wybrano tylko ich, gdyż sprowadzanie zbyt dużej ilości obcych do pałacu nie wydawało się zbyt bezpieczne. Gareth i tak czuł się dumny, że pozwolono mu na to spotkanie. Ubrał swój odświętny mundur, podobnie jak Rinan. Jej jasnobłękitny kombinezon zdobiła szeroka szarfa zawiązana w pasie i liczne naszywki na rękawach, zapewne za zasługi. Eskortowało ich dwóch ochroniarzy w strojach bardzo przypominających kombinezon termiczny Derksa i Gareth by się nie zdziwił, gdyby zostały wyprodukowane przez tę samą firmę.
W ogromnym holu, którym kroczyli, dominowała biel i dużo światła. Moukowie musieli lubić kolumny równie bardzo co mosty, bo ich tu nie brakowało. I rośliny, ich także sobie nie żałowali. Kwiaty i miniaturowe drzewka zajmowały każdy wolny kąt, nawet kolumny porastało listowie.
Gdy dotarli do służbowego gabinetu króla, Gareth zaczął odczuwać solidną tremę. W końcu reprezentował całą ludzkość i nie mógł popełnić żadnej gafy. Sam władca wyglądał na dużo bardziej rozluźnionego. Przeglądał coś, co mogło być zarówno gazetą, jak i komputerem. Przypominało przeźroczysty zwój, na którym wyświetlały się przeróżne informacje. Król zwinął go i wstał. Nie był dość wysoki i wyglądał raczej młodo. Włosy miał ciemne, jak pozostali przedstawiciele jego rasy, obcięte w miarę krótko. Uśmiechnął się ciepło i Gareth momentalnie poczuł się lepiej. Król zrobił kilka kroków do przodu. Ubrany był na biało, a jego spodnie i koszula miały bardzo prosty krój, jednak jego szal i rękawy zdobiły starannie wyszyte czerwoną nicią kwieciste wzory.
- Wybaczcie, że nie wykonam żadnych rytuałów powitalnych, ale z doświadczenia wiem, że każda rasa ma inny i czasem wprowadza to ich przedstawicieli w zakłopotanie – przemówił król.
- Zgadza się... Jestem podpułkownik Gareth Carpenter, przedstawiciel Ziemi – wypowiedział dowódca, wciąż z lekką tremą.
- Uzubi Rinan Sumir, przedstawicielka Anahibi – rzekła kobieta z opanowaniem godnym podziwu. Nawet nie drgnęła. Gareth zastanawiał się, czy ona w ogóle odczuwa jakiekolwiek emocje.
- Muszę powiedzieć, że moja rasa jest wam bardzo wdzięczna. A właściwie nie tylko moja rasa, ale cały ten kwadrant. Dzięki wam udało się pojmać najgroźniejszego terrorystę – oznajmił z zadowoleniem król.
- To my jesteśmy wdzięczni. Ocaliliście nas i nasz statek – odparł Gareth.
- Czego wynikiem było pojmanie Lakszmee i jego ludzi. Jesteśmy waszymi dłużnikami. Najlepsi inżynierowie pomogą w naprawieniu waszego statku. Zapewnimy też wam zakwaterowanie na tak długo, jak to będzie konieczne.
- To bardzo wspaniałomyślne. Dziękujemy – uśmiechnęła się Rinan.
- Naturalnie musicie liczyć się z napiętym harmonogramem. Wiele ważnych osobistości liczy na spotkanie z wami oraz wymianę informacji. Chcemy nawiązać możliwie jak najlepsze stosunki.
Gareth pomyślał, że w gruncie rzeczy sprawy nie potoczyły się źle. To nie był koniec przygody, a początek czegoś zupełnie nowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz