piątek, 4 września 2015

Wyzwania, Rozdział V

Rozdział V

W pewnym sensie marzenia się spełniły. Chen wreszcie mógł zasiąść we własnym ogrodzie przy blasku świec i spędzić miły wieczór z ukochaną osobą. Co prawda lata świetlne od Ziemi, ale takie chwile warte były poświęcenia.
- Musimy tak umawiać się częściej – stwierdził, dopijając ostatnią butelkę piwa, którą udało mu się przywieźć z byłego domu.
- Jestem pewien, że po zakończeniu misji będę mieć znacznie więcej wolnego – Derks uśmiechnął się.
- Cholercia, trochę się o ciebie martwię. Ten Lakszmee jest nieprzewidywalny.
- Nie martw się, będzie pod pilnym nadzorem. A poza tym wiesz, jakie ja mam szczęście. Już tyle razy ocierałem się o śmierć i zawsze wszystko dobrze się kończyło.
- No tak... ale mimo wszystko...
- Widzisz? Przez to, że zostałeś, teraz będziesz ciągle się martwić.
- A myślisz, że jakbym został na Ziemi, to bym się nie martwił? Wtedy to by dopiero była masakra. Rozmyślałbym o tobie dzień i noc.
- Czyli tutaj tego nie robisz? - Z pozoru Derks brzmiał na zmartwionego. Ale gdy podszedł do Chena i usiadł mu na kolanach okrakiem, geolog nie miał już żadnych wątpliwości: mouk go kokietował.
Derks kokietował? Kiedy on się tego nauczył? Albo od kogo? Od Bumagi? Nie, o tym Chen wolał nie myśleć. Może chodziło o to, że księżyc był w pełni? Na razie tylko jeden wzniósł się nad horyzont, ale mimo wszystko... Chen przestał rozmyślać, gdy poczuł na wargach miękkie usta Derksa. Było przyjemnie, zmysłowo, nie jakoś szczególnie drapieżnie, ale Ziemianinowi to wystarczało.
- Coś się nagle zrobił taki napalony? - Chen złapał Derksa za pośladki.
- Zgodziłeś się mnie przyjąć takim, jakim jestem, więc chyba mogę sobie trochę pozwolić?
- Ależ pozwalaj sobie... Tylko pamiętaj... ja też sobie będę pozwalać. - Chen z lubością dotykał Derksa na tyle, na ile pozwalały obcisłe spodnie mouka, i całował delikatną skórę jego szyi. - Nie wiem, jak tam z moją krzepą, ale jak chcesz, to zaniosę cię do łóżka.
- A może ja zaniosę ciebie?
- Kusząca propozycja, ale chyba dziwnie bym się czuł.
- Cóż, twoja strata. - Derks wstał.
Tak czy siak łóżko okazało się ostatecznym celem.


Statek transportowy do najpiękniejszych nie należał, ale w ascetycznych kształtach kryła się solidność. Absolutnie każda osoba przed wejściem na pokład została dokładnie zeskanowana, bez względu na to, czy była więźniem czy członkiem załogi. Każdy kryminalista został zamknięty w oddzielnej celi, a tych groźniejszych dodatkowo zakuto. Lakszmee potraktowano ze szczególną ostrożnością. Derks uważnie się przyglądał, gdy strażnik zakładał terroryście metalowe obręcze na ręce, nogi, nawet tułów, całkowicie przytwierdzając go do ściany. Cała procedura musiała zostać wykonana perfekcyjnie. W głębi duszy Derks cieszył się, że przydzielono im wywrońskich strażników. Byli najmniej przekupni, a przebywający na wolności poplecznicy Lakszmee już niejednego pracownika więzienia próbowali przeciągnąć na swoją stronę.
- Aż tak się mnie boicie? - rzucił beznamiętnie terrorysta. Jego twarz zdawała się jeszcze bladsza niż kiedyś, a oczy o różnobarwnych tęczówkach uderzały przenikliwym zimnem.
- Za późno na zgrywanie twardziela. - Derks osobiście zapiął ostatnią obręcz. - Jak będziesz nas denerwować, to założymy ci knebel.
Gdy Derks wyszedł z celi, spojrzał na Toma wymownie, dając mu do zrozumienia, że chce mieć to już wszystko za sobą.
- Jak dla mnie to on jest nieźle szurnięty – skomentował Ziemianin. - Po co w ogóle zaczął zabijać? Bo jakoś nie wierzę, że przez dziwny pierścionek.
- Lakszmee nigdy nie był wzorowym obywatelem – odparł Derks. - Podobno dorastał w koszmarnych warunkach, ale jak dla mnie to niczego nie usprawiedliwia.
- To kto był jego pierwszą ofiarą?
- Zwykły gangster. Lakszmee był swego czasu ulicznym mętem, więc na pewno narobił sobie trochę wrogów. Ale potem było mu mało. W końcu przyszedł czas na polityków, arystokrację, wszystkich, którzy odstawali od jego wizji świata. Podobno nawet własną matkę zabił. Tak to jest, jak się próbuje wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Zaciera się granica.
Statek wystartował. Teraz pozostawało tylko mieć nadzieję, że podróż przebiegnie bez incydentów.
- Nie spuszczaj oka z tych szumowin. Jeśli któryś z nich zacznie się dziwnie zachowywać, od razu daj mi znać – rozkazał Derks Tomowi, rozpoczynając pierwszy obchód.


Nie wolno wymierzać sprawiedliwości na własną rękę, nie wolno wymierzać sprawiedliwości na własną rękę – Derks powtarzał sobie jak mantrę, gdy przechodził obok celi Izizija Wira. Ciężko było mu uporać się z myślą, że ma na wyciągniecie ręki kogoś, kto wyrządził straszną krzywdę Bumadze. Derksa kusiła wizja zemsty, ale znał swoje miejsce i swe uprawnienia. Izizij nie został nawet skuty. Pewnie dlatego, że uchodził za wzorowego więźnia i nigdy nie sprawiał strażnikom problemów. Ale to nie zmieniało faktu, że wyrządził wiele zła. Derks lustrował go spojrzeniem, jakby próbując dociec, co też taka osoba musi mieć w głowie. Izizij nie wyglądał na kogoś, kto mógłby łatwo stawiać opór. Był chudy, niemłody, a jego zapadnięte policzki dodawały mu chorowitego wyglądu. Jego śniada cera i lekko skośne oczy były typowe dla mieszkańców Stify. A jednak, mimo swej niepozorności, zdawał się równie przerażający, co Lakszmee, i Derks czuł, że musi się mieć przy nim na baczności.
- Chyba masz do mnie jakiś prywatny uraz – rzucił więzień w odpowiedzi na przenikliwe spojrzenie, którym został uraczony.
Derks zignorował mężczyznę i poszedł dalej. Nie mógł pozwolić, by emocje wzięły nad nim górę. Miał misję do wykonania.


Lakszmee nic już nie mówił. Nie nawiązywał nawet z nikim kontaktu wzrokowego i wyglądał na całkowicie wypranego z emocji. Co chodziło mu po głowie? Coś knuł czy już całkowicie się poddał? Derks wiele by dał, by móc go rozpracować. Jedyne co moukowi pozostawało, to bacznie go obserwować. Na szczęście obyło się bez słów. Lakszmee siedział, Derks patrzył i tak przez długi czas. Aż coś huknęło. Siła wybuchu prawie przewróciła mouka na podłogę. Stało się coś niedobrego i w pierwszym odruchu Derks spojrzał na terrorystę. Lakszmee dalej tkwił skuty w zamkniętej celi, niewzruszony, jakby nic się nie stało. Dym zasnuł korytarz, Derks złapał pałkę, jedyną broń, jaką dysponował.
- Co się stało? - spytał pilotów przez komunikator. Mieli monitoring całego statku.
- Nie wiemy. Diagnozujemy przyczynę. Najważniejsze, że nie doszło do rozszczelnienia poszycia.
Ktoś wybiegł z dymu. Więzień w potarganym ubraniu. Derks ogłuszył go jednym ciosem pałką i pognał przed siebie. Tajemniczy wybuch uszkodził część cel, na szczęście nie tych, w których przebywali najgroźniejsi przestępcy. Niektórzy więźniowie byli ranni. Ci znajdujący się najbliżej wybuchu, zostali dosłownie rozerwani. Kilka ciał zdążyło zabrudzić podłogę krwią, w tym jedno należące do strażnika. Widok był makabryczny i niejednego przyprawiłby o mdłości, ale Derks wiedział, że musi zachować zimną krew. Niestety jego opanowanie zostało wystawione na ciężką próbę, gdy ujrzał kolejną postać na podłodze.
- Broko! - Derks z niepokojem dotknął szyi podwładnego, sprawdzając jego puls.
Młodzieniec poruszył się, chwycił dowódcę kurczowo za rękę i spojrzał na niego przerażonymi oczami. Otworzył usta, ale zdołał jedynie stęknąć. Jego poraniona twarz wykrzywiła się w strachu. Dopiero gdy Broko uniósł ociekającą czerwienią rękę, wpatrując się w nią w panice, Derks zauważył, że towarzysz mocno krwawi, a w jego brzuchu tkwi odłamek.
Niedobrze. - Derks zaczynał coraz bardziej się bać. Nie mógł teraz stracić Broko. Nie w taki sposób. Strażnik z uprawnieniami sanitariusza zginął w wybuchu, a Derks nie był pewien, czy zdoła uporać się z tak rozległą raną. Starał się zatrzymać krwawienie, ale jak na razie z mizernym rezultatem.
- Mogę mu pomóc! - krzyknął Izizij Wir ze swej celi. - Jestem lekarzem.
Opanuj się. Dasz radę – Powtarzał sobie Derks, starając się opracować jakiś plan.
- Dowódco, uporaliśmy się z więźniami. Co z Broko? - spytała z przejęciem Teneri.
Derks spojrzał na Izizija. Poczuł obrzydzenie na jego widok.
- Wykrwawi się, jeśli zaraz czegoś nie zrobisz, rozumiesz?! - ponaglił więzień.
- Szefie, nie ma czasu! - Tom brzmiał na zdesperowanego.
Rola dowódcy okazała się o wiele trudniejsza, niż Derks z początku myślał. Zaczynał się zastanawiać, czy w ogóle się do niej nadawał. Jedna błędna decyzja mogła się okazać tragiczna w skutkach, ale nie było czasu na dalsze przemyślenia. Derks spojrzał na Sysa.
- Zanieś Broko do ambulatorium – rzucił grobowym tonem.
Wstał i odpiął elektroniczny klucz od paska. Nic nie mówił. Czuł się martwy w środku.
- Co z rannymi więźniami? – spytała niepewnie Teneri. - Przydałyby się bandaże.
- Wytrzymają – mruknął Derks i sięgnął po kajdanki.
- Nie jesteśmy na Mloku. Organizacje międzynarodowe mogą nam się dobrać do tyłka – tłumaczyła kobieta.
Dowódca otworzył celę Izizija i natychmiast ubrał więźniowi kajdanki.
- Przyślę Sysa z apteczką – rzekł oschle Derks i mało delikatnie wyprowadził lekarza z celi.


Tom nie sądził, że tak się to wszystko potoczy. Misja zdawała się prosta jak budowa cepa, a teraz ledwo starczało rąk, by wszystko ogarnąć. Bez względu na to, czy doszło do sabotażu, czy nieszczęśliwego wypadku, należało się upewnić, że każdy więzień jest na swoim miejscu. Tom dokładnie sprawdził cele najniebezpieczniejszych kryminalistów, wszystko zdawało się pod kontrolą. Początkowo.
- Hej! - krzyknął Tom do zakutej blondynki, której ciało zdawało się wisieć bez życia, utrzymywane w pozycji siedzącej przez kajdanki przypięte do tylnej kraty.
Brak odpowiedzi. Ziemianin zaklął. Derks rozkazał by informować go o takich sytuacjach, ale w tym momencie dowódca miał coś znacznie ważniejszego na głowie. Nie było wyjścia, Tom musiał wziąć sprawę w swoje ręce. Otworzył celę i wszedł do środka. Przykucnął obok kobiety, przyglądając się jej z bliska. Wyglądała na nieprzytomną, ale równie dobrze mogła symulować.
- Wolałbym nie sprawdzać w brutalny sposób, czy udajesz – pogroził.
Znowu brak odpowiedzi. Tom postanowił dotknąć szyi kobiety i to był błąd. Zielone oczy spotkały się z jego szarymi. Otworzył je szeroko, bo nic innego nie był w stanie zrobić. Ani odskoczyć, ani krzyknąć, ani oderwać ręki. Jakby niewidzialna siła sparaliżowała całe jego ciało. Nie życzyłby tego uczucia najgorszemu wrogowi. Lewa ręka Ziemianina sięgnęła po klucz, ale nie on ją kontrolował. Próbował się opierać, walczyć, ale wywoływało to w nim wręcz fizyczny ból. Tom czuł, że każda próba sprzeciwu wysysa z niego siły. Pozostawały tylko niemoc i panika.


- Poinformowaliście Mlok? - Krocząc w kierunku ambulatorium, Derks ponownie skontaktował się z mostkiem.
- Wybuch zniszczył nadajnik podprzestrzenny. Jesteśmy odcięci.
Spełniał się najczarniejszy scenariusz. Nie mogło dojść do takiego zbiegu okoliczności, ktoś musiał podłożyć ładunek. Tylko kto? Wtyczka pośród nich? Raczej nie. Nie zdołałaby tego zrobić niezauważona. Do sabotażu musiało dojść jeszcze zanim wsiedli na pokład.
Lawina myśli została zatrzymana, gdy Derks wszedł do ambulatorium i ujrzał Broko. Biedak stękał, dyszał i spoglądał na swego dowódcę błagalnym, przerażonym wzrokiem. Na jego pokiereszowanej twarzy odmalowało się takie cierpienie, że sam Derks poczuł ból.
- Będzie dobrze. Przysięgam – szepnął dowódca, choć słowa przychodziły mu z trudem.
- Musisz mnie oswobodzić, jeśli mam go uratować. - Izizij uniósł skute ręce.
- Niby czemu miałbym ci zaufać? - wycedził Derks.
- Bo inaczej ten dzieciak umrze?
- Skąd mam wiedzieć, że mu pomożesz?
- Wierz lub nie, ale nie znoszę bezsensownych śmierci. A jeśli ten argument nie jest dla ciebie przekonujący, to wiedz, że śmierć dzieciaka w wieku mojego syna nie jest mi w niczym na rękę. Ale jeśli go uratuję... Cóż, to może zaplusować, gdy będę się starał o warunkowe zwolnienie, nie sądzisz?
Derks absolutnie nie ufał mężczyźnie, ale nie mógł bezczynnie patrzeć, jak Broko się wykrwawia.
- Jeden niewłaściwy ruch, jeden błąd... a wiedz, że osobiście dopilnuję, by zesłali cię do najstraszniejszego rejonu Piekła – wysyczał mouk, zdejmując więźniowi kajdanki.
- Nie jestem ani szybki, ani silny i nie umiem walczyć. Chyba nie sądzisz, że rzucę się na ciebie ze skalpelem – odparł ze spokojem mężczyzna i zaczął przygotowywać niezbędne narzędzia. Wszystko pod ścisłym nadzorem Derksa.
- Sys, weź apteczkę i idź do Teneri – polecił dowódca swemu podwładnemu.
- Tak jest.
Gdy Wywron przeszukiwał szafki, Izizij zdążył już wymienić filtr w masce i ubrać rękawiczki. Derks trzymał pałkę w pogotowiu i analizował każdy ruch kryminalisty. Z jednej strony mouk poczuł ulgę, gdy lekarz uśpił Broko, bo przynajmniej młodzieniec mógł odpocząć od bólu, a z drugiej... Strach pozostał.
- Znalazłem. Powodzenia – powiedział Sys, wychodząc.
Cała uwaga Derksa skupiała się teraz na dłoniach lekarza, które z niebywałą wprawą rozcięły uniform rannego, usunęły odłamek i zaczęły zszywać rozerwane ciało. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Poza jednym. Derks zaczął nagle odczuwać silne zawroty głowy, a jego nogi zrobiły się jak z waty.
- Ty... - uniósł odruchowo pałkę, ale nie zdołał niczego zrobić, bo jego ciało odmówiło posłuszeństwa i runęło na podłogę.
Do Derksa wciąż docierały bodźce, ale czuł, że zaczyna powoli tracić przytomność. Nie miał nawet siły wezwać pomocy. Został pokonany.
- Środek, którego użyłem do znieczulenia jest bardzo lotny. Wystarczy zostawić otwartą butelkę. - Jednym okiem Derks zauważył, że lekarz ze spokojem kontynuuje prace. Maska... filtr... Dlatego go zmienił. - Wybacz, musiałem to zrobić. Mam jeszcze wiele pracy, ważnej pracy. Teraz tego nie rozumiecie, ale kiedyś... Dzieciak przeżyje. Przynajmniej o to możesz być spokojny.
Jestem idiotą – pomyślał Derks, po czym stracił przytomność.


Jak zwykle Sys wykonał polecenie bez wahania. Z apteczką w ręku udał się do części więziennej. Nie analizował zaistniałych wydarzeń, nie zastanawiał się, co będzie dalej, po prostu robił swoje i kroczył przed siebie... aż ujrzał Lakszmee w pełni oswobodzonego. Sys rzucił apteczkę i dokonał natychmiastowego odwrotu. Teraz sam musiał podjąć decyzję co dalej.
- Lakszmee na wolności – nadał na wszystkich kanałach, biegnąc, co sił w nogach.
Dopadł do skrytki z bronią, uchylił wieko, natychmiast wpisał kod, skrytka się otworzyła. Nie zdążył sięgnąć ręką do środka. Potężny cios zbił go z nóg.


Moment przebudzenia należał do wyjątkowo niemiłych. Skuty w celi Derks czuł się podle, a stojący nad nim uzbrojony Lakszmee tylko to pogarszał. Dowódca nawet nie próbował zachodzić w głowę, jak do tego wszystkiego doszło. W tym momencie najważniejsze było bezpieczeństwo jego ludzi. Rozejrzał się dookoła i zauważył, że pozostali również trafili do cel, ale przynajmniej nie zostali ranni. Podobny los spotkał pilotów. Najwyraźniej Lakszmee upatrzył sobie wśród więźniów kogoś, kto mógł siąść za sterami. W pewnym sensie Derks mógł czuć się dumny, bo doskonale przewidział, z kim Lakszmee nawiąże współpracę. Olikanka, naomicki żołnierz i lekarz – każdy z nich dostał broń. Jednak zamiast dumy przyszła jeszcze większa wściekłość – na samego siebie. Był doświadczonym agentem, mógł zapobiec całej sytuacji, a jednak tego nie zrobił. Zgubiło go miękkie serce, emocje i potrzeba ocalenia jednostki za wszelką cenę. To, przed czym tak bardzo ostrzegał innych.
- Co się stanie z moimi ludźmi? - spytał, zachowując kamienną twarz.
- Jak będą grzeczni, to wypuszczę ich na pierwszym przystanku – odparł ze spokojem Lakszmee.
- Broko! Co zrobiłeś z Broko?! - krzyknął Derks w stronę lekarza.
- Jego stan jest stabilny. Przy takiej dawce leków pośpi sobie do końca tej podróży. W sumie poszczęściło mu się – padła odpowiedź.
- Nie jestem pewien, czy trzymanie ich przy życiu to dobry pomysł – rzucił naomita, którego biceps był równie szeroki, co udo Derksa. - Mogą coś kombinować.
- Już ci mówiłem, Klog, że ja tu ustalam zasady. Zgodziłeś się na to. - Lakszmee natychmiast przywrócił byłego żołnierza do porządku. Biorąc pod uwagę, że był od niego dużo młodszy i drobniejszy, wyglądało to niemalże komiczne.
- Tylko ostrzegam – mruknął osiłek.
- Bez obaw. To zwykłe pionki. Nie stanowią zagrożenia, a mogą się przydać jako zakładnicy, gdyby doszło co do czego. - Lakszmee zbliżył się do Derks i przykucnął. - Ten to co innego. Potrafi nieźle narozrabiać. A nie wygląda na takiego, co?
- To mam go sprzątnąć? - Naomita najwyraźniej się niecierpliwił.
- Spokojnie. On jest mi jeszcze potrzebny. - Lakszmee lufą broni uniósł podbródek Derksa, by móc spojrzeć wrogowi prosto w oczy. Wyjątkowo wściekłe oczy. - Wiesz, gdzie zwiała ta wiedźma Bri?
- Niestety nie podzieliła się ze mną tą informacją – mruknął Derks.
Czyżby Lakszmee chciał zemścić się na byłej wspólniczce?
- Reni, chodź tu. - Terrorysta skinął na Olikankę. - Jeśli on wie, gdzie uciekła ta zdrajczyni, to masz to z niego wyciągnąć.
Myśl o sondowaniu umysłu nie przypadła Derksowi do gustu ani trochę, ale przynajmniej wiedział, że nie ma żadnych informacji, które mogłyby się przydać Lakszmee. Musiał po prostu zacisnąć zęby i to jakoś wytrzymać.
Nie nazwałby tego torturami. Nie było w tym fizycznego bólu, a jednak uczucie do przyjemnych nie należało. Tak jakby ktoś siłą rozbierał swą ofiarę do naga, tyle że mentalnie. Derks próbował stawiać opór, ale to tylko potęgowało dyskomfort. Cały proces niemiłosiernie męczył.
- Natrafiłam na jakąś barierę w umyśle – rzekła nagle Olikanka, wciąż przyciskając swoje czoło do czoła Derksa.
- Co ona może oznaczać? - zainteresował się Lakszmee.
- Jakieś ukryte informacje. Sztucznie zepchnięte do podświadomości, schowane przed samym właścicielem.
Niedobrze. Derks zadrżał i otworzył szeroko oczy. Jego oddech mimowolnie przyspieszył. Nie chciał tego, nie chciał, żeby ktoś sięgał po wspomnienia, które nigdy nie miały już ujrzeć światła dziennego.
- Złam tę barierę.
- Spróbuję.
Derks zacisnął pięści. Nie chciał już dłużej tego znosić. Chciał uciec, przerwać ten koszmarny proces. Wszystko, tylko nie te wspomnienia. Nikt nie miał ich oglądać. Nawet on sam.
Zabolało. Fizycznie. Derks poczuł jakby ukłucie w skroni. Zamknął oczy. Na moment błysnęło mu pod powiekami. A potem strach sparaliżował całe jego ciało. Widział sylwetkę mężczyzny i czuł jego nieprzyjemny zapach. Kim on był? Trzymał coś w dłoni, metalową rurę albo pręt. Derks słyszał krzyki, głos dziecka. Znał go, widział twarz wykrzywioną w bólu. Krew. Mężczyzna o blond włosach, naomita, którego smród czuł wcześniej, bił i bił, aż czaszka pękła. Jeszcze więcej krwi. A Derks patrzył i nic nie czuł, poza strachem. To nie była jego krew. Krew przyjaciela, którego znał tak dawno. Widział jego rozbitą czaszkę, skatowane ciało. Derks chciał krzyczeć, ale nie dał rady. Mężczyzna go podniósł. Uniósł pręt. Padł strzał. Derks leżał. Nic nie bolało, ale nie mógł się ruszać.
- Słyszysz? Mały, słyszysz? Powiedz coś! Boli? Zrobił ci coś? Jesteś ranny?
- Daj spokój, Bumaga, on jest w szoku.
Derks słyszał głosy jak żywe. Widział przed oczami twarz. Znał ją, była sympatyczna. Kojarzył te piwne oczy, choć czarne włosy wyglądały trochę obco.
- Bumaga... - wydyszał Derks resztką sił.


- Złam tę barierę.
- Spróbuję.
Tom z niepokojem obserwował scenę rozgrywającą się w celi naprzeciwko. Był wściekły na swoją bezradność, a jeszcze bardziej na głupotę, która doprowadziła do tego wszystkiego. Cały czas próbował opracować jakiś plan, ale skuty i zamknięty w klatce niewiele mógł zdziałać. A Derks wyraźnie potrzebował teraz pomocy.
- Bumaga... - stęknął rozpaczliwie mouk, co mocno zaintrygowało Toma.
Jeszcze większym zaskoczeniem okazała się reakcja Olikanki. Odskoczyła od Derksa jak poparzona i złapała się z przerażeniem za głowę. Dyszała jak po długim biegu, zaś mouk tkwił bez ruchu, wpatrując się w jeden punkt nieobecnym wzrokiem.
- Co znalazłaś? - spytał stanowczo Lakszmee.
- Złe wspomnienia. - Reni otarła pot z czoła. - Ale nic, co mogłoby się nam przydać.
- Cóż... - Terrorysta spojrzał na Derksa z pogardą. Mouk dalej nie reagował. - I tak udało mi się dziś zyskać więcej, niż sądziłem.
- To mogę go już sprzątnąć? - Klog zacierał ręce.
- Nie. Ten przywilej obiecałem komuś innemu. Komuś, kto czekał na ten moment równie długo, co ja. - Lakszmee chwycił Derksa za włosy i dosłownie postawił do pionu, choć mouk utrzymał się na nogach niemal mechanicznie. Coś było nie tak. Derks ciągle wpatrywał się w pustkę, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Hej, co zamierzasz zrobić?! - krzyknął Tom z trwogą.
Lakszmee nic nie odpowiedział, tylko wyprowadził Derksa z klatki.


Na statku znajdowała się jeszcze jedna cela, inna niż pozostałe. Zamiast krat wejścia do jej wnętrza strzegły metalowe drzwi, nie przepuszczające ani odrobiny światła. Lakszmee już nie mógł się doczekać, aż je otworzy i ukończy coś bardzo dlań ważnego. O dziwo Derks w ogóle się nie wyrywał ani nawet nie odzywał. Zupełnie jakby już pogodził się ze swoim losem. I dobrze.
Lakszmee przyłożył elektroniczny klucz do zamka i dało się słyszeć krótki zgrzyt. Nie otworzył drzwi całkowicie. Zostawił tylko wąską szparę.
- Mówiłem, że cię ocalę – powiedział terrorysta prosto w szczelinę. - I mówiłem, że przyprowadzę go do ciebie, żebyś mogła się posilić. To mój prezent, Oglin. Odsuń się, kochana, bo może na chwilę zrobić się jasno – z tymi słowy Lakszmee mocniej uchylił drzwi i wepchnął Derksa do środka.


Nawet wiedząc, jak czuli się zakuci więźniowie, Teneri im nie współczuła. Unieruchomiona w swej celi ze wściekłością obserwowała każdego przechodzącego kryminalistę. W takich chwilach żałowała, że jej olikańskie zdolności nie działają na odległość. Musiała poradzić sobie bez nich. Dowódca znajdował się w niebezpieczeństwie i nie miała zbyt wiele czasu. Jedyna broń, jaka jej pozostała, to słowa.
- Jesteś tchórzem – syknęła do przechodzącego Kloga.
Naomita spojrzał na Teneri podejrzliwie.
- Nie sprowokujesz mnie. Znam sztuczki wiedźm – mruknął.
- Lakszmee przy tobie to gówniarz, a jednak ślepo wykonujesz każde jego polecenie. Podlizujesz się mu jak dziecko – ciągnęła kobieta szyderczo. - Boisz się go, prawda?
- Strzelę ci w kolano, jeśli będziesz tyle gadać.
- Nawet jeśli to zrobisz, nie uciekniesz przed prawdą. Może wydaje ci się, że tak jest łatwiej i wygodniej. Przełkniesz dumę, zrobisz, co każą, i jakoś się stąd wydostaniesz, ale prawda jest taka, że Lakszmee cię wykorzystuje. Pozbędzie się ciebie, gdy przestaniesz mu być potrzebny.
Naomita oparł się o kraty i uśmiechnął perfidnie.
- A niby czemu miałby to zrobić? – wyszczerzył żółte zęby.
- Ona ma rację. Lakszmee cię wykorzystuje! - krzyknął Tom.
Nawet Teneri była zdumiona, że Ziemianin usłyszał ich rozmowę z takiej odległości, ale Klog wyglądał na wręcz zszokowanego.
- Słyszałem, jak Lakszmee rozmawia z tą Olikanką. Mówił, że ci nie ufa. Że możesz zacząć sprawiać problemy, zrobić coś nie tak... Że zastanawia się, czy cię nie wyeliminować w odpowiednim momencie! - Tom mówił dalej.
Blefował, Teneri nie miała co do tego wątpliwości, ale mimo to cieszyła się ogromnie z tego, co słyszy. Skłócenie ze sobą więźniów mogło zadziałać na korzyść misji. Teneri spojrzała na Kloga. Wyglądał na zmieszanego. Bardzo dobrze.
- A potem mówili o innych – ciągnął Tom. - Że wśród was są idioci, którzy na pewno coś spartaczą i trzeba się ich pozbyć. Takiego słowa użyła ta kobieta. Powiedziała „idioci”. Może miała na myśli też ciebie?
Rozległy się szepty, dźwięki niepokoju i poruszenia.
- To blef! - krzyknęła Reni. - Oczywisty i banalny. Nie dajcie sobie zrobić wody z mózgu.
- Całkiem możliwe, że blef. - Klog trzymał broń w pogotowiu. Chyba się denerwował. - Ale co jeśli jest w tym ziarno prawdy? Jaką mam gwarancję, że mnie nie wykiwacie?
- Siedzimy w tym razem, prawda?
- To znaczy, kto siedzi? Chcemy znać prawdę – rozległ się inny głos.
- Podobno wiedźmom nie należy ufać – stwierdził ponuro Klog.
- To wolisz zaufać agentom, idioto? - warknęła Reni.
Ostatnie słowo najwyraźniej nie spodobało się naomicie, bo uniósł broń i wycelował w Olikankę.
- No to chyba poczekamy do powrotu Lakszmee, żeby sobie wyjaśnić parę spraw – oznajmił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz